Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-03-2017, 01:20   #16
Zombianna
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Zaczęło się za pięknie, za spokojnie. Oczywiście podobny stan rzeczy zapowiadał kłopoty - stała kosmiczna. Los, jak zwykle w takich sytuacjach, bardzo szybko zweryfikował założenia, potwierdzając znane i powtarzane od wieków prawidła. Jeszcze silnik maszyny nie zdążył ostygnąć, a już zza rogu wychyliły się kłopoty. Tym razem padło na trójgłowego cerbera, rzucającego spanikowanym sześciorgiem oczu po całej okolicy.
Patrząc na matkę z dwójką dzieci, Lauren wiedziała jedno - zginą.
Drepczący im po piętach tłum człekokształtnych bestii dopadnie je lada chwila, aby rozerwać na strzępy przy akompaniamencie krzyków, warkotu i płaczu. Trzy życia zgasną zdmuchnięte falą makabry, wymieszanej z krwiożerczym szałem.
- Musimy... - w pierwszym odruchu kobieta wyrzuciła z siebie nerwowe słowo, ale zaraz zamilkła, niepewna co odpowiedzieć. Serce podpowiadało, by biec na ratunek. Zrobić cokolwiek, byle odgonić widmo śmierci od pary szkrabów i ich rodzicielki. Niewinnych, nieprzygotowanych. Niezasługujących na śmierć.
Ciało Irlandki rwało się do biegu, dłoń automatycznie powędrowała do przypasanego do bioder gnata… a potem spojrzała na Andersona i fala wątpliwości przetoczyła się przez jej serce.
Istniało duże prawdopodobieństwo, że jedno z nich zginie. Pewnie padnie na żołnierza, który z głupia franc zobowiązał się bronić towarzyszki. Obiecał… Thompsonowi.
Cholernemu glinie potrafiącemu całkiem nieźle całować. Dupkowi, któremu jak się okazało, zależało na burkliwej technik, choć do dzisiejszego poranka wyśmiałaby każdego, kto zasugerowałby podobną niedorzeczność. Koniec świata jednak rządził się własnymi prawami, wywracając i tak przekręcone na lewą stronę życie.
- … biec na górę, może windy jeszcze działają. Zabierz kluczyki, trzeba mieć czym wrócić - dokończyła więc drewnianym głosem, skupiając uwagę na Larsie. Teraz on był jej rodziną, o rodzinę dba się w pierwszej kolejności.
- Bez obaw. Wiem… jaki mamy priorytet, nie zrobię nic głupiego.
Krzyki się zbliżały. Teraz nie było już słychać tylko samej matki, ale i paniczne, przerażone głosy jej dzieci. Nagle, zanim Lauren czy Lars zdążyli zrobić cokolwiek, rozległ się krótki pisk. Jedno z maluchów, chłopiec, potknął się i upadł. Musiał otrzeć skórę, bowiem tłum za nimi zawył. Dźwięk ów był dziki, żądny krwi i bezwzględny. Wdzierał się pod skórę, krążył żyłami, wspinał po kręgosłupie by dotrzeć do czaszki i wbić się w nią niczym ostry szpikulec.
- Kurwa - Lars zrobił ruch jakby chciał ruszyć im na ratunek. Ruch zbędny i pozbawiony sensu. Ratunek, jakikolwiek ratunek, był już spóźniony w chwili gdy ciało malca zderzyło się z betonem. Chodzące trupy rzuciły się na nich, dopadając wpierw matkę. Jej wrzask brzmiał nieprzerwanie, walczyła z całych sił, lecz uległa. Tak jak uległo drobne ciało chłopca.

Jego i jej krew zrosiły beton. Życie uchodziło z każdym kolejnym ugryzieniem. Została dziewczynka, która stała i patrzyła na to co działo się z jej rodziną, z jej braciszkiem i matką. Nie poruszała się, nie uciekała. Trzymała w dłoniach misia, który jak i ona stał się świadkiem masakry.
- Uciekaj - wyszeptał Lars z bólem wyraźnie brzmiącym w jego głosie. Jednak ona go nie słyszała. Nie krzyczała też gdy dopadły ją pierwsze ręce. Miś upadł, pozbawiony uścisku małej dłoni, wprost w kałużę krwi.

Wszystko trwało jedynie krótką chwilę, która jednak zdawała się trwać godzinami i mocno wyryła w umysłach tych, którzy ją widzieli. Anderson uderzył pięścią w bak, na szczęście nie powodując nazbyt głośnego hałasu. Szybkim, wściekłym ruchem wyrwał kluczyki ze stacyjki i odczekał aż Lauren zsunie się z siodełka, by iść w jej ślady.
- Chodźmy uratować te twoje zwierzaki - rzucił do niej suchym, wypranym głosem. - Które piętro? - dodał pytanie, kierując się już w stronę wejścia do budynku.
Lauren oddychała miarowo, odliczając w myślach dwie sekundy między wdechem a wydechem. Skupiała się na tej prostej czynności, poświęcając jej wszystkie siły psychiczne. Nabrać powietrza nosem, poczekać sekundę i drugą. Wypuść ustami.
Czynność powtórzyć. I jeszcze raz. I kolejny.
“To jest film.. głupi film i tyle. Widzisz aktorów, nie żywych ludzi. Scenariusz grozy, gatunek gore. Rusz się, nie ma czasu na panikę i zbędne żale. Nie jesteś tu sama. Wypuść to cholerne powietrze!”
Nie wierzyła w to ni w ząb, to działo się naprawdę. Chory, pieprzony koszmar na jawie. Czy o tym właśnie śniła ostatniej nocy?
“Wydech… bardzo dobrze. Raz… dwa… wdech…”
Nie patrzyła na okrwawionego pluszaka, ignorowała usilnie odgłosy kanibalistycznej uczty.
Okrzepła, zobojętniała… traciła człowieczeństwo?
“...dwa. Wydech…”
- Dokładnie dlatego nie chciałam żadnego ogona - mruknęła oschle i zmitygowała się przy kolejnym wdechu. - Ostatnie. Ostatnie piętro.
Lars nie skomentował jej słów. Może nie usłyszał, a może uznał że nie ma sensu. Szedł pewnie, pokonując najpierw drzwi wejściowe, później dochodząc do windy. Z impetem walnął w przycisk, który zalśnił czerwonym światłem. Krwawym światłem…
- Wyżej się nie dało? - zapytał, jednak widać też było, że opanowanie powoli zaczyna przejmować władzę nad jego emocjami. - Wybacz - przeprosił ją w chwilę później, a dźwięk jego słów zlał się z dźwiękiem otwieranych drzwi. Widać los postanowił się do nich uśmiechnąć, winda bowiem działała.
Anderson przepuścił swą towarzyszkę przodem, a następnie wcisnął odpowiedni, ostatni na liście przycisk. Ich uszy zostały wypełnione radosną melodią, tak okrutnie nie pasującą do świata, w którym nagle przyszło im żyć. Lars nie odzywał się słowem, stojąc i opierając plecy o ściankę windy. Jego wzrok był wbity w Lauren i był tak cholernie pusty, że różnie dobrze zamiast oczu mógłby mieć dwie dziury. Napięte mięśnie szyi sugerowały że jest w stanie pełnej gotowości, mimo iż postawa raczej temu przeczyła. Zanim winda się zatrzymała i wypuściła ich z klatki, jaką było owe prostokątne pudło, zrobił gwałtowny ruch w jej stronę, wbijając się wargami w jej usta. Pocałunek był pełen gniewu i żaru i zakończył się równie szybko co rozpoczął. Drzwi się rozsunęły ukazując widok na korytarz i …
Zwabiony nagłym hałasem malec odwrócił się w ich stronę. Jego górna warga uniosła się odsłaniając zakrwawione zęby. Usta zaczęły się otwierać wydając z siebie piskliwe, po dziecięcemu, przez co jeszcze potworniej brzmiące jęczenie.
Armani Code, pot i strach, mieszające się w jedno z wszechobecną wonią krwi, wypełniającą nozdrza na podobieństwo mokrej gąbki. Obłęd w najczystszej postaci, czerwona zasłona przyćmiewająca wzrok. Irlandka w pierwszej chwili myślała, że facet najzwyczajniej w świecie jej przypieprzy. Ot, za całokształt znajomości - problemy na posterunku, targanie jako nieprzytomnego balastu, konieczność opiekowania się porażonym worem mięsa, złośliwości rzucane pod jego adresem, nieczyste zagrywki i końcową konieczność eskortowania po inwentarz zwykle nie stawiany przez społeczeństwo na jednym pułapie z ludźmi.
Ale nie uderzył jej, to by było zbyt proste…
Nim zareagowała na nagły zwrot sytuacji, los podetkał jej pod nos kolejną makabrę.
Czteroletni dzieciak czatujący na korytarzu… cholera, znała go. Nie raz pukał do mieszkania MacReswell z prośbą o możliwość pobawienia się z futrzakami. Lubił zwierzęta, ale jego ojciec miał alergię na sierść, roztocza i pióra ,więc w domu hodował tylko jednego bojownika w szklanej kuli.
- Collin… kurwa… - jęknęła z bólem. Lubiła syna pary maklerów giełdowych z piętra niżej. Skoro on stał tutaj przed windą, oni też musieli kręcić się w okolicy. Sądząc po zakrwawionym ubranku… skończyli paskudnie. I byli śmiertelnie niebezpieczni.
- Trzeba to zrobić szybko i cicho - chrypnęła szeptem do towarzysza - Nie wiemy ilu jeszcze może być na piętrze. Dasz radę, czy… ja mam to zrobić?
Nie odpowiedział jej. Zamiast tego wydobył nóż z pochwy. Nie wahał się, jego ruchy były płynne. Lewa dłoń zacisnęła się na czuprynie chłopca, prawa wbiła nóż aż po rękojeść w nabiegłe krwią, brązowe oko. Małe rączki zacisnęły się na rękawicy żołnierza, próbując nie tyle go powstrzymać co przysunąć go bliżej rozwartych ust. W końcu jednak poddały się, a ciało osunęło na podłogę. Tym razem już nie powstało, ostatecznie martwe.
- Które drzwi? - zapytał ją Lars, pochylając się i wycierając nóż o ubranie chłopca.
Wydobycie z siebie głosu stanowiło na tę chwilę za duże wyzwanie, Irlandka wyciągnęła więc rękę, wskazując ciemno dębowe wejście z mosiężną tabliczką, na której wytrawiono numer 723. Niedaleko, raptem cztery-pięć metrów, jednak aby tam dojść należało przejść tuż obok blondwłosego truchła, leżącego na drewnianym parkiecie niczym niemy wyrzut sumienia dwójki dorosłych katów.
Była gotowa go zabić… ot tak, zrównać z poziomem gruntu. Wycisnąć butami resztki oddechu z niewielkiej piersi. Rozłupać czaszkę i ozdobić białe ściany wzorem ze strzępków mózgu, kości oraz juchy. Byle tylko móc iść dalej, przed siebie. Pokonać, tak jak teraz, dwadzieścia trzy kroki po wypastowanym na wysoki połysk parkiecie.
“Wykonuj plan, wykonuj plan. Do kurwy nędzy, nie patrz na nich”.
Thompson miał rację - tak było prościej. O wiele prościej, niż patrzeć z góry na rozciągnięte po podłodze, martwe dziecko i jego zabójcę, sumiennie czyszczącego narzędzie zbrodni o i tak brudne ubranko.
Nie widziała twarzy Andersona, lecz na dobrą sprawę nie chciała widzieć. Sam się upierał, aby wziąć udział w wycieczce. Mógł winić tylko i wyłącznie siebie. Ciekawe ilu ludzi zabił do tej pory… ile dzieci. Wątpiła, by był socjopatą, strzelającym do wszystkiego co się rusza. Poza tym współczesne wojny toczyły się wedle bardziej cywilizowanych praw, niż kilka wieków wstecz.
Pierwszy krok, piąty, siedemnasty. Intensywne grzebanie w kieszeniach i zaciśnięte w wąską kreskę usta, bardziej przypominające starą bliznę, niż otwór gębowy. Czy z resztą nowej, wysoce patologicznej rodziny Lauren wszystko grało? A może nie mieli już do kogo wracać?
Klucz zachrobotał w zamku, po chwili uchylając skrzydło drzwi na tyle, by przez utworzoną szparę dał radę przecisnąć się człowiek.
Weszła pierwsza, dając towarzyszowi znak, że jest bezpiecznie. Ledwie oboje znaleźli się w środku, zamknęła drzwi i dla bezpieczeństwa zasunęła wszystkie zasuwy. Mieszkała sama, sprzątaczki nie zatrudniała, więc pozostawał tylko futrzany inwentarz. Z ulgą odnotowała, że oba króliki i kot standardowo śpią na panelach w przedpokoju. Najedzone, leniwe… nieświadome toczącego się kilkadziesiąt metrów w dół horroru. Dla nich ten dzień nie odbiegał od normy - rano dostały michę, potem zapewne poganiały się po pokojach, przy okazji rozsiewając wszędzie kłaki sierści i drobinki żwiru. Prawdopodobnie znów dorwały się do poduszek na kanapie w salonie, wygryzając kolejne dziury do kolekcji. Być moze pocięły też pozostawione na łóżku ubrania… standard.
- Wyjmij proszę transportówki, dwie starczą. Są na samej górze - puknęła w przelocie szafę, dając znać gdzie szukać. wyminęła Andersona, sama skierowała się do sypialni - Przebiorę się, spakuję najpotrzebniejsze graty. Skoro uciekamy z miasta, a nie wiadomo kiedy i czy wrócimy, przyda się dodatkowa para skarpet. W lodówce mam resztki pizzy i piwo. Chyba, że wolisz Whiskas. Frollic niestety mi wyszedł… i błagam: nie nadepnij niczego. I uważaj gdzie siadasz, pod poduszkami na fotelu może spać żółw. Poza tym czuj się jak u siebie - na zakończenie posłała mu przez ramię nawet miły uśmiech. Gościnność do czegoś zobowiązywała.
Wszedł za nią cicho, niemal bezgłośnie. Nie skomentował ani wyglądu mieszkania, ani zwierzaków. Bez słowa wykonał jej polecenie, wyjmując z szafy co mu kazała i kładąc transportówki na podłodze. Gdy ona udała się do sypialni, on skierował swe kroki do kuchni. Mogła usłyszeć jak się po niej krząta. Trzask talerza zderzającego się z blatem, otwierana lodówka, dźwięk lejącej się wody i ciche “klik” włączanego czajnika. Po tym zaś odgłos zderzających się ze sobą puszek. Wszystko zaś zdawało się być metodyczne, przemyślane do tego stopnia, że nawet dźwięki to zdradzały.
- Chcesz kawy? - zapytał, lekko podnosząc głos, zapewne by mieć pewność, że go usłyszy.
Kofeina… tak, to był dobry pomysł. Wzdrygnęła się, orientując że podobne pytanie zadał jej Andrew, gdy kilka godzin temu przyjechał po nią celem zgarnięcia do trefnego wezwania. Nie minęła nawet doba, lecz kobieta nie umiała pozbyć się wrażenia, że minęło całe życie.
- Czarną. Dużo - odpowiedziała, wciągając na tyłek czarne spodnie z masą kieszeni. Do tego koszula w kratę, kamizelka, bluza z kapturem i kurtka przeciwdeszczowa. Wiążąc wygodne, skórzane buty, klęła pod nosem jak szewc. Potrzebowała złości - pomagała ona wziąć za fraki rozpacz i panikę, upychając poza rejestracją zmysłów.
Bluzgając przez zęby, pakowała pospiesznie do podróżnej torby drobiazgi, jakie uznała za istotne. Czarny tobół na długim pasku zajmowały po kolei ubrania zapasowe, prowiant dla zwierząt, apteczka, pudełka leków, nóż, zapas baterii, latarka, dwie butle absyntu, kompas, garść zapalniczek. Między manelami utknęła zestaw wytrychów, na wierzchu ułożyła prezent od brata - stary rewolwer. Spot łózka wyciągnęła też paczkę amunicji i dopiero wtedy ze złością zasunęła torbę. Po raz kolejny cała okolica Lauren postanowiła złośliwie zwariować. Tym razem dokumentnie.
- Szzzzkurwa - warknęła, zarzucając torbę na ramię. Gdyby się postarała, dałaby radę uciec Andersonowi… tylko co dalej? Zwinąć mu rodzinki sprzed nosa nie zdoła.
- Rrrrwa mać - westchnęła zrezygnowana. Może kawa jednak nie była aż takim tragicznym pomysłem. Czuła się trochę jak skazaniec, wędrujący na ostatni przed egzekucją posiłek.
W kuchni czekał na nią talerz z wspomnianą pizzą i dwa kubki czekające na zalanie wrzątkiem, który powoli dochodził. Anderson był zajęty przeszukiwaniem szafek i szuflad. Na blacie ustawił wszystkie znalezione puszki i torebki z żarciem dla zwierzaków. Przerwał jednak gdy weszła i zmierzył ją uważnym spojrzeniem.
- Jak cholera potrzebna ci ta kawa - oświadczył, podsumowując swoje spostrzeżenia. Na szczęście właśnie w tym momencie kolejne “klik” ogłosiło wszem i wobec, że woda była gotowa. Lars odwrócił się i zajął nalewaniem do kubków, zupełnie jakby rzecz ta była w tej chwili najważniejsza. Zaraz też wziął jeden z nich i wyciągnął w stronę gospodyni.
Kobieta obruszyła się, spoglądając na swoje odbicie w przeszklonej szafce. Dobra, zdarzało się jej wyglądać lepiej. Skrzywiła usta, zauważając że w całym porannym zamieszaniu zgubiła gdzieś szkło kontaktowe i teraz z gładkiej powierzchni obserwowała ją para różnokolorowych oczu: prawe niebieskie, lewe jasnoszare. Przypominała Husky’ego, bez dwóch zdań. Dodając potargane włosy i bladą, ściągniętą stresem twarz… tak, definitywnie kwalifikowała się do adopcji, jako szczeniak świeżo wyciągnięty z rynsztoka.
- Wolałabym kielicha - prychnęła sadzając cztery litery na stołku. Torba wylądowała zaraz obok jej nóg, w razie gdyby jednak postanowiła dać drapaka.
- Aż tak źle to z tobą jeszcze nie jest - odpowiedział z czymś, co można było określić cieniem uśmiechu. Kubek postawił przed nią i odwrócił się by zgarnąć drugi. Tyłek oparł o blat i poświęcił dalszemu, badawczemu przyglądaniu się siedzącej kobiecie. Upity, pierwszy łyk, przeminął w ciszy z jego strony. Dopiero gdy gorący płyn spłynął do jego gardła i powędrował niżej, zabrał głos.
- Będziemy musieli ewakuować się stąd szybciej niż planowałem. Ile czasu potrzebujesz na zebranie tej swojej… - umilkł szukając odpowiedniego słowa - gromady i przygotowanie ich do przenosin? - zakończył w końcu, ponownie podnosząc naczynie do ust i biorąc łyk.
- Wyrobie się w pięć minut… praktyka czyni cuda - westchnęła, zaciągając się aromatem bijącym z kubka - Coś się stało? Znaczy coś nowego… - upiła pierwszy łyk.
- Jest ich więcej niż brałem pod uwagę - odpowiedział, odkładając kubek na blat. - Wyglądają jakby się zbierali, a nie jak wcześniej, kiedy działali pojedynczo. Z takimi grupami jak ta na dole nie mamy szans sobie poradzić. Najmniejszych - dodał, dla podkreślenia. - Jeżeli to samo dzieje się w innych rejonach miasta to może nam się nie udać uniknąć spotkań. Im dłużej tu zabawimy, tym nasze szanse są mniejsze, Lauren - imię wymówił inaczej niż resztę tyrady. Miękko, delikatnie, niemal pieszczotliwie.
- Są trochę jak zwierzęta, zbijają się w stada… pięknie. Ile milionów ludzi liczy Londyn? - nie podobała się jej idea kilkumilionowego tłumu krwiożerczych pojebusów, polujących na ostatnie normalne jednostki ludzkie. Nad czymś takim ciężko zapanować, zbyt wielkie ryzyko.
- Myślisz, że władze zaryzykują czystkę? - spytała cicho, ogniskując wzrok na kompanie, poniekąd żołnierzu - Spuszczą napalm na ulice w dupie mając ilu niewinnych przy okazji zmienią w steaki?
Skinął głową na potwierdzenie.
- Jeżeli sytuacja się utrzyma? Tak, zrobią to - odparł, przymykając oczy. - Dobro kraju jest ważniejsze. Nie wiemy co się dzieje poza granicami Londynu, jednak jeżeli zaraza objęła tylko teren miasta to najpierw go odizolują, a później zaczną korzystać z ciężkiego sprzętu. Na ile ciężkiego to się okaże. Ja jednak nie chciałbym tu być gdy zaczną, a mogą zacząć w każdej chwili.
Wyraźnie myśl ta nie dawała mu spokoju bowiem uniósł kciuk i palec wskazujący prawej dłoni i umieścił je u nasady nosa. Zaraz jednak zmitygował się i odsunął dłoń, zaciskając ją na blacie.
- Po prostu się pospiesz.
Czyli prysznic odpadał, szkoda. Skoro i tak mieli zdechnąć, dobrze byłoby to zrobić w miarę na czysto.
- Na czysto - powtórzyła na głos, dopijając kawę i odstawiając kubek na blat. Bardziej od strony higienicznej, Lauren zależało na spokoju psychicznym. Nim skończy spalona albo rozerwana na sztuki, spłaci najważniejsze długi. Zresztą, jeśli coś się zaczynało, wypadało sprawę skończyć. Wszystko miało swoją cenę i aby móc iść dalej, należało zamknąć za sobą pewne rozdziały.
- Myślisz, że mamy nadprogramowe dziesięć minut? - rzuciła w Larsa pytaniem, odwzajemniając intensywne spojrzenie.
Z jego ust wyrwało się westchnięcie.
- Skoro ich tak bardzo potrzebujesz - odparł, wciąż się w nią wpatrując. Zupełnie jakby była wyjątkowo interesującym obiektem, lub zwyczajnie stanowiła zagrożenie. Dla niego? Dla siebie? Tego z jego oczu wyczytać się nie dało.
- Potrzebuję - odpowiedziała wstając ze stołka. Nim mózg zdążył zaprotestować, ręce sięgnęły ku suwakowi kurtki. Rozpięła go, strząsnęła ciuch na ziemię, To samo uczyniła z bluzą i resztą ciuchów, pozbywając się ich w złości i pośpiechu. Padały u jej stóp aż została naga od pasa w górę. Dopiero wtedy wyszczerzyła się zębato, posyłając jedną brew ku górze, a niewypowiedziane pytanie zawisło w kuchennym powietrzu na podobieństwo wyroku. Zwariowała, ale skoro świat również odszedł bardzo daleko od standardów wszelkich norm, czemu miała zachować rozsądek? potem już mogła nie mieć ku temu sposobności.
Kliknął rozpinany pasek, spodnie opadły do kostek. Wytrząsnęła buty z nogawek, obracając się bokiem do Andersona. Mógł ją opieprzyć, pieprzyć albo zignorować. nie istniała czwarta droga. Biorąc pod uwagę atak w windzie i wcześniejszą reakcję przy pierwszej rozmowie, MacReswell obstawiała drugie rozwiązanie… choć mogła się mylić. Ludzie potrafili zachowywać się irracjonalnie, nie tylko w obliczu zagrożenia.
Obserwował, łowiąc wzrokiem każdy skrawek ciała, który przed nim odsłaniała. Nie ruszał się jednak, a czekał. Dopiero gdy spodnie przestały stanowić przeszkodę, oderwał się i podszedł do niej. Jego dłoń wystrzeliła do przodu, lądując na jej karku i wyżej, zanurzając się w nasadę włosów. Drugą umieścił na piersi, zakrywając jej nagość i lekko przygniatając. Kciuk odnalazł drogę do sutka i zadomowił się tam na chwilę.
- Jesteś tego pewna? - Zdobył się na szarmanckie pytanie, pozwalając jej zdecydować co wygra, szaleństwo chwili czy rozsądek. Nie przestawał jednak bawić się jej ciałem, z wyraźną i widoczną na wysokości rozporka, przyjemnością.
- Marnujesz czas - warknęła, a niepewność została wyparta przez złość. Pytania, setki pytań, zamiast czynów. Złapała go za brodę, wbijając paznokcie w skórę i mrużąc oczy wysyczała - Zawsze tyle gadasz?
- Tylko gdy mi na kimś zależy - odpowiedział, jednak w chwilę później, na jej nadgarstku zacisnęła się jego dłoń, która opuściła pierś. Kontrolując swoją siłę, jednak pozwalając jej ją odczuć, odciągnął jej rękę, a następnie chwyciwszy za barki, odwrócił i wbił przy użyciu swego ciała, w brzeg stołu. Mogła poczuć na swoich pośladkach, gdy na nią napierał, że bez wątpienia jest gotowy dać jej to o co tak miło prosiła.
- Igrasz z ogniem skarbie - mruknął, pochylając się nad jej uchem. Wciąż trzymając jedną dłoń na jej barku, drugą zsunął w dół, do jej pośladków i między nie. Grzbietem dłoni przejechał po materiale jedynej bariery jaka broniła jej wrażliwych części. Wsunął rękę głęboko, palcami nagniatając łechtaczkę i jednocześnie pobudzając wargi sromowe przedramieniem.
Druga dłoń opuściła w końcu bark i ponownie wsunęła się we włosy, zaciskając na nich palce. Korzystając z tego chwytu wzmógł nacisk, wyraźnie dając jej do zrozumienia by pochyliła się i wypięła.
Głuche, zduszone sapnięcie i zagryzione wargi zamiast werbalnej odpowiedzi. Idiotyzm gonił idiotyzm. jak niby mogło mu zależeć na kimś, kogo parę godzin wcześniej chciał zostawić na pewną śmierć wśród posterunkowych ścian? Teraz nagle się zaangażował, jasne. Prędzej chodziło tylko i wyłącznie o wolę spuszczenia ciśnienia. W sumie Lauren to pasowało póki co. Potem sobie wyjaśnią jak sprawy stoją, wyznaczając granice znajomości.
Wkurwiał ją, tak po ludzku… jednak czynione przez niego zabiegi nie przechodziły bez echa, przyspieszając tętno i budząc ognień w dole brzucha. Poddała się naciskowi, rozpłaszczając górną część ciała na blacie, wychodząc zapraszająco pośladkami na przeciw stojącemu z tyłu mężczyźnie.
“Miejmy to z głowy”, pomyślała, choć skupienie przychodziło z coraz większym trudem.
- Potrzeba ci specjalnego zaproszenia, a może list kurwa napisać? - wydobyła z siebie kolejne, niskie i ochrypłe syknięcie, słowną szpilą zachęcając żołnierza do działania. Zamknęła oczy, nie chcąc oglądać swojego rozczochranego odbicia w wypolerowanej powierzchni kuchennego stołu.
- Skoro tak ładnie prosisz - mruknął jej do ucha, pochyliwszy się nad nią i przygniatając całym sobą do blatu. Zaraz jednak wycofał się, prostując i zabierając rękę spomiędzy jej nóg. Owa rozłąka nie trwałą długo. Jego dotyk powrócił na jej ciało w momencie, w którym palce spoczęły na materiale, który w sposób zdecydowany i szybki, został zsunięty w dół, do kostek, odsłaniając te rejony ciała Lauren, które do tej pory były przez niego zakryte. Dźwięk rozsuwanego suwaka wdarł się w ciszę kuchni. Najwyraźniej czas gadania minął, co zostało potwierdzone w chwilę później, gdy Lars zdecydowanym ruchem rozsunął nogi kobiety, pakując przy tym palce w jej wnętrze. Ruch ten był gwałtowny, mocny i nieco bolesny, jednak nie na tyle by wyrządzić poważną krzywdę, a przynajmniej można było mieć taką nadzieję. Nie zabawiły też długo, wycofując się i robiąc miejsce dla innej części ciała mężczyzny, którą bez pardonu wsunął w następnej kolejności, zagłębiając się cały, przyciskając biodra Lauren do brzegu stołu. Za pierwszym pchnięciem przyszło drugie, równie gwałtowne i mocne. Lewa dłoń wylądowała we włosach Irlandki, zaciskając na nich palce i ciągnąc do tyłu. Prawa zaś wylądowała na talii, wzmacniając impakt kolejnych pchnięć.
Jęk, zduszone warknięcie i krótki syk, przy którym plecy Lauren wygięły się do tyłu, zachęcane przez mało subtelny chwyt na kłakach. Zmuszający do wspięcia się na palce i oparcia łopatkami o masywy tors z tyłu. Oddania czegoś więcej poza sobą - ofiarowania kontroli nad sytuacją. Zdania na łaskę i niełaskę. Dobrą, bądź złą wolę. Kaprys napędzany pożądaniem. Dziką, zwierzęcą żądzę, bez miejsca na czułostki. Każde zderzenie bioder wypychało ją do przodu, jednak pewny chwyt nie pozwalał uciec, ani się wywinąć. Ciszę kuchennego wnętrza wypełniły mokre, klaszczące dźwięki, wtórujące przyspieszonym oddechom i mruknięciom zadowolenia. Złość szybko minęła, warkot zmienił tonację, przechodząc w ochrypły pomruk. Nie bawili się w uprzejmości i cackanie, dobrze. Na to brakowało im czasu. Zaciśnięta na brzegu stołu ręka wprawiała mebel w rytmiczne drżenie. Niebieskowłosa głowa przekręciła się, łapiąc spojrzenie obcego w gruncie rzeczy, denerwującego faceta. Jej szklany wzrok i lekko uchylone usta mówiły wszystko bez potrzeby używania słów. Przemówiły wargi, łącząc się z jego wargami w pocałunku przypominającym znaczenie terenu.
Na który odpowiedział z równą gwałtownością, którą odznaczały się ruchy jego bioder, które dodatkowo przyspieszyły. Czuła na ustach żar jego oddechu, gdy ich wargi rozłączyły się na chwilę. W jego oczach płonęła żądza, zwierzęcą chuć, która przejęła władze nad rozsądkiem. Nie istniał świat poza tymi jego milimetrami, które wyznaczały granice ich ciał. Nie patyczkował się. Brał. W tych krótkich chwilach, gdy ich spojrzenia były złączone, Lauren widziała w nich prawdziwą naturę mężczyzny, któremu się oddawała. Nie było tam nic z troski i ciepła, które mogła ujrzeć w oczach Andrew. Lars był innym typem. Typem, którego nie chce się spotkać w ciemnej alei. Czy jednak znaczyło to, że był tym złym? Czy miało to jakieś znaczenie w momencie, w którym ci źli mieli największe szanse na przetrwanie? Czy to nie bezwzględność była teraz jedyną szansą na to by ujść z życiem? Może tak, a może nie. Odpowiedź na te pytania wymagała skupienia myśli, a te uparcie nie chciały się poddać. Ich chaotyczne wiry obracały się wokół tego co czuło jej ciało, wokół dłoni trzymającej jej włosy, zębów znaczących szyję i gwałtownych, miarowych ruchów rozciągających jej wnętrze i uderzających w nią z siłą, która nie liczyła się z efektami.
W końcu ciało mężczyzny zamarło, wtłaczając w jej wnętrze strumień będący efektem owych uderzeń. Lars nie zawahał się, nie próbował wyjść zanim wytrysnął, wręcz przeciwnie, wcisnął się w nią tak, że poczuła każde drgnięcie, które nim wstrząsało wypompowując kolejne krople z nabrzmiałego członka. Również jego usta opuścił werbalny wyraz ulgi, której doświadczył, a która wiązała się ze spełnieniem, którego doświadczył. Czy obchodziło go to jak owe działania wpłynęły na kobietę, którą przygważdżał do stołu? Ponownie odpowiedź mogła być zarówno twierdząca jak i zaprzeczająca.
- Ubierz się - rzucił, odstępując o krok i wychodząc z niej. Zbierał się, oddychając ciężko, zapewne po to by przywołać do siebie maskę cywilizacji, która ponownie zakryć miała to, co Lauren ujrzała w tych krótkich chwilach gdy owej maski nie było. Kim właściwie był Anderson? Czy tym człowiekiem, który chciał ratować dziecko, które znalazło się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, czy tą brutalną bestią, która wyszczerzyła do niej kły gdy spojrzała w okna jego duszy? I czy cokolwiek z tego miało jakiekolwiek znaczenie…
Wilk w ludzkiej skórze, bezwzględny i bezkompromisowy. Na co dzień trzymany na łańcuchu konwenansów, dyktowanych przez ogólnie przyjęte normy społeczne. Irlandka mruknęła pod nosem coś, co prawdopodobnie było przekleństwem. Dyszała ciężko, równie ciężko opierając się o blat. Potrzebowała podpory dla miękkich kolan, utrzymujących nagie ciało w niepewnym pionie. Zaciskała kurczowo dłonie na gładkiej, zimnej krawędzi, próbując uspokoić oddech pospołu z mętlikiem w głowie. Spaczony gust od zawsze stanowił główny z jej problemów. Pakowała się beztrosko w dziwne układy tych chętniej, im bardziej odbiegały od normy. Niektóre sprawy należało jednak załatwiać jak najszybciej, bez zwłoki generującej lawinę zobowiązań i długów. Nienawidziła mieć długów, do tego tych najgorszego sortu - z wdzięczności.
- A ty wreszcie przestań pieprzyć - odpowiedź wyszła Lauren lodowata, gdy cedziła przez zaciśnięte szczęki. Nie chodziło o fakt, że zerżnął ją jak dziwkę w przydrożnym barze i nie pofatygował się wyciągnąć fiuta nim skończył. Akurat to się jej podobało, już dawno ktoś powinien się nią zająć w podobny sposób, przeganiając rozum z dupy do głowy. Wyprostowała się powoli, zrzucając resztki poorgazmowego otępienia. Przymknęła oczy, odetchnęła dla finalnego uspokojenia i wróciła do etapu ogarnięcia. Dwa szybkie oddechy, obrót na lewej pięcie, po którym przeszła te parę dzielących ich kroków.
- Nie zależy ci - stwierdziła, patrząc mu prosto w oczy bez złości - Na pewno nie na mnie. Zostawiłbyś problem na komisariacie, nie zawracał nim dupy. Miałam u ciebie dług, teraz nic nie jesteś mi winny.
- Nie - potwierdził jej przypuszczenia, ozdabiając je krzywym półuśmieszkiem, nie spuszczając przy tym wzroku z jej oczu. O dziwo, nawet na chwilę wzrok ów nie ześlizgnął się niżej, na wciąż odsłonięte piersi, które były na wyciągnięcie ręki. - Zostawiłbym cię tam i po problemie. Nadal uważam, że tak powinniśmy zrobić - wzruszył obojętnie ramionami, tym razem przesuwając po niej wzrokiem, podobnie jak gest, obojętnym. - Zajmę się jednak tobą i dowiozę całą, więc rusz dupę i zbierz swoje graty - dodał, powracając spojrzeniem do jej oczu. Było to chłodne spojrzenie, pozbawione śladów kryjącej się w tym człowieku bestii ale i pozbawione fałszywej troski. Czekał cierpliwie aż spełni jego rozkaz, bo że był to rozkaz było jasne jak słońce za oknami.
- I prawidłowo - kobieta wreszcie się uśmiechnęła, choć nie był to miły grymas. Wskazała na wyciągnięte z szafek puszki wciąż nie kwapiąc się, aby ruszyć odwłok z miejsca - A skoro już spuściłeś ciśnienie i możesz myśleć, zrób z tego użytek i przydaj się na coś. Spakuj prowiant, torby są w korytarzu. Muszę się umyć, nie zamierzam bujać się z twoimi resztkami między nogami - zrobiła smutną minę, lecz efekt psuło morze ironii zarówno w głosie jak i spojrzeniu. Tak mu się spieszyło? Mógł myśleć zawczasu.
- Masz pięć minut - poinformował ją, rzucając wymowne spojrzenie na nadgarstek, na którym znajdował się zegarek. Pofatygował się też by do końca zapiąć spodnie i zacząć wyglądać w miarę normalnie. Na szafki nie zerknął, nie dając po sobie poznać że w ogóle usłyszał jej polecenie. Widać nie miał zamiaru oddawać pałeczki, a może spakowanie jedzenia było dla niego na tyle oczywiste, że szkoda mu było tracić oddechu na mówienie.
- Więc lepiej nie módl się, tylko pospiesz - wzruszyła ramionami, zgarniając zostawione na podłodze ubrania. Maski w końcu opadły, etap zgrywania został zakończony. Jasna, klarowna sytuacja bez niedomówień. Kim był, czym się zajmował w przeszłości? MacReswell jak każdą kobietę wierciła ciekawość, lecz nie tyle, by zaczynać dyskusję. Cenne sekundy uciekały, wystarczająco zabawili w jej mieszkaniu, co zapewne odbije się wkrótce czkawką. Kilkadziesiąt pięter niżej ulice ogarniał chaos, który rósł zamiast maleć.
Zapalając światło w łazience poczuła się nieswojo, na moment zamarła z dłonią na kontakcie. Lubiła swoją łazienkę, może nie używała jej długo, jednak się przyzwyczaiła. Zagryzła wargi, szybko wchodząc pod prysznic i kręcąc kurkami ustawiła odpowiednią temperaturę, pośrednią między płynnym mrozem, a lawą. Ciało wykonywało zaprogramowany cykl, sięgając po gąbkę, mydło w płynie. Pasta do zębów… musi pamiętać, aby ją spakować. Tak samo jak kawę. Jeżeli nie wypije z rana kubka czarnego, gorzkiego i gorącego niczym samo piekło naparu prawdopodobnie zacznie mordować nie gorzej od oszołomów nie ogarniających, że martwi powinni pozostać trupio spokojni i statyczni na podobieństwo nagrobnych kamieni.
- Spakuj kawę! Górna lewa szafka nad zlewem, srebrno-niebieskie opakowanie! - podniosła głos, przekrzykując szemrzącą wodę. Przepłukała usta i dodała - Druga szuflada od góry, między lodówką a kuchenką, pod ścierkami! Bierz wszystko co tam jest! - zakręciła kurki, sięgając po ręcznik. Wycierała się pospiesznie, walcząc z pamięcią. W kuchni trzymała zapasową amunicję do broni. Mokry ręcznik wylądował na umywalce.
- Coś jeszcze się przyda?! - krzyknęła, naciągając spodnie.
Skończywszy się ubierać zgarnęła pastę i szczoteczkę do zębów. Zgasiła światło, przybrała zblazowaną minę i wróciła do bestii w kuchni.
Bestia zaś właśnie zamykała drzwiczki szafki przy lodówce. Obok jego nogi stała torba, w której zdawało się być mniej rzeczy, niż powinno, gdyby wyczyścił zawartość kuchni. Najwyraźniej to co uznał za potrzebne, stanowiło tylko część jej zapasów i to naprawdę niedużą.
- Tyle musi wystarczyć - poinformował ją, kopiąc torbę w jej stronę. - Zapomniałem o przyczepie więc wybacz, ale luksusy zostawiasz za sobą - dorzucił, nie sprawiając przy tym wrażenia szczególnie zasmuconego z tego powodu.
- Mhm, a wasza królowa jest rączą nastolatką - prychnięcie Lauren zgrało się z szumem odsuwanej szuflady, potem sprawdziła z wierzchu torbę i dorzuciła parę puszek karmy dla kotów. - Możesz żreć gruz, moje dzieci są delikatniejsze - wyjaśniła w locie, łapiąc za plecak. Odrzuciła go jednak na ziemię, znikając w przedpokoju. Wróciła po parunastu sekundach, manewrując ramionami aby założyć szelki z kaburą. Trzymanie po gangstersku gnata za paskiem nie brzmiało jak dobry pomysł. Brat wybił jej podobne głupoty z głowy na samym początku szkolenia. Syknął suwak, broń wylądowała w odpowiednim miejscu, syk się powtórzył.
- Dobra, bierz koty. Oba do jednej transportówki. Poszukam Ernesta i Churchilla - nadawała, nalewając wody do słoika. Rybki też nie zostawi. Jak wszyscy to wszyscy.
Spakowanie inwentarza zajęło kolejne, cenne minuty. Lars nie skomentował jej planów tyczących ratowania wszystkiego co w mieszkaniu było żywe. Może uznał że szkoda nerwów albo też coś innego mu po głowie chodziło. Koty wkrótce znalazły się w transportówce, co wcale nie przypadło im do gustu. Do gadania jednak nic nie miały, co najwyżej otrzymując prawo do pełnego wyrzutu miauczenia. Gdy wszystko co zamierzali zabrać znalazło się w skrzętnej kupce przy drzwiach, okazało się że było tego całkiem sporo jak na środek transportu, którym dysponowali. Przyczepki zaś, jak Lars wspomniał nieco wcześniej, nie mieli. Musieli jednak jakoś się zabrać bo wątpliwym było by Lauren zdecydowała się porzucić któreś z podopiecznych czy też torbę z zapasami.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline