Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-03-2017, 20:23   #178
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Poczuła się lepiej, gdy tylko kniaziowe siedliszcze zniknęło jej z oczu, paradoksalnie, bo i Milosa za plecami zostawiała, na pocieszenie mając bukłak śpiewającej czarownie i kusząco krwi i szmatkę z porwanej sukni. Jednego ni drugiego nie wyciągnęła, pozwalała drzewom ukołysać rozedrganą duszę. I tylko jedno jej w tej zielonej ciszy przeszkadzało. Spojrzenie Soroki palące jej kark. Czuła je, tak jak czuła, że Gangrel nie zdzierży i w politykowanie posunie, kwestią było tylko, czy prędzej, czy później. Słabą silną wolę musiał mieć, lubo wielka potrzeba go goniła, bo wytrzymał do pierwszego popasu.

– Więc… będziesz się pani z wilczymi układać? To dzikusy są, prawie zwierzęta – stwierdził poufnym tonem Gangrel, przysiadając obok na pieńku. – Najchętniej wyrżnęłyby nas, gdyby nie to, że jeszcze chętniej walczą między sobą. Dla nich jesteśmy… wynaturzeniami. – Pokręcił głową.– Nie myśl, waćpanna, że niewieści wianek sprawi, że będą bardziej skłonni do rozmowy.
Przerwała rozgniatanie na płaskim kamieniu garści dorodnych czerwców, które sobie zgarnęła po drodze, a teraz na popasie miażdżyła z tłuszczem, jako mizerną podróbkę barwiczki.
– Nie jestem dziewicą – uściśliła.
– Ale niewiastą nadal jesteś. Wilkołaki jednak nie baczą na to. Mogą się rzucić, nie czekając na to, co do nich powiesz – wyjaśnił Soroka. – Ba… dla nich jesteś łatwą zdobyczą, waćpanno. Gdybyś miała posturę Jaźwca, może by się zastanawiali, ale… tak… – Soroka szybko uniósł dłonie w geście poddania. – Nie twierdzę, że słaba jesteś… ale choć może być to pozór, na słabą wyglądasz.

Grzmotnęła kamieniem ostatni raz.
– Jakie ty polecenia otrzymał żeś. Że co masz przy mnie robić.
– Że mam służyć pomocą i być dowodem opieki kniaziowej – wyjaśnił uprzejmie Soroka.
– Więc jak wylizie z krzów wielkie dzikie bydlę, to jak będziesz dowodził? – wróciła spojrzeniem do miazgi na kamieniu. Nijak nie przypominała pomady i wampirzyca zaczęła się zastanawiać, czy by jej jako zupy nie podgotować w kociołku, a pancerzyki owadzie przecedzić przeze onucę. – Jakże to się zaopiekujesz mą czcią niewieścią, co jej nie mam i dobrze o tym wiesz, boś już mojego mołojca za ozór pociągnął.
– Mówię o tutejszy poddanych księcia i Biesie i jego… poplecznikach. Dla nich będę dowodem... –wyjaśnił dumnie Soroka.
– Aże taki straszny? – Marta zaczęła zeskrobywać barwiczkę nożem z kamienia, echo niosło metaliczny zgrzyt. – Swartka o nim mówiła, że zacny, jeno rogaty.
– Bywa straszny... rogi mu z miłości nie wyrosły. Boć z niewiastą po przemianie nigdy nie był. Choć kto wie, czy wcześniej Twardowski jakowej baby nie grzał. Ponoć za życia czmychał z Małopolski jakby go stado diabłów ścigało – wyjaśnił Soroka.
– To on spode Krakówka?
– Ponoć… gdzieś stamtąd. Ale jako śmiertelnik uciekał, więc… raczej nikt ze Spokrewnionych, którzy przybyli z tobą, go nie zna. A teraz nikt go już nie rozpoznał – wyjaśnił Soroka.
–Aha. Odmienion bardzo? – domyśliła się. – A z natury to jaki on?
– Bywało że wybuchowy i gniewny. Trochę się uspokoił i spokorniał tu w lesie. Ale w walce często się zatraca szybko, stąd… sama zobaczysz – wyjaśnił Soroka.
– Mnie nie razi to. Ale dziwi, że wy znamion nie macie. Jaźwiec nie ma. Góra ani Bjorn. Czasem ktoś okiem zmienionym błyśnie, futra kępke schowa. Ale… mało.
– Góra się chełpi że ma końskiego…– wyjaśnił Soroka ze śmiechem. – Ale na nic mu taki teraz… a Jaźwiec… Jaźwiec umie się kontrolować, ja pod brodą mam łuski jak jaszczurka.
– A Bjorn nie należy do rodziny – oznajmiła Marta leniwie i posunęła się bliżej, by obaczyc ową jaszczurke przez brodę.
– Jakże to nie należy…– stwierdził szybko Soroka, podczas gdy Marta dostrzegła migoczące łyski pod siwymi pasemkami brody mężczyzny. – To syn kniazia.

Widok zaabsorbowal wampirzycę bardziej niż słowa, bo jedna ręka Marty nagle spoczęła na ramieniu miodosytnika, a palec drugiej zaczął wędrować w szpakowate gestwiny ku łuskom
– Co waćpanna czynisz? – zaregował przesadnie nerwowo Soroka. Niczym dziewica w noc poślubną.
– Sprawdzam, zali łuski prawdziwe – odparła Marta z powagą śmiertelną i surową. Przebierać palcami w brodzie przestała, ale chłodną rękę wsparła na drugim ramieniu Gangrela i spojrzała mu w oczy – … a nie przyklejone. Jak miano synowskie do Bjorna. Nie wątpię ja, że kniaź hołubi go, synem zwie i może i miłuje nawet, krwią pasąc własną. Ale to nie starościńska krwawica powołała Bjorna między nieumarłych. I nie jego jednego.
Soroka wzruszył ramionami nie komentując jej sugestii, zamiast tego spytał.– Ma waćpanna niezdrowe zainteresowania. Najpierw Wolf, teraz Bjorn… to kłopoty na waćpannę sprowadzi.
– A kimże się powinnam zaciekawić, hm? – zaciekawiła się Marta.
– Eeeemm… no… Jaźwcem…?– zapytał retorycznie Soroka.
– Skąd supozycja, iże się nie interesuję? – zdziwiła się Marta szczerze i aż głowę na dłoniach podparła.
– Takie wrażenie odniosłem… – stwierdził Soroka lekko speszony. – Waćpanna dobrze zrobi, jeśli w Jaźwca dłonie swą fortunę powierzy.
– A cóż to mi da, miły Soroka, czego teraz nie mam – westchnęła Gangrelka ze znużeniem i z ziemi się podniosła, by obaczyć, co Popielski ze Swartką wyczynia i na jakim etapie znajdują się obecnie zaloty. Nie żeby interweniować chciała, ale miło było popatrzeć.
– Pomoc i przyjaźń w kłopotach, wsparcie na polu bitwy. Potężny to wojownik…– rzekł Soroka podążając Martą.
– Miałam wielu braci. Potężnych wojowników. Wszyscy do przodków poszli. A ja ciągle na tym świecie – mruknęła, śledząc wilczym wzrokiem kołysanie nagich stóp Swartki, rozpartej na gałęzi nad głową brzdąkającego swej rusałce na bandurze ghula. – Opowiedz mi o Borchu.
– O Borchu? A czemu akurat o Borchu? – zapytał nerwowo Soroka. – Borch wielki wojak był i odważny ponad miarę… szkoda że zginął. Acz…– przerwał jakby wiedział, że powiedział zbyt wiele.
– Acz co, Soroka…? – pociągnęła Marta i zakołysała się na obcasach.
– Nic… Nic… Borch wielki wojak był. Każdy ci to powie.– stwierdził krótko Soroka.
– I pognał jak durny jaki, samojeden? Iście, wielki – skrzywiła się z powątpiewaniem.
– Był jak Achilles… o którym Ojciec opowiadał. Wielki wojak o wielkiej urodzie i dumie. Przekonany o swej niezwyciężoności. I jego dosięgła zdradziecka strzała.– dodał enigmatycznie Soroka. Po czym pospiesznie sprecyzował. – Strzała zdradzieckich Tzimisce.
Marta go zmierzyła wzrokiem od siwych kłaków po buty safianowe.
– Jaźwiec to mu był przybocznym czy towarzyszem?
– No… przybocznym.Na górze Ojciec, pod nim wybrani synowie, pod nimi ich przyboczni i sojusznicy – wyjaśnił uprzejmie Soroka całą hierarchię stada.
– Towarzyszem. Znaczy, kompanionem. Bliskim, zaufanym. Miłym sercu. Ty masz kompaniona. Z kimś dzielisz schronienie – objaśniła Marta równie uprzejmie i pogroziła Swartce palcem, gdy ta w jej ghula zeszłorocznymi szyszkami ciskać zaczęła.
– Ja… eee… no… bo ciasne mamy kwatery, to śpimy po dwóch. Dwie trumny w jednej komnacie. A takie sprawy… o takie sprawy winnaś Jaźwca pytać, nie mnie. Ja tam nie wiem – obruszył się Soroka, po czym bezczelnie zaczął gapić się na biust Marty, jakby chciał jej udowodnić, że on sodomitą nie jest i w dziewkach ma upodobanie. Zbyt zmęczona była, wyssana z sił przez żałobę, by mu pięścią kierunek spojrzenia przestawiać. Lecz przez moment miała ochotę rozsznurować nadwerężone wiązania, i razem z nagimi piersiami pokazać Soroce, że jego kłamstwo krótkie ma nóżki. Zamiast tego pokazała co innego.
– Oczywiście – zgodziła się gładko i płasko, po czym z sakieweczki wyłuskała jedną z buteleczek. – Lubisz zagadki? Zgadnij, co tu mam?
W środku przelewała się gęsta krew.
– Krew czyjąś – odparł Soroka szybko. – Proste…
Zerknął na Swartkę która siedziała nad Popielskim pozwalając mu zerkać pod swe skąpe giezło, które nosiła… i nic poza nim, o czym i Marta i gapiący się Popielski wyciągający szyję jak żuraw wiedzieli.
– Iście – zgodziła się Marta, obluzowała koreczek i podetknęła Soroce pod nozdrza. – No, powąchaj sobie.
– Wampirza…– jęknął podekscytowany Soroka wąchając fiolkę. Oczy mu się zaświeciły, językiem oblizał usta. Nic dziwnego, wszak codziennie, nawet nie ludzką, a tylko zwierzęcą krew pijał.
– Ano – zgodziła się Marta, koreczek wskoczył w szyjkę, a butelka do sakiewki – gościniec na wyprawę dostałam, od Jaźwca.
– A po co?– zapytał Soroka wygłodniałym spojrzeniem wędrując za fiolką.
– To nie jest pytanie, które chciałeś zadać.
– A jakie chciałem?– zamruczał Soroka nie spuszczając wzroku z sakiewki, gdzie zniknęła buteleczka.
– Co z tym uczynić zamierzasz, Marto. Czy to wciśniemy do miodu, którym lupiny poczęstujemy. Czy może komuś innemu zamierzasz podać ukradkiem. Albo i jawnie. Może sama wysuszysz, żeby silniejszą być albo dla przyjemności. Albo może… czarownikowi podetkniesz, i wyciśniesz takie tajemnice, o których by ci Jaźwiec nigdy nie powiedział… no cóż ty zrobisz, Marto, z takim bogactwem?
– Nie powinno się pić krwi… innego wampira – wymamrotał Soroka tak jakoś bez przekonania. – A wilcy krwi nie piją... mięso wolą.
– Mylisz się po dwakroć. W jednym i drugim przypadku… zależy to od tego, czyja ta krew jest. Możemy zawrzeć układ. Na tę wyprawę
– Układ? – zapytał zaskoczony Soroka.
– Aha. Twój podstarości nie powinien dawać mi krwi. Zbyt wiele mogę z nią uczynić rzeczy, które mu zaszkodzą. Na jego szczęście, jesteś tu ty.
– To prawda – stwierdził cicho Soroka nadal nieco rozkojarzony.
– Więc nie będziesz mi stawał okoniem. Gdy o coś pytam, będziesz odpowiadał. Wszystko, co wiesz, aż do spodu. Jeśli po rozmowie z Biesem uznam, że nim pójdziemy do wilków, odwiedzimy jeszcze jedno miejsce w okolicy, pójdziesz szparko i posłusznie. Żebyś ze mną ramię w ramię przed lupinami stał to się nie domagam, bo ci to pewnie kniaź dokładnie dookreślił, kiedy możesz uznać, że podajesz tyły. A po wszystkim, jak powrócimy… oddam ci buteleczkę…
– To szantaż – rzekł Soroka, patrząc gniewnie na Martę.
Pokręciła przeczaco głową.
–Nie. Toć nie grożę, że coś zrobię – wskazała – niemniej… jeśli nie zdzierżysz i wygadasz, że Wolf mógł mieć w ręku sekrety, których pożąda… to będę stała za węglem i umierała ze śmiechu na widok jego skwaszonej gęby. Jestem prostą niewiastą, Soroka, i w prostych przyjemnościach radość znajduję.
– Jakoś w to nie wierzę. Zobaczymy jednak jak się sytuacja rozwinie – mruknął Soroka, podejrzliwie przyglądając się wampirzycy.
–Jeśli nie będziesz rozmowny, ty nie zobaczysz sytuacji, a ja głupiej miny Wolfa – podkreśliła Marta z westchnieniem. – Opowiedz mi o Biesie.
– Co mam opowiedzieć. Twardowski był infamisem… choć wtedy to ponoć tak to się nie nazywało. Uciekł z Małopolski, trafił do nas. Kniaź go zaszczycił przemianą… tyle że nerwów nie mógł utrzymać na wodzy. I stał sie Biesem.– odparł Soroka wyraźnie zdziwiony jej zainteresowaniami.
–Czemu od niewiast przemieniony stronił?
– Ode wszystkich bab stronił, bo… bardzo przeżył że mu Bestia gębę wykrzywiła. Przedtem był gładszy na licu niże twój ghul – uśmiechnął się kwaśno Soroka.
–Nieee… – teraz to Marta przyjrzała się podejrzliwie rozmówcy. – Nie wierzę, że tak mieć można. Znamion wstydzać się? A… coś go wścieka i drażni szczególnie?
– Ano miał. A co do wściekania… różnie bywało. Teraz nieco spokorniał i uspokoił się. Ale przedtem krewki był. Dlatego też woli siedzieć w lesie, zamiast w kniaziowskiej siedzibie.– wzruszył ramionami. – Zresztą sam wszystko wytłumaczy.

– Dobrze – kiwnęła mu uprzejmie. – Ty pisaty jesteś, Soroka, i obeznan chyba z kniaziowym prawem, skoro ciebie ojciec moim towarzystwem obarczyl?
– Tak… umiem czytać – rzekł z dumą Soroka. – I w cyrylicy i… trochę w języku łacinników.
Po minie Marty znać było, że przypadkowo przydzielony przewodnik urósł w oczach wampirzycy.
–Więc… ktoś bierze łup na ziemi kniazia. Winien część oddać ojcu temu?
– Z łowów tak. Na wojnie Ojciec łaskawie pozwala zachować łup triumfatorom, choć… – zamilkł przyglądając się Marcie.– Sytuacja jest nowa. Dotąd sami my walczylim. Honorata nie miała okazji dołączyć, gdyż Kościej ostatnio dużych wypraw nie nasyłał… a wcześniej… Torreadory walczyć nie umieją.
Poklepała go po ramieniu i odeszła bez słowa.

Jechali całą noc, zatrzymali się na dzień u smolarzy… Marta mogła rozkoszować się prawdziwie dziką puszczą. W porównaniu z nią, lasy podkrakowskie przypominały sady owocowe. Tu biło prawdziwe tętno prastarych lasów, tu był dom Gangreli… niestety ów dom należało dzielić z Wilkołakami. I trzodę też. A jak już się przekonała Janikowski dzielić się nie lubił. W norze smolarzy Soroka nakazał Marcie czekać. Powiedział iż nie ma potrzeby opuszczać tego miejsca, bowiem Bies o niej już wie. I sam się zjawi.
I rzeczywiście… przybył imć Bies Twardowski, jak go przedstawił Soroka. Oczywiście z odsłoniętą klatą, bo u tej sfory Gangreli połowa Spokrewnionych ganiała półnago w pogardzie dla ubrań.
– Nic dziwnego że go Bies zwią, prawdziwy zwierz z niego… Ciekawe czy w alkowie też Bestia z niego wychodzi.– wymruczała Swartka na jego widok szczerząc swe igiełki w wesołym uśmiechu. Bo też…


...w pełni zasłużył na swe imię, porośnięty gęstym włosiem… z pyskiem bardziej niż twarzą, oczami kozy i baranimi rogami.
– Myślała ja, żeś już sprawdziła – mruknęła Marta, bo i iście była pewna, że Swartka Biesa w paprociach zbałamuciła i po temu ten ją puścił.
– Nie dał się łatwo podejść koziołek… a szkoda.– wymruczała dyskretnie Swartka. – Jak na takie okazałe dzieciaczki, straszne mnichy z tych kniaziowych…
– Szukacie ponoć czegoś w lesie – zwrócił się od razu do Marty i uśmiechnął do Swartki. – A więc trafiłaś do swych bezpiecznie, dzikusko?
– Niestety… mało rozrywek w tym lesie. Winieneś jako gospodarz jakieś mi zapewnić.– odparła ze śmiechem wampirzyca.
Marta milczała. Flirty i śmieszki nie były jej w głowie, a do tego strażnik pogranicznych rubieży onieśmielał ją bardziej niż jego rodzic. Bo przypominał z fizys cokolwiek jej własnego. Tedy kiwnęła tylko na potwierdzenie.
Bies machnął ręką, dając swym ludziom znak do spoczynku. Rozłożyli się w ciszy po całej osadzie smolarzy. Wskazał dłonią kierunek. – Chodźmy pomówić na osobności.
Martuś rozejrzała się po chałupie o niskiej powale, próbując dociec, kogo z obecnych, ją, rozchichotaną Swartkę, przyczajonego jak stara wrona Sorokę czy Popielskiego szarpiącego wąsy z zazdrości Bies ma na myśli mówiąc “my”. Podniosła się z ociąganiem.
A Gangrel ruszył przodem, zerkając za siebie na zgromadzonych, w tym i na Martę. Nikt więcej się nie poderwał, a Swartka oceniała kompanów i sługi Biesa… z wesołym uśmiechem. Ci ją kokietowali, więc zapewne którymś się poczęstowała przed opuszczeniem Gangrela.
Odczekała jeszcze, czy się Soroka w sobie nie zbierze i nie pójdzie także, a potem przyspieszyła, trzymając się jednak dwa kroki za strażnikiem kniaziowej granicy.
–Ufają ci – mruknęła do zarośniętych pleców.
– Kto? – zapytał Bies, gdy weszli między drzewa otaczające osadę smolarzy. Oparł się o jedno z nich, przyglądając Marcie.
– Kniaź. Jaźwiec też. Soroka – odparła cicho w kępkę trawy obok nóg Gangrela. Przy sąsiednim grabie stanęła, palcami śledziła tunele zostawione przez korniki na pozbawionym kory skrawku pnia i próbowała zebrać do kupy, siebie i swoje rozlatane myśli. – Dzięki ci za zawrócenie wietrznicy z drogi – dodała po chwili i znowu zamilkła.
– To był mój obowiązek. – stwierdził spokojnie Bies, splatając ramiona razem. – Ufają, bo czemu niby by nie mieli. Pilnując granicy, nie uczestniczę w podlizywaniu się ojcu, jak reszta. Nie jestem dla nich zagrożeniem.
Marta drapała paznokciami korę, tak długo, aż wyklarowała odpowiedź.
– Są tacy, co łeb by urwali. I rzekli, że obowiązek był to – podniosła wreszcie głowę i popatrzyła rozmówcy w oczy z wdzięcznością. – Tedy… hm… ile Soroka rzekł ci o mnie i celu moim?
– Nic… kniaź posłał wieści, że chcesz wilkołaków znaleźć. Nie rzekł po co – stwierdził krótko Bies.– I ja nie zamierzam pytać.
– Blisko oni? I jak się sprawy z nimi mają, ostatnio zwłaszcza. Nie zdali ci się… odmienni? – Marta stanęła na pewniejszym gruncie i od razu się rozluźniła deczko.
– Ano… bardziej szaleni niż zwykle – potwierdził Bies. – Silniejsi, wytrzymalsi… ale i głupsi oraz całkiem… jakby w szale byli. Ponoć Bestię mają w sobie jak my. Wydaje się, że całkiem ich pożarła.
I zerknął gdzieś za siebie.

– Nie… Nie są blisko. Trzeba pójść spory kawałek w las, by znaleźć ich siedziby co łatwe nie jest. Ja żadnej nie znalazłem nigdy… umieją je ukrywać. Niemniej, jeśli udasz się na ich ziemię, to ich spotkasz, tyle że oni znajdą ciebie.
– Wszystko, co żywe i co nieumarłe, ma w sobie Bestię – rzekła Marta, ale nie dodała, że nie wszystkich tak samo Bestia naznacza. Przykucnęła i jednym wysuniętym szponem na ziemi między stopami gangrela znaki z drzew wykreśliła. – Takowe widziałeś? Inne jakieś może?
– Takowe i inne… trzy osady...czy bandy.. czy jak się tam zwą… żyją i żrą się między sobą bardziej niż walczą z kniaziem – wyjaśnił Bies przyglądając się jej szkicowi.
– Narysuj owe dwa inne – poprosiła i jednym ruchem dłoni starła swój rysunek. – O miejscu, które czczą, z posągiem boga Wilka, doszły cię słuchy?
– Wilkołaki coś tam czczą… to wiem… co dokładnie i gdzie to nie... bo pilnują tego lepiej niż żercy Światowida swych chramów za czasów Łokietka. – Bies rysował kolejne znaki, które co nieco mówiły o pozostałych dwóch bandach.
– Żadnego z imienia choćby nie znasz? Albo ludzi z nimi zbratanych? – przysiadła sobie wygodniej na piętach.
– Hmm… Śniący wśród Chmur, ale dlatego że wycharczał dumnie swe imię myśląc, że mnie przyszpilił. Chwilę później piłem jego krew z urwanego łba… To wszystko… to zasługa ich krwi. Za późno się zorientowałem. Głupi byłem i młody – odparł z uśmiechem Bies przesuwając palcem po rogu. – My się tu z Wilkami nie dogadujemy. Gdy się spotykamy, to od razu bierzemy się za łby. My dla nich są jak komary… upierdliwi krwiopijcy żerujące na ich ludzie. Oni dla nas dzikusy do wybicia. Nie ma miejsca na gadanie.
Przyjrzała mu się spokojnie, wzrokiem kogoś, kto wie lepiej i jego zdania i czwórką koni nie ruszą.
– Rodzic mój ich wodzów jak równych sobie podejmował. Oni mówili mu “rikis”. Pan na ziemi. W pas mu się kłaniali. Gdyśmy powstali zbrojnie, stanęli obok. – Zsunęła łachman z ramienia i obróciła się plecami, by zarośnięty sierścią kręgosłup pokazać. – Ich krwi zasługa. Jeden z nich dał mi przed bitwą. A po bitwie… wiele lat słyszałam, jak mi bestia mruczała z zadowolenia gdzieś pod sercem – poruszyła ramionami i uśmiechnęła się na wspomnienie.
– Kniaziowi tak nie mówią. Miszka jest dla nich uzurpatorem, choć przybył na te ziemie wiele wieków temu to i tak uważają go za narośl do wycięcia. Kniaź… nie jest dyplomatą, a tutejsze wilkołaki to banda zakutych łbów i byli tacy, zanim jeszcze dopadła ich Bestia w nich siedząca. – wyjaśnił spokojnie Bies.– Ich grupki trudno uznać za plemię, to skłócone ze sobą bandy… każda roszcząca sobie prawo do tych ziem na podstawie legend, których prawdziwości nikt żywy potwierdzić nie potrafi.

– Ziemia tego jest, kto na niej siądzie i spod zadu nikomu wyrwać nie pozwoli. Legendy legendami, prawo prawem, ichnie czy Camarilli. U nich i u nas tak samo jest i to ich wścieka, najbardziej, prawda? Wyrwał im kniaź ich skrawek z łap, trzyma mocno i odebrać go nie są władni, więc gniew żują jakby plewy mielili – przekrzywiła głowę i podciągnęła porwaną suknię na ramieniu.
– Są urodzeni wodzowie i są urodzeni poddani. Wilcy tutejsze nie są poddanymi, ale nie mają też wśród siebie wodzów, więc tłuką się między sobą i między nami. Ot taka miejscowa rozrywka.– uśmiechnął się kwaśno Bies.
–Leszy… nie jest rozrywką, prawda? – mruknęła Marta i podrapala się zakłopotana po policzku.– powiedział starosta mnie, że masz się… poświęcać. Jakby się stwór za granicę wybierał.
– Leszy to vozdh jakich mało. Przy nim twory Kościeja to zabawa – potwierdził Bies.– Jeśli Kościej nauczy się go robić i kontrolować… to źle będzie.
– Widziałeś go? On, zdawa się, krwi szuka. Głód go obudził i z leża na łów pognał?
– Z torporu… choć to u ghuli raczej niemożliwa sztuka, to on zapada w torpor. Z daleka jeno widuję i poprzez zwierzęta. Rzadko, bo nie widać go, gdy się nie rusza, a wywęszyć go się nie da – wyjaśnił Bies.
– Rzekł kniaź, że on leże ma, gdzie się skrył nasycony, poprzednią raza… razem. Tedy teraz… kiedy on za juchą węszy z dala od swej sadyby. Byłeś tam? – wejrzała w żółte ślepia.
– Nie… ale wiem, gdzie to jest… stare jaskinie na północy… duże i rozległe i ciemne. Doskonała kryjówka… jeśli się je zna. Ale poza kniaziem nikt się tam nie zagłębiał. Nawet Wilcy nie wchodzą – wyjaśnił Bies.
– Ile to dni drogi, i jak bardzo zboczyć ze szlaku ku wilkom bym musiała? – spytała wprost, bo i ukrywać nie było powodu.
– To nie jest dobry pomysł. Trzeba będzie skręcić całkiem na północ stąd z dala od likantropów… bo choć na ich niby ziemiach leżą jaskinie, to unikają ich jak ognia. I tobie też unikać radzę – stwierdził Bies. – Przynajmniej dopóki Leszy żyw jest, bo jak cię tam przyłapie… to mu nie ujdziesz.
– Z tego, co kniaź mówił, to stwora opuściła kryjówkę. Odeszła kawał drogi w jego domenę. I nie porusza się rączo, a wręcz ospale się przemieszcza… – wskazała Marta, unosząc pytająco brwi.
– To prawda… ale nie pokładaj tak wiele wiary w te słowa. Może Leszy i powolny, ale ciężko stwierdzić gdzie jest… umie się ukrywać – wyjaśnił Bies, przyglądając się Marcie. – Niełatwo go śledzić. Wiem jeno gdzie widziano go ostatnio. A on nie wampir, nie musi czekać nocy by iść.
– Bardzo roztropne twe słowa – skinęła mu po dłuższym zastanowieniu. – I wezmę je sobie do serca. Do lupinów zaś… będziesz nam przewodnikiem czy drogę jeno wskażesz czy człowieka naznaczysz? Kniaź dziś nie zjedzie. Ale jutro być może… mu się uda.
– Powiem Soroce, gdzie ich szukać. Może nie zna puszczy jak ja, ale wystarczająco, by dojść, gdzie trzeba, a dalej… wilkołaki znajdą was, jeśli jeszcze jakieś żyją – wyjaśnił spokojnie i powoli Bies, i nadal się przyglądał, ni na chwilę spojrzenia z niej nie zdjął.– O to czy Soroka się spisze, możesz być spokojna. Jeśli jednak to ci nie wystarczy dorzucę wam jednego z mych ludzi.

– Człeka wzięłabym chętnie. Zawsze to tutejszy i bardziej obeznany – zaczęła podnosić się z przykucnięcia. – To… dlaczego się tak patrzasz?
– Niewiasty żem nie widział… Spokrewnionej. Co prawda Kościej ponoć takie tworzy, ale jego dzieci nie walczą na pierwszych liniach. Od tego ma rabów i swe kreatury – wyjaśnił Bies.– Swartce też się żem przyglądał. Bezwstydna z niej dziewka… inna niż tutejsze. Zabawna.
– Właśnie taka – Marta poweselała lekko. – I zdaje się, zawiedziona bardzo. Że nie chcesz się bezwstydnie w paprociach i mchu z nią zabawić.
– Mogę wyglądać jak satyr… ale się nim nie czuję – uśmiechnął się blado Bies. – Krwi jeno pożądam i boju… A ze krwi… wilczą sobie upodobałem.
– Satyr? – powtórzyła machinalnie. – Cóże satyr?
Czymkolwiek by nie był, jej się kojarzył z kim innym.
– Ojciec opowiadał, że to bożek leśny co niewiasty po lasach napastuje i chędoży na lewo i prawo. I żem ja z wyglądu go przypominam. No ale my Spokrewnieni. Bez krwi… chędożenie nie smakuje tak jak kiedyś. A jam się dużo krwi lupińskiej opił – wyjaśnił Bies.
– Nie masz takich bożków u nas po lasach, co na dziewoje dybią. Nigdy nie było – wskazała Marta uprzejmie. – Za to ty winieneś się często oglądać za siebie. Gładki młodzik czy mąż urodziwy pode drzewami pewny być swej cnoty nie może,
– Cóżesz prawisz?– zdziwił się Bies zaskoczony jej słowami i wyraźnie nie rozumiejąc ich znaczenia.
– Dziwożony, i rusałki, i brzeginie, i wiły, i wszystkie inne leśne panny nie zwykły przepuszczać mężom, co w cień drzew wejdą. A już na pewno nie krasnym i nie wojownikom – pouczyła. – Dotąd nie zdarzyło ci się… toś jeszcze Swartki nie poznał.
– One za żywymi gonią. Od nas nieumarłych trzymają się z daleka. Lubią ciepłe ciała… my zimni jak lód jesteśmy – przypomniał jej Bies.– A poza tym… coraz mniej ich. Odkąd Smoleńsk się rozwija i księży oraz popów coraz więcej… trudniej się na nie napatoczyć.
– A jednak się zdarzyło – Marcie zadrgał kącik ust. – Będziesz mi musiał opowiedzieć. Nigdy żadnej żem nie widziała – posmutniała na powrót. – Rzeczy paru potrzebuję od smolarzy, nim ruszę. Tedy się naciesz Swartkowym śmiechem, mało kto z nas wesołą ma naturę. I na twoim miejscu bym korzystała… bo bestyja kapryśna i zmienna, drugi raz może się nie zechcieć wdzięczyć i w rękę ugryzie.
– Pomyślę nad tym… ino długo żem dziewki nie miał, a i instynkta mi siem stępiły odkąd martwym został.– wyjaśnił wampir.
Pokiwała głową, że rozumie, a potem ostrożnie wyciągnęła palce i przeciągnęła po sierści porastającej bujnie pierś gangrela.
– Mimo wszystko nie zdawa mi się, żebyś się musiał obawiać porównań… ze mną.
– Porównań?– zapytał zaciekawiony Bies, przesuwając palcami po dłoni Gangrelki na swym torsie.
– Nie ty jeden znajdujesz upodobanie w dziewczętach wesołych w usposobieniu , swobodnych w mowie i bezwstydnych w harcach – wymruczała cicho, ręką musnęła szyję i policzek zakryty gęstą brodą.
– Czyżbyś stawiała mi wzywanie?– zaśmiał się chrapliwie Bies nie odrywając swych placów od muskającej go dłoni Marty.
– Poniekąd – przyznała. – wolalbys wyzwanie na ubitą ziemię? To byłoby zabawne. Ale oderwaloby nas od… nazwijmy to, sedna sprawy.
– Nie lubię walczyć… boję się że każdy kolejny pojedynek zakończy nowym dodatkiem do mej i tak zwierzęcej wielce postaci. Dlatego trzymam się z dala od kniaziowego dworu i wilków, które tam się kąsają nawzajem – wyjaśnił Bies zerkając na Martę. – Zgoda, zgoda… zajmę się twoją towarzyszką. Przypomnę sobie jak to jest.
– Odmiennie – Marta uznała, iż wypada podzielić się wrażeniami.
– Noo… ale bez krwi… choć… raz… może…– zamyślił się Bies. – Dawnom nie próbował, a wy i tak znikniecie na tyle… że siła jej krwi osłabnie w mych żyłach.
– Ja zostanę na dłużej. Lecz co do niej... masz rację – odrzekła nie bez żalu.
 
Asenat jest offline