Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-03-2017, 22:13   #122
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
DOMINIUM

Simeon zwany Czarnym Drzewem był jednym z Wieloświatowców. Tym, który knuł własne intrygi. Tym, który kierował się własnymi ambicjami. Jeden z Dziesiątki, który niczym toksyczny powój dusił i tłamsił niezauważony innych. Niczym niebezpieczny ciernikorzew wrastał niezauważony w zdrową tkankę rebelii przeciwko Dominatorowi sącząc w nią swoje jady. Pod uśmiechem przyjaciela skrywał się sztylet zdrady. Imię otrzymał po tym, jak zdradził Męczennicę i Męczennika wydając ich na pastwę płomieni.

Był niczym Czarne Drzewo rosnące w Lasach Szaleństwa na granicy Gór Rozłąki. Te drzewo, w cieniu którego można było medytować by poznać wielkie sekrety. Lub, co zdarzało się częściej, by stracić zdrowy rozsądek i popaść w obłęd.

Taki był Simeon Czarne Drzewo. I było wiadomym, że kiedy Koło się obróci i Róża zacznie krwawić powróci razem z resztą aby znów zatruć wszystkich swymi kłamstwami.

Moor Cardiashi. Moor Verranto.


CELINE „CZYSTA FALA”

Celine podeszła bliżej z każdym krokiem czując się… pewniej. Widok potężnego torsu, brutalnej pół –ludzkiej pół – ptasiej, drapieżnej twarzy budził w niej wspomnienia. Widok masywnych skrzydeł, grających pod ogorzałą skórą mięśni, widok szponiastych łap. To wszystko budziło wspomnienia.
Podeszła bliżej, a władca Gniazda, Jóns zwany Krukiem, wyszedł jej na spotkanie. Kroczył dumnie, władczo , jak ktoś pewnie swojej siły.

Nad nimi, pod wysokim sklepieniem, wirowały kruki, kracząc dziko, opętańczo. Dźwięki wydobywające się z ich dziobów były tak bardzo ludzkie, że Celine poczuła dziwny niepokój. Jeszcze dwa kroki i Jóns stanął przy niej. Górując nad nią o dobre dwie głowy.

Pachniał jak zwierzę. Ale nie był to zapach nieprzyjemny. Wręcz przeciwnie. Oszałamiał ją, budził w niej dreszcz pożądania nad którym trudno jej było zapanować. A potem nagle Jóns przykucnął przy niej, poruszył skrzydłami które zamknęły się nad nią, niczym pierzasta kopuła.

Znalazła się tuż przy nim czując gorąco wydobywające się z ciała władcy Jónsavahr. A potem pomiędzy nią a władcą Gniazda przepłynęła fala energii. Oślepiająca, czysta i potężna. Wbiła się w ciało Celine niczym ładunek elektryczny, wypełniając ciało bólem, który wyrwał z jej gardła bolesny, niemal zwierzęcy skowyt. Przed oczami eksplodowały jej gwiazdy i na chwilę straciła przytomność.

Gdy ją odzyskała nie była już Celine Cenis. Była … czymś więcej. Czystą Falą.
Wypełniała ją dziwna moc. Lumina, która umożliwiała jej na … kontrolę wody. Nie do końca wiedziała, na czym to polega, ale intuicyjnie czuła, że może poruszać falami, rozkazywać rzeką, a nawet … zmienić się w czystą wodę. Była… boginią. Lub czymś, co można było określić tym mianem.

- Trzymałem ją dla ciebie, Czysta Falo. Twoją Luminę. Ja dotrzymałem swojej części umowy. Teraz twoja kolej.

Spojrzała na niego nie bardzo wiedząc co ma na myśli.

- Maska. Musisz mi powiedzieć, czy mam stanąć u jego boku, czy rzucić mu wyzwanie. Zawsze byłaś rozważna. Zawsze potrafiłaś wybrać to, co dla nas najlepsze. I mimo, że Maska ma twoją pamięć i część luminy, to jednak nie zabrał ci twej przezorności i mądrości. Doradź mi, przyjaciółko. Jak kiedyś. Bo czuję się rozdarty!

Kruki krakały. Bliskość Jónsa przytłaczała. Oszałamiała. Podobnie jak odzyskane moce i świadomość tego, że … stała się w znacznej części kimś innym.

LIDIA HRYSZENKO

Skręciła kark Tarro i ruszyła w drogę. W kierunku przeciwnym do tego, który proponował oślizły zdrajca.

Nie czuła niczego. Zabiła. Trudno. Stało się.

Teren, po którym się poruszała, był dość jałowym, lecz nie pozbawionym roślinności, pustkowiem. Licznie poprzecinaną uskokami tektonicznymi wyżyną w barwach zieleni i brązów.

Nie bardzo wiedziała, dokąd zmierza. Nie bardzo wiedziała, dokąd mogła się udać.

Po dwóch godzinach zaczynała żałować podjętej decyzji. Zabiła jedyne osoby, które mogły jej cokolwiek powiedzieć o tym świecie. Świecie w którym poruszała się po omacku i w którym najwyraźniej była kimś ważnym i potężnym.

Wędrowała długo, aż słońce skryło się za widnokręgiem i zrobiło się zbyt ciemno, by maszerować. Poczuła zmęczenie, głód i pragnienie. Zagubiona pośród wzgórz i rozpadlin usłyszała nagle dziwny dźwięk. Metaliczny, jak klekotanie łańcuchów a potem szuranie ciężkich stóp po kamienistym gruncie.
Szybko wskoczyła za jakąś skałę i po chwili w świetle wstającego na wschodzie księżyca o chorobliwie niebieskawej barwie ujrzała dziwną postać wyłaniającą się z mroku.

Idący był przygarbiony, niósł w rękach latarnię, którą przyświecał sobie drogę. Mierzył może metr osiemdziesiąt, lecz kroczył przygarbiony ciężarem skorupy, którą opasywał klekoczący łańcuch. Dziwny podróżny zakutany był w ciężkie, powłóczyste szaty. W oczy Lisi rzucały się też sękate łapska na pewno nie należące do człowieka.

Stworzenie szło powoli, wręcz ociężale nucąc dziwną melodię. W jakiś sposób kojarzyło się Lidii z kimś, kto pielgrzymuje przez te pustkowia. Kimś, kto zapewne lepiej zna ten świat niż ona.

TOBIAS GREYSON

- Tunel – odpowiedziała kobieta poruszając wodą w sadzawce. – Możesz skorzystać z Tunelu. To magiczne ścieżki prowadzące do innych miejsc. Jesteś kimś, kto ma moc by władać Tunelem. Kimś, kto potrafi przebudzić jego moc .
Nie musiał pytać. Pani Liści i Traw jakby czytała mu w myślach. W pewien sposób wydawało mu się to nawet bardzo prawdopodobne.

- Najbliższy znajduje się w głębi Jesiennego Lasu. Mogę …

Nie dokończyła zdania. Zamarła nagle z dłonią zanurzoną w sadzawce. A potem odskoczyła z krzykiem przerażenia, płosząc wirujące wokół niej ogniki.
Woda zabulgotała paskudnie, jak uwalniana w pospiechu treść jelitowa. Spieniła się i zadymiła, a potem nagle wybrzuszyła formując w kształt paskudnej, rogatej istoty ociekającej błotem. Istota miała śpiczastą, kościstą twarz i bezduszne, zimne oczy.

- Nieładnie, Pani Liści i Traw – usta potworka wydęły się szkaradnie. – Maska nie będzie zadowolony. Ukrywasz kogoś, kogo chce gościć w swojej twierdzy. Potrafisz to wyjaśnić?

Pani Liści i Traw milczała wpatrując się z nadzieją w Tobiasa.

- Proszę – zjawa odwróciła paskudną twarz w stronę Greysona. – Oto wrócił, zagubiony zdrajca. Miło cię widzieć. Przynajmniej wiesz, jak masz na imię?
Tobias miał wrażenie, że świat wokół niego zwolnił. Że jest tutaj tylko on i ta nienaturalna, wynaturzona postać stojąca w zbrukanej wodzie.

ENOCH OGNISTY

Var Nar Var uśmiechnął się słysząc jego słowa. A potem poklepał Enocha po ramieniu. Mocno. Po męsku i przyjacielsko.

- Nim wróci Me’Ghan ze Wzgórza chciałbym omówić jeszcze jedną sprawę – powiedział wódz Ludu Nar. – Pamiętasz ją. Blada. Wyniosła. Z ciasną cipką, którą jednak chętnie użyczała naszym wojownikom.

Imię budziło w Enochu wspomnienia. Niemiłe wspomnienia. Pełne ognia. Krzyków i krwi. Ale jednocześnie czuł, że … kiedyś polegał na niej. Na tej, którą Var Nar Var nazwał Me’Ghan ze Wzgórza.

- Chodź ze mną. Napijemy się czegoś mocnego. Spłuczemy z ust smak popiołu i grzechów.

Enoch ruszył za barbarzyńskim wodzem.

W milczeniu dotarli do jednej z chat stojącej na uboczu osady. Weszli do środka. Do sporej izby urządzonej w sposób prosty lecz funkcjonalny. Var wskazał gościowi jedno z krzeseł, sam zaś, po uzbrojeniu się w spory dzbanek mocnej gorzałki, zajął miejsce naprzeciwko. Podał garnek Enochowi odbijając skórzaną zatyczkę. Pozwolił, by Enoch napił się pierwszy. Mocnej wódki o smaku przepalanych owoców głogu. Alkohol był wysokoprocentowy i nieźle rozgrzewał gardło.

- Chcę porozmawiać o władzy – powiedział Var Nar Var. – Gdy ruszymy na Maskę. Gdy obaliły jego dominację świat będzie potrzebował nowego przywódcy. Kogoś, kto pomoże mu podnieść się z powojennych zgliszczy. Pomoże w odbudowie. Wiemy wszyscy, że to Wieloświatowcy, tacy jak ty, będą decydowali o nowym obliczu Dominium. Chcę tutaj i teraz wiedzieć, czy mogę liczyć na twoje poparcie, Enochu. Mimo tego, co się wydarzyło w przeszłości. Wiem, że mam w Tob ie przyjaciele. Tak jak ty masz przyjaciela we mnie. Może jest to szorstka przyjaźń, ale przynajmniej jest szczera. Niekłamana. A to dla mnie wiele znaczy.

Nim Enoch zdołał otworzyć usta, drzwi do izby otworzyły się z hukiem i stanął w nich Graw Nar Graw.

- Wodzu! – zahuczał tubalnie. – Przybyła posłanka z Ludu Niri. Jóns zdradził. Kurwiec jebany! Zaatakował ziemie Ludu Niri. Zabił wiele wojowniczek. Mówi się, że przyłączył się do Maski. Jónsavahr przepuścił prawdziwą armię Szarpaczy i Szwędaczy. Zgniłoskórzy wkraczają na ziemie naszych sojuszników. Zrobisz coś z tym!

- Czy są jakieś wieści od Cahr Nar Cahra? – Var Nar Var poderwał się z siedzenia.
- Nie. A czemu pytasz?
- Bo poszedł tam wczoraj z Meg’Ghan ze Wzgórza.
- Jebię.
- Trzeba zwołać wojowników. Pokazać siostrom i barciom z Ludu Niri, że protekcja Ludu Nar to nie tylko puste obietnice. Enoch! Chcesz zabrać wojowników czy weźmiesz kilku rębaczy i odszukasz Me’Ghan ze Wzgórza pośród ścieżek Ludu Niri?

Pytanie zawisło w powietrzu domagając się szybkiej decyzji. A ta smakowita przepalanka domagała się wypicia.

BJARNLAUG JÓNSDÓTTIR

Jóns wytrzymał jej spojrzenie. Jego pokryta bliznami, zwierzęca twarz pozostawała bez wyrazu. Tak samo jak ciemne oczy skrywające w sobie dobrze jej znane szaleństwo. Przez chwilę milczał, jakby ważył w myślach jej słowa a potem wybuchnął ochrypłym, dzikim śmiechem, od którego do lotu pod sufitem wzbiły się spłoszone i zaniepokojone kruki.

Władca Jónsavahr śmiał się dziko przez długi czas. A potem ucichł nagle. W Sali tronowej zapanowała cisza.

- Bjarnlaug – podszedł do niej blisko, na wyciągnięcie dłoni. – Moja piękna, dzika, szalona córko. Wiem, że popełniłem błąd obdarzając cię tak silną mocą. Wszywając serce w ciało tej Wieloświatowej, która uwierzyła naszej sprawie.

Szponiasta dłoń zatrzymała się na jej ciele, zacisnęła boleśnie wokół drobnej piersi. Z miejsca, gdzie ptasie szpony przebiły skórę, popłynęły smużki krwi.

- To był wielki błąd. Wiele ich popełniłem, lecz ten był największy. Zgodzisz się ze mnę.

Chciała odpowiedzieć, lecz gdy otworzyła usta ten skrzydlaty potwór zacisnął pazury na jej skórze, z siłą która połamała jej kości, rozszarpała ciało wyrywając z jej ust tylko skowyt bólu. Poczuła, jak szpony ojca wnikają głębiej, dziurawią miękką powłokę płuc napełniając je krwią. Zakrztusiła się gwałtownie.

Odsunął się od niej powoli ciesząc jej męczarnią. Widziała to w jego oczach.

- Twój czas minął, wyrodna córko. Dałem ci szansę, lecz odrzuciłaś ją. Zabiłaś swoje siostry. Tego nie wybaczymy ci nigdy. Niedługo do Gniazda przybędzie inna Wieloświatowa. A gdy tak się stanie, wyrwę ci serce i dam jej pożreć w rytuale Moor Verranto. Przejmie twoje moce stając się najpotężniejszą z Dziesiątki. A ty, zdradziecka córko, będziesz gniła w lochu, bez serca, zastanawiając się, kiedy nadejdzie śmierć. Ostateczność. A ja będę zaglądał do ciebie co dnia. Aż pojmiesz, jak wielki gniew we mnie wzbudziłaś. Jak ci się podoba los, jaki ci zgotowałem.

Uderzył ją lekko w twarz. Samymi pazurami zostawiając na policzku trzy głębokie, ociekające krwią ślady.

- Zabrać ją ! – rzucił do kobiet w maskach i odwrócił się do Bjarnlaug plecami.

Kiedy jej siostry zajęły się rozkuwaniem ją z więzów miała chwilę by coś powiedzieć. Błagać o litość? Zaatakować? Nie wiedziała.

MEGAN HILL

Duch kobiety spojrzał na nią badawczo. Spojrzeniem, która wydawało się przenikać na wskroś duszę Megan. Na niemal żywej twarzy pojawił się życzliwy uśmiech.

- Szukasz siebie. Szukasz swojej tożsamości. Chociaż to nie do końca jest tak, że jej potrzebujesz. Teraz, kiedy Koło się obróciło, wszystko może potoczyć się inaczej. Nie musisz uparcie szukać tego, czym byłaś. Podążać swoim tropem który znikł ponad tysiąc lat temu. Możesz ukształtować się na nowo. Jak glina w rękach rzeźbiarza. Stać się kimś, kim wcześniej nie byłaś. Tylko od ciebie zależy, którą drogę wybierzesz i jaką ścieżką podążysz.

Duch poruszył się, zafalował, jak mgła na wietrze.

- Nie szukaj, lecz twórz. Nie odtwarzaj, lecz kształtuj. Może w tym tkwi ścieżka, którą musisz podążyć. Wiesz jak umarłam?

Kobieta zapytała niespodziewanie. Megan pokręciła głową.

- Ponieważ podążyłam wyznaczoną mi przez innych drogą. Kazali mi walczyć, nienawidzić, nawet kochać. A ja ulegałam. Kształtowali mnie, jak rzeźbiarz glinę, a ja byłam podatna. Przybyli Szarpacze Maski. W nocy. W blasku Zdrajcy. Spadli z ogniem i żelazem, a my walczyliśmy. Dzielnie odpieraliśmy atak za atakiem, aż przybył Lud Nar. Przełamali linie wroga nie zważając na śmierć, bo przecież już zapłacili cenę, której żaden inny Lud nie odważył się zapłacić. Ani Niri, ani Burro, ani Uver, ani nawet szaleni Yozdar. Żaden. Tylko Lud Nar. Zaślepiony nienawiścią. Zwiedziony i oszukany. Niczym glina w rekach rzeźbiarza. Simeona Czarne Drzewo. Mój Lud został ocalony dzięki poświęceniu Nar, ale ja zginęłam. Broniłam Totemu Niedźwiedziej Matki. Zaślubiona jej do śmierci. I połączona z nią nawet po tym, jak żelazne ostrze Szarpacza pozbawiło mnie życia. Bo byłam jak glina. Dałam się kształtować.

Duch zamilkł.

- Wiesz do czego zmierzam, Me’Ghan ze Wzgórza. Ty, która zawsze wybierałaś trafnie. Wiesz, co mam na myśli?

Gdzieś zza jaskini, przez szum wodospadu przedostał się jakiś głos. Odległy krzyk. To był Cahr Nar Cahr. I chyba wołał ją.


ARIA TARANIS

Wyskoczyła przez okno. Tak cicho i sprawnie jak tylko potrafiła. I znów zaskoczyła ją łatwość, z jaką dokonała tego czynu.

Znalazła się na dziedzińcu. Gdzie trwała w najlepsze ostra rąbanina. Naprawdę ostra.

Nie bito się na pięści – o nie! Walczono na śmierć i życie używając do tego wymyślnych broni, których zadaniem było okaleczać, dziurawić ciała, miażdżyć kości, rąbać mięso.

Na jej oczach jakiś mężczyzna w skórzanym pancerzu roztrzaskał toporem twarz jakiegoś nieszczęśnika. Aria widziała jak w rozbryzgu spienionej krwi szybują zęby nieszczęśnika, a z rozrąbanej czaszki wystrzeliwuje brudna fontanna czegoś ciemnobrązowego. Kawałek dalej jakiś nieszczęśnik wył opętańczo próbują zatamować wypływającą z brzucha krew i bebechy. Szybko wskoczyła w cień, schodząc z oczu zabijających się ludzi i nagle zobaczyła kolejnego trupa. Leżącego w kałuży krwi na ziemi.

I podobnie jak wcześniej, znów uderzyło w nią jakieś wspomnienie, które wypłynęło nagle, bez ostrzeżenia. Dwa obrazy – ten rzezi i ten w głowie, zlały się w jedno i przez chwilę, zamiast brodatego zbrojnego ujrzała półnagiego młodzieńca o czarnych włosach leżącego bezwładnie na ziemi.

Na jego widok coś w Arii zadrgało konwulsyjnie. Zawyło opętańczo. Łzy wypełniły jej oczy, zupełnie niechciane i nie bardzo wiedząc, co robi, doskoczyła do mężczyzny próbując przywrócić go do życia lub przytomności. Rozpaczliwie i desperacko.

Zatraciła się na jakiś czas, nim zorientowała się, że szarpie mężczyznę zupełnie niepodobnego do tego, którego widziała w swojej wizji.

Mężczyznę przebitego włócznią na wylot i bez wątpienia martwego.

Zszokowana rozejrzała się wokół. Nikt się nie podnosił. Nikt nie wstawał z martwych, a śmierć tych wszystkich ludzi wyglądała aż nazbyt realistycznie.
I nagle ujrzała jakiegoś mężczyznę pędzącego prosto w jej stronę. Mężczyzna uzbrojony był w miecz, ciało osłaniał tarczą a hełm skrywał jego twarz, jednak jednego była pewna – biegł, by przeszyć ją ostrzem.

Serce załomotało jej w piersi dziko.


PERCIVAL KENT

Przerwanie plątaniny wyschniętych krzewów i gałęzi, które trzymały mebel w swoich objęciach nie było zadaniem łatwym i po chwili dłonie Percivala spływały krwią. W końcu jednak udało mu się osiągnąć zadowalający efekt i ujrzał siedzisko w całej okazałości.

Tron był piękny.
Przypominał zamek a rzeźbienia na drewnie połączonym w jakiś dziwny sposób z kamieniem tylko potęgowały ten efekt. Oparcie tronu przyozdabiał jakiś herb – smok z dziwacznymi skrzydłami, lub jakieś podobne do niego zwierzę.

Nagle zdyszany Kent zorientował się, że pieśń ucichła. Odwrócił się gwałtownie i ujrzał, że pieśniarz czy też pieśniarka przygląda mu się badawczo w dziwnej pozycji.

- Żywy w Puszczy Moor Ghul. Ale nie do końca ożywiony. Ciekawe, ciekawe co zrobi.

Stworzenie nie mówiło do Kenta lecz do siebie.

I wtedy, gdzieś z daleka, z głębi puszczy ciszę przerwał agonalny, przeraźliwy wrzask. Rozedrgany, bolesny, szybko stłumiony krzyk. A potem znów zapanowała cisza.

- Dół znów zapełnił się mięsem – załkał – załkała istota, znów bardziej do siebie niż do Percivala. – Niefortunnie. Niefortunnie.
 
Armiel jest offline