Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 20-02-2017, 22:30   #171
 
Mi Raaz's Avatar
 
Reputacja: 1 Mi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputację
Jednooki długo milczał. Nie spodziewał się, że Wilhelm zapyta go o radę. Czyżby stracił zaufanie do innych doradców? A może teraz, gdy Gryfita uzyskał pozycję szeryf Wilhelm postanowił mu się przypodobać?
Jakikolwiek był powód owego wypływu szczerości, to nie miało to teraz znaczenia.
- Rację prawisz. Rzecz to Księcia, co by swą wolę innym narzucać, miast się oblubienicą mienić i świecić golizną przed każdym. Zacząłeś naradę od uznania książęcego tytułu Gangrela. Mnie to zaniepokoiło. Owszem, jesteśmy w jego domenie i tutaj on rządzi. Dobrze o tym pamiętać. Jednak nie powinniście nigdy gdy jesteśmy na osobności mówić o nim jak o księciu.
Jaksa stał oparty o ścianę z rękoma skrzyżowanymi na piersi. Jedno oko miał zamknięte, jakby starając się nie patrzeć na rozmówcę.
- Odpowiadając zaś na twoje pytanie, tak. Miałem żonę. Gdy ruszałem na krucjatę była brzemienna. W domu zostawiłem też córkę. Nie dorobiłem się męskiego potomka niestety. Tym większe szczęście, że herb gryfa brat nosił i po mieczu przekazał. Na krucjacie poznałem świętego Regisa. To on uznał, że w imię Boże warto powołać mnie do służby. Toteż spod Jerozolimy wróciłem odmieniony. Wróciłżem jako wampir. Na wpół błogosławiony, żeby sławić Pana, na wpół przeklęty i krwi ludzkiej łaknący.
Po twarzy rycerza przebiegł grymas. Ciężkie wspomnienia musiało przywołać pytanie “księcia”.
- Wybacz… ale widzisz jak mam… Czuje się jakbym był małżonkiem Marty, a ona… - uśmiechnął się kwaśno Wilhelm.-... robiła mi scenę przy towarzyszach broni. Czy z boku… też to tak wygląda?-
- Z boku wygląda to tak, jakby waść nie miał pomysłu na rządy. I niczym tonący brzytwy się chwytał. A Marta jest sprytna. Potrafi to wykorzystać.. Milos zaś jest kwintesencją ambitnych Ventrue. Widzisz, demokracja upadła. Wszystkim nam trza silnej ręki. Co zaś do realizacji planów pamiętaj, że jesteśmy wampirami. Nie musisz osiągać celów jutro. Możesz osiągnąć je i za sto lat. Masz być liderem. Ty rozkazujesz, my rozkazy wykonujemy.-
Pięść rycerza zacisnęła się mimowolnie.
- Masz waść rację. Ale łatwiej jest dowodzić w polu, niż naradzie gdy posłuch bazuje na dobrowolności.- ocenił sytuację Wilhelm i znowu spojrzał na Jaksę.- Mogę liczyć na twoje wsparcie… czy też już widzisz w Milosu lepszego przywódcę?
- Nie przywykłem do dworskich intryg. Przewrotów. Byłem i jestem prostym żołnierzem. Daleko mi do zdolności manipulacji Olgi.
Jaksa w końcu odszedł od ściany, sięgnął po proste krzesło przygotowane w “komnacie księcia” dla gości. Zapowiadała się dłuższa rozmowa.
- Pewnie wiesz już, że wolę stać na uboczu i obserwować, niż brać czynny udział w tych jakże - jednooki wykonał gest dłonią podobny nieco do gustownego zawijasu poprzedzającego ukłon - dworskich knowaniach. Niemniej, widzę wiele i z chęcią posłużę ci radą.
Jaksa pochylił się w krześle i oparł podbródek na dłoni.
- Mamy tutaj odwieczny konflikt. Więc powinieneś się poczuć dobrze, jako dowódca. W każdym razie w ciągu najbliższych miesięcy, a może lat nastąpią zmiany. Zmiany, w których tak czy inaczej jesteśmy wygranymi. Z jednej strony mamy Miszę i jego synów. Możemy uznać go za księcia i stanąć przeciw Kościejowi. Ktoś zginie, ale w sumie wygramy. Pod rządami Miszki.
Jaksa przejechał palcami po swojej brodzie, po czym kontynuował.
- Możemy zrobić dokładnie odwrotnie. Dołączyć do Kościeja i wybić synów miszkowych. Tedy okazalibyśmy zaiste wdzięczność za gościnę.
Rycerz znów zamilkł wykrzywiając głowę. Trzask kręgów w szyi był niemal równie głośny jak wcześniej zbroja płytowa Wilhelma.
- Was zaś nie powinno satysfakcjonować ni jedno, ni drugie rozwiązanie. Chyba, żeś taki Ventrue, jak ja Brujah. Znaczy to, że mamy możliwości ledwie dwie.
Jednooki oparł się wygodnie i ze zwiniętej pięści wyciągnął kciuk.
- Doprowadzić do zgody między Miszką i Kościejem. Tedy liczyć można na to, że obaj uznają waszą mądrość i ugną karki. Albo… - Jaksa rozprostował palec wskazujący.
- uzyskamy przewagę nad obydwoma “książętami” i siłą zmusimy obu do posłuszeństwa. A w ramach posłuszeństwa wymusimy pokój między nimi. Nie odpowiem wam, czy upatruję w Milosu przywódcę, póki wy nie odpowiecie mi jak zamierzacie sprawy w Smoleńsku rozegrać.
- Nie ma co udawać… jeśli plan nasz zrealizować musimy, to oba wampiry muszą położyć głowy. Ale sam wiesz, że to odwieczny konflikt między starymi Spokrewnionymi. Rzucając się na oślep zostaniemy zgnieceni w ich wspólnych szrankach. Owszem zobaczyliśmy co ma pod sobą Miszka… ale warto wywiedzieć co ma i Kościej. I wybrać rozsądnie dalszą drogę.- ocenił Wilhelm i pokiwał głową dodając.- To nie to samo… to bardziej partia szachów niż pole bitwy. Niby wszystko podobne, a reguły inne… Zresztą obaczym. Silni jesteśmy razem i liczę na wasze wsparcie. Twoje wsparcie w tej materii. A nade wszystko twoją szczerość Jakso.-
Splótł ramiona razem.- Może i tak jak ty… nie jestem biegły w dworskich gierkach, a natury niewieściej nie zgłębiłem ponad powierzchowne dworskie romanse, to nie jestem głupcem. Nie poradzę sobie, jeśli z tyłu będziecie szykować sztylet. Jestem rycerzem, potrafię uznać czyjeś zwycięstwo.
- Z mej strony nie spotka was atak. Nawykłem do wykonywania rozkazów. Czy głowy położyć muszą? Najpewniej tak. Czy te szachy różnią się od pola bitwy? Nie. Musimy myśleć o wielu ruchach na przód. Tedy rad jestem z funkcji szeryfa, bo przysłużyć się nam może. Jednak Kościej we mnie wroga najprędzej zobaczy.

Kolejnym powolnym ruchem Jaksa pogładził swoją brodę i dodał:
- Rozegraj tę partię roztropnie. Kielich z krwią, który w lesie jest będzie naszą przewagą. Marta jest Gangrelem, który pozostaje wierny naszej kompaniji. I przysłużyć się może.Tedy musicie jej dać do zrozumienia, że liczy się i nagroda jej nie ominie. Ale nie możecie pozwolić, żeby na głowę wam weszła.
- Miszka traktuje pozycję szeryfa instrumentalnie, a kniaziowski tytuł jako znak swej władzy. Za nic ma reguły Camarilli. Przypuszczam więc, że Kościej jest w tym jego odpiciem. Dla obu tytuł szeryfa jest jeno listkiem figowym Jakso.-
uśmiechnął się kwaśno Wilhelm.- Nie zdziwiłbym się, gdyby i Tzimisce nie zaoferował ci tej samej roli, tylko u siebie jako księcia. Nie ma się co łudzić, to dzicz jeno pozory cywilizacji przyjmująca jak na maskę na czas karnawału. Sam żeś zresztą tego doświadczył na arenie walcząc.-
Jednooki skinął głową.
- A ja nie zdziwiłbym się, gdyby wojewoda na znak swojej władzy i wyższości nad miszkowym prawem kazał ściąć jego szeryfa. Ot tak. Dla kaprysu w czasie karnawału.
Gryfita splótł dłonie i pochylił się w krześle.
- Wy zaś, jako książe musicie być zdecydowani. Nieustępliwi. Niech Misza zobaczy, że jesteście pewni swych ludzi. Niech wie, że stoimy za wami murem. Nie możecie przy nim okazać wahania. Choćby na chwilę.
- I na odwrót. Musi wiedzieć i jeden i drugi, że atak na jednego z nas… to atak na nas wszystkich. Myśmy między wilki weszli i tylko siebie nawzajem możemy być pewni.-
rzekł stanowczo Wilhelm.- Więc żadnego ścinania dla kaprysu… nie będzie.-
- A z tym Leszym, uważajcie, co by Misza nie wziął próśb waszych, za dzielenie skóry na niedźwiedziu. Wszak najpierw trza bestyję ubić. I nie powiem, liczę w tej kwestii przede wszystkim na wasze doświadczenie. Sam nigdy nie stawałem przeciw takim bestiom.
- Akurat nim się nie martwię. W czym tutejsi przeciw niemu stawali? W skórzniach, kolczugach? Ja w grubej płycie idę, niełatwo taką przebić za pomocą… zębów minoga.- Wilhelm się rozpogodził wyraźnie lepiej czując się w tym temacie.
- Czy ludzie wasi mają zbroję jakąś, którą ja mógłbym przywdziać? Wszak w dole mój napierśnik zmiażdżył miecz Bora.
- Nie tak grubą jak moja. Ja potrafię udźwignąć więcej niż zwykły śmiertelnik. Ale jakaś pasująca się… znajdzie.-
ocenił Wilhelm przyglądając się Jaksie.
- To polowanie może być świetną okazją, żeby się przyjrzeć naszemu gospodarzowi. Ileż jest w nim bohaterskiego wojownika, który na czele swych ludzi na Leszego poszarżuje, a ileż sprytnego manipulatora, który pola w tejże kwestii nam ustąpi. - Skomentował jednooki, ponownie kierując tory rozmowy na obowiązki przyszłego księcia.
- To prawda… ale to miecz obosieczny. On też może poznać bliżej nasze sposoby walki.- stwierdził Wilhelm pocierając podbródek.- Ale jeśli jednak przyjdzie nam się sprzymierzyć z nim w kolejnych bitwach, to dobrze już teraz wyrobić w sobie odpowiednie nawyki.-
- Jako wasz poddany i jako jego szeryf będę blisko was obu. - Jednooki wstał z krzesłą - a obserwatorem jestem z pewnością lepszym niźli dyplomatą. A co do bestii - Gryfita wziął oparty o ścianę dwuręczny miecz - to niech Bóg prowadzi nasze ostrza.
Jaksa pochylił się i z prawą dłonią na klatce piersiowej oddał hołd Koenitzowi.
- I ja powinienem się przygotować.- pożegnał się z nim Wilhelm.
 
__________________
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe.

”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej.
Mi Raaz jest offline  
Stary 23-02-2017, 18:15   #172
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Marta poszukiwała odosobnienia. Moczary stały się wymówką. Marta potrzebowała uwolnić żal, potrzebowała chwili dla siebie. Oddzielona ścianą szuwarów od wszystkich towarzyszy broni, od Milosa, od Miszki i jego Gangreli, mogła wreszcie odprawić właściwe rytuały pogrzebowe.Wybrała jednak wyjątkowo kiepski moment.
Wilhelm po przyjęciu i po odprowadzeniu Zosi do Honoraty udał się na kolejne rozmowy z kniaziem w cztery oczy. Młoda Brujah więc spacerowała po włościach ze swoją Primogenką, która przy bliższym poznaniu wydawała się bardziej cywilizowana, niż wszelakie Gangrele. Wszak i Primogenkę mierził prezent złożony kniaziowi przez Martę… i nie o głowę tu chodziło.
Co do zaś Lasombry, choć Honorata nie widziała w niej diabła wcielonego, to też niespecjalnie ją lubiła i uważała, że trzeba ją pilnować. Nie ufała jej podobnie jak Zosia, więc miały Brujah wiele wspólnego ze sobą.
Sam zaś obiekt ich nieufności po kąpieli odpoczywał w swoich komnatach nie wiedząc o tym, że jest obmawiana. A nawet gdyby wiedziała, czy to ją by obchodziło?
Siwy i Swartka nie zajmowali się takimi dylematami. Gdy tylko Milos przestał go nagabywać Siwy zagarnął Swartkę i jeszcze dwie dziewki, by udać się z nimi do stajni i zabawy wśród siana popróbować.
Tremere zajęty był przygotowywaniem wywaru z pijawek zdatnego do użytku na vozhda. Albo czymkolwiek innym, co czynił w zaciszu swej komnaty. A noc... ta powoli się kończyła.
Wydawało się, że już nic się nie wydarzy.


Uczta wydana przez kniazia, mocno się już wyludniła. Większość wampirów już opuściła salę. Pozostał tylko Wolf ze swymi poplecznikami, trochę ghuli i sług, Ryży i… Miszka już się urwał po nagabywaniu Milosa. Za to Björn jeszcze był.
Jaksa popijał krew i badał aury, ale im więcej popijał tym mu to zaglądanie w aury gorzej. Dużo było alkoholu we krwi ofiar jaksowego apetytu, więc niełatwo się było skupić na aurach, które to mieszały mu się w jeden kolorowy kilim. Aura jednego krwiopijcy zlewała się z aurą sąsiedniego, albo i śmiertelnika.
Co jednak nie psuło Jaksie zabawowego nastroju, podobnie jak i Swartce która w końcu zakręciła się wokół Siwego. Jeno Giacomo siedział gdzieś w kącie nastroszony niczym stary gawron.
Potem przybył Milos i swoją gadaniną Siwego spłoszył, choć… po prawdzie ten się wyraźnie się ze Swartką polubił, a ona nie lubiła ścisku. A potem zaczął nagabywać Björna.
Nic nie zapowiadało tego co się miało wydarzyć.

Czas zwolnił.
Odpowie czy przyłoży po ryju? - zawisło w powietrzu gnębiące Milosa pytanie.

Odwrócił się powoli z początku, potem coraz szybciej. Przyłoży. Tego Milos się spodziewał. I miał rację. I się mylił.
Björn się zamachnął i uderzył, mocno błyskawicznie… z góry. Toporem który nosił przy pasie, ukrywając go pod płaszczem.
Bowiem wzorem Wilhelma, Björn nosił ciężką zbroję zawsze, oraz duży płaszcz, który maskował fakt że toporek też nosi przy sobie. I teraz tym toporkiem uderzył z nagła, z wielką siłą i z wprawą. Zgruchotał lewy bark niemal odrąbując lewą rękę Milosowi. Zach poczuł przeszywający ból, patrzył jak krew tryska strumieniami uciekając z jego ciała. Lewa ręka zwisała mu bezwładnie, a przecież Björn nie zamierzał na tym zakończyć. Jego spojrzenie było martwe i szalone zarazem, w ustach widać było krwawą pianę. Björn wpadł w szał jakowyś, choć nie była to emanacja bestii.
Pozostali zaś zamarli zaskoczeni wydarzeniem, Wolf siedząc obecnie przy tronie kniazia zauważył jak przerażony Ryży kuśtyka w kierunku drzwi.
- A ty gdzie? Kniazia wołać? - warknął.- Ostań, pośpiechu nie ma.-
Był to jasny sygnał dla popleczników Wolfa i innych wąpierzy, co by pomocy dla zaatakowanemu Milosowi
nie udzielać. Oczywiście… Jaksa nie bał się Wolfa i gotów był pomóc sojusznikowi, który raniony musiał sobie poradzić z lepiej uzbrojonym i zdrowym przeciwnikiem. Jaksa też był lekko odurzony wypitą krwią pijaczków, więc nie był też w idealnej formie.
A czując życie wyciekające wraz z krwią dopiero gojącej się rany Milos wiedział, że ciężko mu będzie zwyciężyć wroga… przeżycie było priorytetem w tej sytuacji.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 24-02-2017, 14:52   #173
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Bowiem wzorem Wilhelma, Björn nosił ciężką zbroję zawsze, oraz duży płaszcz, który maskował fakt że toporek też nosi przy sobie. I teraz tym toporkiem uderzył z nagła, z wielką siłą i z wprawą. Zgruchotał lewy bark niemal odrąbując lewą rękę Milosowi. Zach poczuł przeszywający ból, patrzył jak krew tryska strumieniami uciekając z jego ciała. Lewa ręka zwisała mu bezwładnie, a przecież Björn nie zamierzał na tym zakończyć. Jego spojrzenie było martwe i szalone zarazem, w ustach widać było krwawą pianę. Björn wpadł w szał jakowyś, choć nie była to emanacja bestii.
- Vozhd - jedno tylko słowo wypadło, wraz z glutem krwi, z ust Zacha.
Nie mówił po prawdzie tego do publiki a wyraził spontanicznie myśl, która wydała mu się oczywista. Bo Bjorn nie mógł być pijawką z kilku przyczyn. Dominacja spłynęła po nim jak woda po gęsi a Milos nie poczuł nic, ani porażki, ni zapory silnej woli. Nic z czym wcześniej by się spotkał. Po wtóre zakrawało o magię to jak Bjorn wyciągnął spod obszernego płaszcza topór i sieknął nim z góry jakby się popisywał.
Bjornie, Bjornie… czy czym tam jesteś, obróciłeś w niwecz me ramię, reputację i miłość własną. Vozhd czy nie, ta zniewaga krwi wymaga, choćby miało to być ostatnią rzeczą w nieżyciu Milosa Zacha. A teraz myśl.
Bjorn miał przewagę pierwszego ciosu, gabarytów i pancerza. Zach za to nadrabiał… wolą przetrwania. Jego ventrowskie manipulacyjne techniki były tu bezużyteczne. Trzeba więc polegać wyłącznie na stali i technice. Może Bjorn tej ostatniej nie ma w nadmiarze?
Cztery ciosy.
Tyle ma do dyspozycji. Jeśli one tego nie załatwią, nic nie załatwi.
Postanowił nie marnować krwi na lewą ręką. Jeśli tego nie przeżyje i tak mu się ona do niczego nie przyda. A miał jeszcze prawą, powinna wystarczyć. Albo i nie.
Pożałował, że pozbył się karabeli na rzecz Marcinego ojca. Żal.
Szabla musi wystarczyć. Przynajmniej po mistrzowsku się nią posługiwał.
Plan był prosty. Spalić krew, tyle ile się da, aby wzmocnić siłę.
Wyprowadzić fintę, by zmylić przeciwnika a w rezultacie trafić w szyję, gdzie pozbawiony był zapory zbroi. Ostrze szabliska niczym błyskawica przecięło powietrze i wgryzło się w ciało szalonego … czymkolwiek był Björn. Niestety nie dość celnie.. po drodze nie sięgając szczeliny. Płytko i dość niecelnie. On nie odczuł tego za bardzo i zamachnął się toporem, by odpowiedzieć na atak
Zach warknął w reakcji wielce wkurwion na obrót sprawy. Spalił ćwierć z całej krwi żeby dodać sobie sił, a sztych ledwie gnoja smyrnął. Uniósł szablę by sparować następny cios.
Zamaszysty cios toporem jaki wykonał Björn, zadziwiał finezją. Niewątpliwie w jego rękach ten typ oręża był bardzo skuteczny. Ale nie był dość szybki, dość zwinny… na doświadczonego w bojach Milosa. Zach przyjął jego cios na szablę i poczuł jak mu ręka zdrętwiała od uderzenia. Silny był on potwornie. Gdyby cios doszedł celu… byłoby z Zachem ciężko.
Odepchnął się od przeciwnika i zastosował ponownie fintę zmieniając błyskawicznie tor szabli i tnąc nisko, po kulasach. Tym razem znów sięgnął po krew by wzmocnić swą wytrzymałość.
Ryknął przy tym jak tur, bo krew uderzała do głowy sprawiajac, że się czuł jak bóg, co dość zabawnie kontrastwoało z mizernymi rezultatami jego wysiłków, z których sobie Björn nic nie robił. Musiał być zaprawdę starym wampirem, vohzdem czy czymś innym. Czy ostatnim przeciwnikiem w żołnierskiej karierze Zacha? Chyba po raz pierwszy wziął wtedy Milos pod uwagę taką możliwość.
Uderzenie raniło Björna w udo.. widoczną szczelinę zbroi. Rana była głęboka, krew trysnęła jak z gejzera. Zach mógł co prawda zaryzykować i uderzyć niżej, ale byłoby to głupotą. Przeciwnik okazał się zbyt niebezpieczny, by choć na chwilę spuszczać go z oka. A choć ranę odczuł, to jak wszystkie tutaj Gangrele, nie zwrócił na nią uwagi. Gios z góry!
Jeden milimetr bliżej. I topór Björna zdekapitowałby Zacha.
Zach jednym susem przeskoczył zastawiony gangrelami stół aby nabrać obrobinę dystansu i dać sobie czas. Krew przekuł na wyleczenie rannego ramienia. Z kopa potraktował nogę od stołu i wyrwał ją lewą ręką tak, że jeden koniec był ostry i poszarpany. Stół zachwiał się i przechylił. Milos splunął krwią gotów na kolejną rundę.
Rozpędzony wampir zaszarżował niczym byk, tnąc toporem na oślep nie dając Zachowi czasu na odpoczynek. Cios znów… udało się Milosowi przyjąć na szablę. Znów miał wrażenie, że ręka mu odpadnie… Björn miał krzepę, olbrzymią, krzepę… ale Zach miał plan uderzył prowizorycznym kołkiem. Pchnął wprost w pierś z całą siłą i… zmusił przeciwnika do uskoczenia. Niestety zbroja przyhamowała nieco impet ciosu i Milos nie zdołał go zakołkować. Ale drewno przebiło pancerz i tkwiło w ciele… zapewne blisko wampirzego serca.
To dawało szansę aby sprawę dokończyć. Jeśli nie pchnie głębiej Bjorn na pewno wyrwie drzewce z piersi.
Milos z całą siłą kopnął w pierś przeciwnika. To była ta chwila, szansa jedna na milion… łut szczęścia potrzebny do zwycięstwa. Jedno kopnięcie…. celne… mocne… trafione.
Kosztowało go to co prawda okaleczanie nogi, bo Björn zdołał jeszcze zahaczyć toporem łydkę niemal odrąbują nogę od ciała Milosa. Ale były to już ostatnie drgawki. Sparaliżowany Björn opadł jak kłoda na ziemię, ku niezadowoleniu Wolfa i jego kliki.
Zach pociągnął za sobą pokiereszowaną nogę. Zawisł nad unieruchomionym truchłem Bjorna i uniósł ponad głowę szablę by ostatecznie sprawę zakończyć i odciąć głowę od ciała. I został zaatakowany… nagle inne wampiry przypomniały sobie że są w tej sali i hurmem rzuciły się na okaleczonego Zacha powalając go na ziemię i odbierając mu szablę.
- Walka skończona.. to nie arena. To już zabójstwo jest. Kniaziowe prawo chcesz łamać?- warknął gniewnie Wolf.
Zach miotał się jak węgorz, a że krew dodawała mu animuszu potrzeba było kilku wąpierzy żeby go powalić na ziemię, co wcale nie osłabiało zapędów pierwszego. Pierwszy dostał z kopa, drugi z bani.
- Trzeba było o tym wcześniej pomyśleć, nim kazałeś Ryżego wstrzymać - warknął Zach. Mało zostało w nim manier, bestia wyglądała zza drugiej strony źrenic. - Walczyć pozwoliłeś, to i daj dokończyć.
- Trzeba go było zabić zwyczajnie... to by to uszło tobie, a na pewno jemu. Ale egzekucyja… przy świadkach? To co innego. Chcesz go zabić? Arena będzie czekać na was obu.- odparł Wolf. Wielu Miosa przytrzymywało, a choć jego wzmacniała spalone już krew, to i oni sięgać mogli po swe rezerwy.
Uspokoił się, oczy przymknął.
- Puszczać parchy - splunął. Poczekał aż zlezą z niego.
W tym czasie wyleczył swoje rany więc kiedy poderwał się ponownie na nogi był już w pełni zdrów. Wygładził włos i ubranie na sobie.
- Mam wątpliwości czy byście wykazali podobną gorliwość gdyby sytuacja była odwrotna i ja bym zdychał na podłodze.
- Może i masz rację waść, ale Björn rzadko kiedy interesuje się powalonymi przeciwnikami. Jego gniew popycha ku kolejnym wrogom. -stwierdził Wolf zerkając na unieruchomionego Spokrewnionego. Z mieszaniną strachu i pogardy.
- W dupie mam waszą arenę. I w dupie mam twoją opinię, więc ją zachowaj dla siebie Normanie.
Zach przepchnął się w stronę drzwi piorunując wściekłym wzrokiem każdego mijanego Zwierza.
 
liliel jest offline  
Stary 03-03-2017, 15:09   #174
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Siedziała w kucki na krawędzi tratwy pogrążona w modlitwie, wiatr przedzierający się przez szuwary poruszał strzępami jej odzienia. Całą wyprawę zrzuciła bez słów na ramiona Soroki i nie wcinała się w jego przewodnictwo. Do czasu.
– Tędy – wskazała inną odnogę, gdy w przejściu między trzcinami wybranym przez narzuconego jej obserwatora i strażnika poznała to, które ich niechybnie doprowadzi do miejsca, gdzie Marcel Lecroix swojej ognistej sztuce dał ujście.
– Tamtędy – Biały palec Marciny obrał kolejny raz kierunek, by tratwa oddaliła się od niezbitych dowodów czarostwa, a Gangrelka znów straciła zainteresowanie. Okolicą i całym otoczeniem, razem z naturą ożywioną, nieożywioną i nieumarłą. Na kolanach trzymała karabelę owiniętą w płaszcz z aksamitu, czasem bezwiednie gładziła kołnierz z miękkich soboli.
Obróciła ku Soroce głowę, spojrzenie ślepi czerwonych w twarz mu wbiła.
– Wiesz ty, kto zacz Skomand? – spytała płasko i niegłośno, niewiele głośniej nad plusk wody opływającej belki tratwy.
– Poniekąd. Jeden z sojuszników kniazia z dawnych czasów – wyjaśnił wampir.
– Mieliście ucztę za niego? Ostatnio? – drążyła tym samym tonem. Popielski pracowicie pracujący przy tyczce, którą tratwę odpychał między kępami trawy chrząknął pijacko, głośno i znacząco.
– Nieee… ale Ojciec miał smutę. Przepijał jego stratę w samotności – przypomniał sobie Soroka.
Skrzywiła się tylko w odpowiedzi, niezadowolona z postępowania kogoś, kto się chciał mienić przyjacielem. Oto i druh serdeczny jak się patrzy. Na tryznę skąpi, a córce sojusznika pomoc przehandlowuje niby Żyd. Już i pytać nawet nie chciała, gdzież Janikowski bawił, gdy Jaćwież i plemiona pruskie przeciw Zakonowi powstali zbrojnie.
Odwróciła głowę i palcem wskazała miejsce wybrane przy stałym lądzie.


Zza wzniesienia, za którym zniknęła Marta, biła łuna ognia, a teraz dobiegł i odgłos ciosu, wraz z bolesnym zwierzęcym kwikiem.
– Nu, to po koniu – skwitował Popielski grobowym tonem, z butelczyny dobytej zza pazuchy golnął sobie dla kurażu i Karauta szturchnął łokciem w bok, by linę ze ścierwem z wody już zaczął wybierać.
– Spasione cholerniki, na kniaziowym wikcie – ocenił pijawki przyssane do padliny. – Bydlaki żarłoczne.
Nie podobała mu się ta wyprawa na śmierdzące bagna, i nie podobał mu się jej cel. Do większych go rzeczy stworzono niźli poławianie robactwa. Nie podobał mu się Soroka, co sobie władzę jego, czy też nawet Martusi uzurpował i panoszył się, warchołami dowodząc i popędzając, jakby chłopami jakimi byli. A ponad wszystko nie podobało mu się, że Marta sama poszła za wzgórze, niby nie wzbraniała nikomu, ale tak się spojrzała, jak ruszył za nią, że Popielskiemu nogi wmroziło w błoto smoleńskie. A teraz rozpaliła tam wielki stos i różne mu się myśli po łbie kudłatym plątały, co też z owym ogniem jego pani uczynić zamiaruje.

– Potonęło tu paru upasionych bojarów, za których nikt wykupu płacić nie chciał. Mogły i na nich żerować. Powiedzcie mi, Popielski, bo znaczna z was tu persona… długo żeście Martowy ghul? – zapytał Soroka, z pańska dzieląc się z ghulem swoim bukłakiem, w którym to trzymał miód przez siebie sycony. Co prawda sam już bezpośrednio pić go nie mógł, ale że był miodosytnikiem za życia, to takoż i po zgonie nadal zajmował się jego wyrobem, dla zabicia czasu przede wszystkim. I nosił przy sobie zawsze próbkę swego dzieła, jako że dumny był ze swych talentów.
Ghul się spojrzał z wilka spod skudłaconej grzywy, ale bukłak chwycił. Golnął i oblicze rozjaśniło mu się jakoby słońce w środku nocy, bardziej nawet od przedniego trunku niż od komplementów.
– Nu, długo, Karaut, co? – odrzekł dumnie, towarzysza na świadka niechętnego powołując.
Sędziwy infamis podrapał się po siwym brodzisku i też po miód sięgnął.
– Jeszcze matczynej kiecki żem się trzymał, jak cię licho przyniosło, Popielski…
– Jaka z niej pani, pewnikiem twarda i harda? – zapytał Soroka ostrożnie.
Ghul popatrzył na niego z oburzeniem tak świętym, jakby co najmniej Panienkę Częstochowską od murew powyzywał.
– Słodka jak miód i piękna jako leśne kwiecie – ustawił Gangrelowi właściwą perspektywę.
– Taaaa… i miłościwa takoż samo? – spytał Soroka, starając się nie brzmieć zbyt sceptycznie.– A jakożcie się poznali?
– I miłościwa – poświadczył Popielski z przekonaniem i godnością. – Ode stryka odcięła, gdy mnie wieszać chcieli, szaraków co mnie umęczyli i śmierć zapisali rozgoniła nahajem i wzięła mnie ze sobą. Tedy miłościwa…
– … dla kogo jak dla kogo – uzupełnił sucho Karaut i Soroce się w oczy spojrzał. – A wy ją, acan, o rękę prosić zamiarujecie, że wypytujecie się? Charakter jej do swojego przymierzacie czy kogo innego? I co jeszcze prócz charakteru? Ile gotowizny z dawnych czasów sobie pochowała na uroczyskach to my nie powiemy, choćbyśmy i chcieli. Bo i nie wiemy.
– U kniazia złota… wiela i ziem też… Kniaź Janikowski to potęga. Jeśli wasza pani wierna mu będzie i stać przy nim przeciw wrogom jego. I ona, i wy biedy nie zaznacie – wyjaśnił dumnie Soroka.

Stary infamis ostatni łyk pociągnął i bukłak w ręce właściciela oddał.
– Toć wierzymy waszeci na słowo, jakże nie wierzyć – skinął poważnie. – Choć żem patrzał dzisiaj, jaką szubę paradną i oręż pani niesie na ofiarę… i ni jedno, ni drugie kniaziowe nie było. Konia zaś ubiła własnego.
– Ale na ucztach to żeście jedli i pili do upadłego… na drzewach to mięsiwo nie urosło, a i trunki same się nie uwarzyły – przypomniał Soroka. – A i tylu was gościmy… myślisz waść, że każdego byłoby stać by ugościć tak liczną grupę.
– My w gościnę się… – zaczął Karaut i urwał, bo prawica Popielskiego spadła mu na ramię.
– Idź, czorcie stary, sprawdź inne ścierwa, zali nie oblezione już – wyekspediował go ghul byle daleko, a do Soroki rękę wyciągnął. – Waści bukłaczka nie chowaj, bo mu smutno w ciemności będzie.
Odczekał, aż infamis zniknie w szuwarach, międląc jakieś uprzejmości w cieniu siwych wąsisk. I coś o Honoracie, która znacznie liczniejszą grupę gości i nie wytyka nikomu, że jest ciężarem... choć po prawdzie to Marta warchołów do pracy i polowań pogoniła, by jak najmniej Zelotce spichrze wyczyścić.

– Ja to waści chyba polubiłem jednak – oznajmił Popielski od serca, ku Soroce się przechylając, gdy siwy łeb karauta zniknął w zieloności tataraków i sitowia. – Zła persona dobrego miodu uwarzyć nie może, wszyscy to wiedzą, że serce nieszczere trunek spsowa. I widać, żeś nie pęcherz świński nadęty, jako nasze dworaki, co na wszystko nosami kręcą. Tedy słuchaj, mości Soroka. Zostaw ty teraz Martusię w spokoju. I niech ją kniaź twój ostawi i twój podstarości.
– Znaczy ona Wolfowa… jako gadają? – Oczka Soroki się zwęziły podejrzliwie. Po czym wampir wzruszył ramionami. – A czy ja z nią rozmawiam teraz? Czy z wami?
– Bo to ja wiem, co waści zaraz do łbu przyjdzie? – odwdzięczył się Popielski. Obejrzał się na wzgórze i drgnął. Coś rzec chciał, ale odpuścił. – Zali to wam poza tem różnica taka wielka, komu klaśnie przejezdna, co tu korzeni zapuścić nie zdążyła.
– Może i nie… ale ostatnio przyjezdnych tu zatrzęsienie – przypomniał ze śmiechem Soroka. – A w grupie i pszczoły potrafią być groźne.
– Abo pijawki – mruknął ghul i ścierwo obrane na powrót w moczar prasnął. – Bydłu u wodopoju tak nozdrza oblepiają, że ubić mogą. I tura tak powalą. A, dość o robactwie. Martę ostawcie. Co byście teraz nie rzekli czy nie zrobili, kto nie bądź – to źle będzie i jeno urazę posiejecie. Ot, przeczekać, aż do siebie wróci. Oby – mruknął.

– Tak. Wspominaliście o tym już. A rzekłem, że… rozmówić się z nią nie zamierzam. Ale jakoś czas zabić trzeba, nieprawdaż? – zapytał retorycznie Soroka. – Więc… majątek pewnie dostaniecie dla siebie. Może na zdobycznych ziemiach, może bliżej kniaziowej domeny.
– Kniaź szczwany lis – zachichotał Popielski – Ziemię da, by tej ziemi bronić. My tu się całym zaściankiem osiedlić zamiarujemy, niechże to ma na uwadze. A wy… to ziemię macie?
– Nie… my dzieci kniazia. My żyjemy z jego domeny – odrzekł dumnie Soroka i spojrzał na Popielskiego. – I rację macie… Ziemię dostaniecie, byście mieli co bronić. Czegoście się spodziewali, że taki dar nie będzie miał swojej ceny? Wszystko wymaga zapłaty. Nawet za nieśmiertelność trzeba płacić trybut.
– Zali ja panu twojemu i Marty starszemu wytykam to? – burknął Popielski. – Pochwal zmyślność, to cię za krętacza wezmą zaraz – obraził się dogłębnie i szczerze i trwał w tym stanie, dopóki nie odbiło mu się miodem na słodko i ziołowo.
– Marta by ci rzekła, że nie masz celu w bronieniu ziemi, jeśli na tej ziemi nie masz własnej krwi. Albo bogów – wykrzywił się jeno lekko.
– Ciekawe podejście… ale cóż… kniaź Janikowski wybrał te ziemie na swój dom nie mając tu własnej krwi ni bogów – wzruszył ramionami Soroka. – Widać można wybrać sobie nowe siedzisko i uznać je za warte obrony.

– A tak słyszałżem, słyszał…. – Popeilski nachył się po sznur, by padlinę z wody podjąć, i prawie sam się w moczar wrąbał, pijawkom na bojarach odpasionym na ofiarę. – Straszliwie mocny… ten waści miód – złapał dzielnie równowagę. – Te cebry co je mamy pełne, to je odeśliśl… Ginis je tratwą do sioła zabierze. A waści może by mnie z nudów opowiedział co, hm hm?
– Nie… ze mnie marny bajarz. Natomiast żem słyszał iż z waści doskonały – odparł Soroka wesoło.
– Eee. Może być mową niewiązaną – ghul machnął ręką, ledwie nosa sobie nie utrącił. – O podstarościm. I Wolfie. I Borchu, poprzednim podstarościm. Marta nim wielce zaciekawiona.
– O zmarłych się nie mówi – rzekł krótko Soroka nie mając ochoty być ciągniętym za język. W końcu sam planował zrobić to samo.– Opowiedzcie cosik ciekawego to ja odwdzięczę się tym samym.
Wymówka Soroki była tak dziwaczna, że nie chciała wejść nawet w tak bardzo jak u Popielskiego pijany czerep.
– Nu… to co wielce ciekawi kniazia. Abo Jażwca? – ghul zatrzepotał rzęsami jak dzieweczka. – Musisz mnie waści naprowadzić.
– Wszystko o nowych gościach w naszej domenie. I nie ich, a mnie... lubię plotki – stwierdził Soroka. –... i gawędy, choć bardziej ich słuchać niż opowiadać.
– To jeno waści swojego kawałka ścierwa pilnuj i obieraj, obieraj… Od czego by tu zacząć – skubnął okaleczonymi palcami kształtne wargi. – Wilhelm z klechą i Francuzikiem są po dworach wielkich bywali. Zach z Jednookim takoż. A bili to się…. chyba żadnej bitwy ode paru wieków nie odpuścili. Jaksa to i Assamitów tłukł aż puchli. Zofia jest karmelitanki nieumarłej, zaufanej Szafrańca wychowanką. – Rzucił hojną ręką plotek, które w Krakowie można było o nich usłyszeć. – Ot, wielkopaństwo. Jak się tak zastanowisz.. – prasnął mięsem w wodę – .. to dziwić przestaje, że Marta zaryzykowała i Swartkę podprowadziła księciu, namówiła, by z nami jechała.
– A któż ona.. ta Swartka? – zapytał Soroka zaciekawiony.
– W lasach krakowskich straż trzymała… a urodziwa jako te wiły i inne rusałki, o których lud baje – rozmarzył się Popielski. Tylko raz po raz na łunę zerkał.
– Urodziwa….– Soroka jakoś nie był specjalnie zachwycony urodą Swartki. Może i brzydka nie była, ale… nie zachwyciła. – No cóż… skoro tak waść prawisz? Zamierzacie jej ghulem zostać?
Popielski pokręcił kudłatą głową.
– Są dziewki stworzone do łoża… są takie co do ołtarza tylko je wieść – odparł z wisielczym uśmiechem.

– Swartka nie wydaje się żadną z nich – stwierdził Soroka skubiąc brodę i zerkając na wzgórza za którym zniknęła Marta. – Są wampiry, które urodziły się zdrajcami. O Lokim żeś słyszał?
– Haha, tu cię mam waści. Twierdzi, że nie urodziwa, ale oczami wodził. O Lokim… nie słyszał żem. To jaki Gangrel stary?
– Na północy było ich kilka... starych nordyckich bogów… może sfora lupinów, może Spokrewnionych. Loki wśród nich był sprytnym dowcipnisiem. Takim wesołkiem z czerepem na właściwym miejscu. Wiesz co zrobił? Zdradził ich wszystkich i przyprowadził do zguby… zemścili się na nim okrutnie, zanim śmierć ich dopadła… wiążąc do drzewa i dając kąsać szalonej bestii, wiedząc, że go nie zabije… bo rany mu się zagoją… wielka udręka przez wieczność – wyjaśnił Soroka wspominając. – Taką historię słyszałem od Jaźwca, ten Borcha… ten zaś od Siwego… a on od Björna. Tak ta historia brzmiała… mniej więcej. Faktem jest, że obaj: on i Wolf, musieli uciekać z północy… i Wolf musiał przybrać nowe imię. Nie wiem jakie to grzeszki zbroił Björn, ale Wolf jak Loki… to zdrajca z natury. Twoja pani się z nim zwąchuje… nie zaprzeczaj. I źle na tym wyjdzie.
– A słyszałżem plotki – odparł Popielski, który większość owych plotek sam rozpuścił, i beknął pijacko. – Ale nic o wąchaniu. Za to że go za kuśkę pociągnęła, aże mu gały świecące z wrażenia z orbit wyszły. Co, rzecz jasna, jeszcze nie przesądza o tem, że nie jest Wolf murwą, która wszystkich wokół wydyma i na koniec jeszcze weźmie za to pieniądze – beknął powtórnie. – Ani o tym, że się z nim Martuś zwiąże na wieki wieków.
– Taaa.. powiadają też że było na odwrót, że to Wolf ją sobie uwiódł swą kuśką.– odparł ironicznie Soroka.– Dyć zapominasz że my nieumarli… rozkosze cielesne już nas tak bawią jak żywych.
– Eeeeeee – skwitował Popielski powąpiewająco, nie wiedzieć czy uwodzicielskie kunszta Wolfa, czy wampirze zaciekawienie tematami ciała w oderwaniu od krwi. – Jak was to tak straszliwie uwiera, to z Martą pomówcie. Ino nie gadajcie potem, żem nie przestrzegał. Już tu jednego mieliśmy, co politykować próbował na uczcie żałobnej. I mu Marta do tej pory nie zapomniała. Nu, to… co z tym Borchem?

– A co ma być? Twardy był silny, potężny Gangrel… Jaźwiec i Wolf nie dorastali mu do pięt jeśli chodzi o potęgę. Dumny… i zginął sam ufając w swoją siłę.– wzruszył ramionami Soroka.
– Ale jak? – zagapił się na niego Popielski, całą uwagę pijacką zbierając.
– Ano dopadli go Kościejowi potomkowie i w samotrzeć ubili – stwierdził Soroka krótko.
– Sam poszedł? Czemu?
– W bitwie się oddalil, a czemu… – wzruszył ramionami Soroka. – Jak go piekle spotkacie, to sami możecie go spytać.
– Wtedy to mnie to już obchodzić nic a nic nie będzie – odparł ghul. Spytać miał ochotę, czemu nikt za Borchem nie skoczył z braci, ale ciągle za mało był na to pijany. – To kogoooo Wolf zdradził? – wyartykułował zamiast tego.
– Gangreli… tych zza morza – odparł enigmatycznie Soroka. – Prawdopodobnie.
– E. A tutaj nic? – skrzywił się Popielski, uznawszy, że za kpa go mają. – To mu jeno sprawę sprzed nie wiadomo ilu wieków pamietacie, co ni bratów, ni swatów waszych się tyczyła?
– Nie ma co mówić. Bobym was wmieszał w nasze sprawy, a pani wasza przeca się mieszać nie chce.– odparł z ironicznym uśmieszkiem Soroka.
– Toć się wmieszała już – wzruszył ramionami ghul. – Tu się nie da nie wmieszać, Gangrelem będąc. A i ty w jej sprawy wmieszany takoż.
– Tak. Tyle że mieszacie się po niewłaściwej stronie. Może później… gdy twa pani dojrzy swe błędy.– uciął Soroka dając znać, że nic więcej nie powie.
– Nu dobrze – uśmiechnął się Popielski miło i niemal uwodzicielsko. – Uchylże rąbka tych sekretów straszliwych. A ja ci powiem, jak was Martuś w rozróżnieniu kazała potraktować.
– To akurat i sam się domyślam.– wampir wyszczerzył kły w uśmiechu.
– Nu? – zachęcił go Popielski, za gałąź olszyny się złapał i aż podniósł z wrażenia.
– Uważa żem oko kniazia i ją pilnuję – wzruszył ramionami Soroka. – Żem Jaźwca sojusznik. To i nieufna jest.
Ghul pokręcił głową, aż się kudły mu wzburzyły nad czołem.
– Takich rzeczy, mości Soroka, to mi królowa moja wykładać nie musi, ślinę marnując. Takie rzeczy to ja sam z siebie wiem.
Dodać coś jeszcze chciał, ale zza wzgórza dobiegł przeciągły ptasi wizg, potem kolejny, a potem okoliczne drzewa i zarośla zaroiły się od nocnego ptactwa, które z szelestem skrzydeł mknęło tam, gdzie odznaczała się czerwona łuna stosu. Rozwył się żałobnie Dyjamencik, gdzieś z daleka odpowiedziały mu wilcze sfory, a towarzyszył temu na pół ludzki, na poły zwierzęcy śpiewny lament.
– Ja to chyba… pójdę zerknąć – oznajmił Popielski wolno.
– Ja tu ostanę – rzekł Soroka, choć na kołujące nad rozlewiskiem chmary ptactwa spoglądał nader podejrzliwie, nie ruszył za ghulem.
Popielski wrócił w dwa pacierze.
– Ja to ne znaju, tych waszych sztuk – wyznał z twarzą ściśniętą, drapiąc się po potylicy. - Ale coś mi się zdawa, że ona tym gadzinom lamentować kazała. Po zmarłym... Obsiadły tam zarośla wokół stosu... i śpiewają tak żałośnie, że się serce kraje.


Już czekał, aż sen przyjdzie i znów weźmie swój trybut, gdy drzwi się uchyliły.
– Panie – rzekł Geza ode proga. – Marta. Z wojem jakowymś.
Z piosnki, która doleciała razem ze słowami łacno szło rozeznać, że woj prosto z uczty przywiedzion i pijany doszczętnie.
– Wpuść – Zach oparł dłonie na biodrach i powitał Martę w samych spodniach, z których jeszcze przed snem nie zdążył się rozdziać.
– Wyjazd poszedł pomyślnie? – zagaił ją gdy wchodziła.
Woniała ostro dymem i spalonym mięsem. I zgniłą wodą z moczaru. Zbrojnego, co razem z nią się wtarabanił pochwyciła za przeszywanicę między łopatkami i ku ławie popchnęła, ignorując doszczętnie zarówno powitanie, jakie woj wystosował do Węgra, jak i pytania, o jakichże to bitwach rozprawiać będziem.
– Kniaź dba o gadzinę, co na padlinie żywi się.
– Po co on tu? – Węgier z wesołym błyskiem powiódł wzrokiem od Marty do woja. – Będziem toasty wznosić czy ci już mało, moje jeno towarzystwo i łakniesz urozmaicenia? Ostatnio w głowie ci były jakoweś brewerie.
– Ranion byłeś – odparła, i też zagapiła się na zbrojnego. Wyszło na jaw w całej krasie, że worek krwi przywiodła potrzebującemu, pierwszy lepszy zdatny. Nie pomyślała nawet, że całkiem pijany ów worek, i teraz dopiero zaczęła przemyśliwać własne postępowanie, brwi marszcząc i drapiąc się po krótko przyciętych włosach.
– Miałem czas aby się wykurować – zaszedł Martę od tyłu i objął w pasie. – Martwiłaś się o mnie? – daleki był od obrania poważnego tonu.
Kiwnęła głową, co chyba miało wystarczyć za odpowiedź. Za wojem, co z braku rozmówców sam ze sobą po pijacku perorował zaczęła wodzić spojrzeniem. Spięła się do skoku, jakby ofiara uciekać miała, a nie na poły wisiała, na poły spływała po ławie na podłogę.
Jeśli chciała się wymknąć z objęć Węgra to musiała się bardziej postarać bo zacieśnił uścisk i dawaj, całować jej kark i obłapiać przez bluzeczkę.
– To nie Siwy – mruknął jak niedźwiedź przed zimowym snem. – Bjorn… chyba jednak też nie. Może jest starszy i dlatego...
– Pijmy. Potem – warknęła, i nic w tym przekomarzania nie było. Szarpnęła się w uścisku tak mocno, że Zachowi resztki sukni w garści zostały. Niczego nieświadomy woj mamrotał pod nosem opowieść, jak to pod kniaziowym światłym przewodnictwem nad strugą o wdzięcznym mianie Smródka dał radę jeden celny cios wyprowadzić w nogę vohzda. Dalszy ciąg opowieści o tej wiktorii utonął w zaskoczonym krzyku i jęku, gdy mu się Marta gwałtownie w kark wgryzła, i z takim impetem, że obydwoje pod ławę polecieli.
Zach prysiadł na łóżku i obserował kotłowaninę jaka się działa pod ławą. Sam nie dołączył ale i Marcie nie przeszkadzal w posiłku. Wypełzła na zydel po chwili, w oczach błysnęło jej coś na kształt obłędu. Przez chwilę patrzyła się na Węgra tępo, czekając, czy się aby nie skusi, by zaraz woja nieprzytomnego za stopę uchwyciwszy, za drzwi go nie wywlec. Nogi się jej w drodze powrotnej już plątały, a gdy się ozwała, okazało się, że język plącze się także.
– Nie wiem, co mam robić. Nie wiem, co mam robić.
Wsparł brodę na zamkniętej pięści i od Marty nie odrywał wzroku.
– W związku z ojcem? – zapytał.
– Co dalej. Ze mną – wybełkotała.
– A co ma być? – autentycznie zdawał się nie pojmować o co jej chodzi. – Marta, pomogę ci. Zawsze. Ale musisz mi wyjaśnić w czym rzecz.
– Po co mam… – zastanowiła się. – Być?
Potrzasnela głową, jakby myśli jakieś strzepnac chciała.
–Mówili, żeś ranion – powtórzyła się.
Zaklął pod nosem, przetarł palcami oczy.
– Marta, nie rób mi tego… – podszedł do niej. – Czasem każdego z nas nachodzą te pytania. To przez dlugowieczność. Ale na prawdę teraz?
Osunął się na kolana. Głowę złożył na Marcinych kolanach.
– Tak ci ze mną źle, że chcesz odejść?
Skurczyla się, głowę wtulila w ramiona. Wymamrotala niepewne nie wiem, zanim się nie wczepila w niego jak tonacy.
–To chyba… tego kielicha poszukam. Co go mnich chce? – Spytała, chyba po raz pierwszy pytając o zdanie o własnych pogoniach i wedrowkach.
– A pewnie, że go poszukamy. Więcej, zdobędziemy. Dowiemy czemu taki ważny.
Pogładził ją po twarzy, zaczarował uśmiechem zdobywcy,
– A potem sobie na Smoleńsku zbudujemy dom. I będziemy się bogacić i zyskiwać tytuły. Będą się przed tobą giąć i imię twe szeptać z szacunkiem. Dość by żyć?
Obiecany dom wywołał tylko zrezygnowane pokręcenie głową. Bogactwo, tytuły i zaszczyty też nie wzbudziły entuzjazmu, ale po chwili Marta kiwnęła z wahaniem na potwierdzenie. Choć znać było, że zgadza się tylko dlatego, że on uznał akurat te cele za warte szarpania. Gangrelka sięgnęła do paska i z sakiewki dobyła dwa flakoniki, na pozór identyczne. Obydwa obróciła w dłoniach, by jeden podać Zachowi, a drugi wsunąć na powrót do mieszka.
– Na łowy… Jutro dam ci drugi, jak podbiorę czarownikowi buteleczkę – potarła poznaczone smugami popiołu czoło. – Mówią, że Jażwiec na leszego nie pojedzie. Ktoś go zastąpi, nie wiem kto. Ale dwóch, a może i trzech tam już będzie takich, co z przyjemnością powitają twoje potknięcie. Zwłaszcza takie, po którym nie wstaniesz już. – pogłaskała go ostrożnie po ręku. Głową kolebała na boki jak dziecięcą kołyską, a w mowę wkradł się obcy akcent, zdradzający, że lacki język nie jest jej rodzimym.
– Pijana jesteś – Zach schował fiolkę i wrócił na swoje miejsce na łóżku, zapał mu opadał z każdym słowem. – Myślałem, że to dla ciebie ważne. Łupy. Ziemia. Tytuł. Na każdą błyskotkę oczy ci się zapalają. Tytuł szeryfa cię do niedawna kusił. Ziemia… ta może mniej ważna jeśli to nie twoja Jaćwież. Kombinuję jak by ci tu dogodzić. Jak ożywić. Ale jak widać z łajna bata nie ulepię. Nie uczynię cię szczęśliwą jeśli ty szczęśliwą być nie chcesz.
Zmarkotniał, ramiona zasupłał na piersi.
– Z Leszym trzeba sięgnąć po fortel. Zagnać go w pułapkę. W równej walce może nas roznieść w perzynę. Cholera wie, jak się z vohzdem wojuje. Ale lepiej przeciwnika przecenić niż niedocenić.
– No jemu trzeba… te minogi którymi żywi się poodcinać wszystkie. Potem i ostawić można. I tak z głodu zdechnie. On wylazł, bo głodny. I może, skoro taki stary, jeśli taki stary – to może sobie nie poradzić ze zbroją. Jak go lepili, to zbroi nie było, prawda? – podsunęła Marta niepewnie i zaczęła wyglądać na jeszcze bardziej nieszczęśliwą.
– Tytuł szeryfa to narzędzie. Potrzebne, ale nie niezbędne i krwi to nie burzy.
Zebrała całą wątłą pijacką koncentrację i uwagę. I uśmiechnęła się, co wyszło wyjątkowo sztucznie.
– Ale nową suknię i naszyjnik bym chciała. Poszlibyśmy potańcować – zaproponowała z desperacją.
– Potancujemy jak Leszy zdechnie. Kniaź się zdobędzie na gest pewnie by to uczcić – uniósł nieznacznie kąciki ust. – W butelce, co jest?
– Moja krew.
– Zostawić ci w zamian trochę mojej? – uniósł filuternie brwi. – Co byś mnie smakowała jak mnie nie będzie?
Pokiwała głową, że owszem, że chce.
Sięgnął po bukłaczek bo i nie leżało w jego naturze odkładanie rzeczy na poźniej. Odkorkował. Zębem przejechał po skórze wzdłuż wskazującego palca i wsadził go w szyjkę bukłaka. Krew skapywała sobie powoli roznosząc przy okazji swoją żelazistą woń.
– Czarownik ci się nie żalił? Mogłem mu odrobinę grozić – wzruszy ramionami jakby się to zadziało jakoś wbrew jego woli. – Za blisko ciebie się kręci.
– Nic nie mówił. A ty tak bardzo pognać precz chcesz wszystkich sojuszników? – Nawet krzty gniewu z siebie nie wykrzesała. – Głupie to…
– A kto mówił, że ich poganiam? Po prostu jasno wyznaczam granice.
– Teraz jest wściekły na ciebie i na mnie.
– Lepsze to niż ja miałbym być wściekły na niego – ta perspektywa wywołała grymas wesołości na facjacie Węgra. – Przejdzie mu. Umiesz z nim rozmawiać. Po polowaniu trzeba się będzie wziąć za sprawę więźnia.
– Nie, dopóki nie przestaniesz niszczyć tego, co mi się ustawić udaje. Czy ja twej damie wyznaczam granice – to nawet nie było pytanie, a stwierdzenie wygłoszone płaskim tonem.
– Mojej… co? – żachnął się. – Wiesz co, Martuś, skoro i tak przy każdej okazji oskarżasz mnie, że z Olgą grzeszę, to może powinienem to zrobić i chociaż wiedzieć za co obrywam.
– Jaki grzech? – mruknęła. – Chcesz, to jej zadrzyj kieckę na głowę… tylko nie daj się przy tym za nos wodzić i omotać – poruszyła niespokojnie ramionami.
– Poważnie? – prychnął zaskoczony. – W rzyci to masz czy będę pił krew innego wampira?
– Póki zdobywasz, a nie ciebie zdobywają… to nie będzie mi to radości sprawiało. Ale wyrywać suce włosów nie będę.
– Aha. Tak widzisz nasz układ? – skrzywił się ale pokiwał głową. – I rozumiem, że ma działać w obie strony? Ja zdobywam co mi się podoba, ty, co ci jest z korzyścią.
Rozłożył ręce na boki.
– Cóż, jeśli tego chce moja żona. Dobra. To już wszystko?
Skrzywiła się płaczliwie na wzmiankę o podobaniu, strzępy sukni poprawiła odruchowo na kolanach.
– Chce, nie chce… Sił i środków więcej tracić, i czasu, nie będę na walki, których i tak nie wygram. Chciałam być dworna, wytworna i pięknie odziana. Toś uwagi nie zwrócił nawet. Znać równie miałko przy Oldze moja uroda i maniera wypadają jako i uwodzenie i ciągnięcie do brewerii – machnęła ręką. – I nie korzyści szukam.
– O nie, nie – zaperzył się. – Nie zwalisz tego na mnie. Mówiłem, że cię kocham. Prezenty dawałem, toś je niszczyła. Za żonę chciałem brać, w kościele, czy przed twoimi bogami, oficjalnie. Nie chciałaś. Z Olgi, jakbym chciał, mógłbym już wiadro wydoić! – wbił w Martę palec z pretensją. – Mnie wystarczy, że mam ciebie. To ty ciągle ganiasz za innymi. Ty chcesz żeby to był układ, nie kochanie. Chcesz, to będziesz miała.
Podniosła się, podpierając o stół i przez moment zdawać się mogło, że tak jak u Honoraty sprzętami zacznie ciskać. Ale skurczyła się zaraz, zwinęła w sobie i podreptała ku drzwiom.
– Nie chcesz posłuchać o Bjornie? Sprawdziłem twoje typy – mruknął już spokojniej do jej pleców.
– Co z nimi? – spytała posłusznie.
– Tak jak mówiłem, Siwy jest czysty. Synuś tatusia. Bjorn… – zastanawiał się jak ostatnie zdarzenie ubrać w słowa, wybrał w końcu najbardziej bezpośredni opis – prawie mi odrąbał ramię. Nawet nie zdążyłem mrugnąć powieką. Jest szybki. I dominacja spłynęła po nim. Nie poczułem oporu. Nie poczułem nic. Albo jest vohzdem, albo jest po prostu starszej krwi niż moja.
– Nie są pomiotem kniazia. Ani Wolf, ani Bjorn – odparła tylko. – Bjorn może być innego klanu. Źle, że nie wyszło.
– Bjorn na pewno nie jest braciszkiem Siwego, to pewne. I nie zgadzam się, że nie wyszło. Pozwoliło to wyeliminować dwie osoby z listy. Masz jeszcze jakieś propozycje?
– Jaźwiec i Wolf dopiero co wypuścili z zębów ojcowski nadgarstek. Jeszcze przez wiele dni śnić im się te rozkosze będą. Ryży. Nie wiem, czy podstawiony, ale myślę, że mógłby zdradzić. I ma powód, by szukać kontaktu z Diabłami. – Bawiła się końcówką paska, rzemienie przekładając między palcami, recytowała zdania gdzieś w podłogę.
– Co nie znaczy, że miał sposobność. Pomówię z nim. Po polowaniu. Teraz trzeba mi się będzie skupić na tym. Jedno naraz. – Zamilkł, do momentu aż Marta szarpnęła za drzwi. – Nie zostaniesz? Mogłem tam dzisiaj zdechnąć, i żaden z twoich klanowych współbraci by się nie przejął. Nie cieszysz się, że wyżyłem?
– To nie są moi bracia. I wiem, co Wolf zrobił. Chciałam usłyszeć od ciebie.
Przesunęłą rygiel z powrotem.
– To wyganiasz mnie czy zapraszasz?
– Nigdy cię nie wyganiałem – zwiesil łeb. – No tak, ten jeden raz kiedy Chudoba cię przydybał po śnie. Ale przeprosiłem za to.
Zdjął koszulę, począł gmerać przy pasie z bronią.
– Rób co chcesz i z kim chcesz, ale na dzień masz spać przy moim ramieniu.
Wywiało Martę spod drzwi w jednym uderzeniu serca. Przed chwilą stała, a teraz już przycupnięta w kącie ściągała trzewiki.
– Janikowskiemu się służka marzy – oznajmiła nagle i cicho.
– Że ty? – wyplątał się z szarawarów i ułożył na ziemi na wygarbowanej skórze. Uniósł ramię na znak, że na nią czeka.
Pokiwała potwierdzająco, zanim się nie dopasowała szczelnie do zaoferowanego boku.
– Acz nie sądzę, by kimkolwiek innym pogardził.
– Zobaczymy – przycisnął ją do siebie. Przymknął oczy. – Ciekawe ile gotów za służkę zaoferować. A jeszcze ciekawsze, co wie o nim ślepiec w lochu. Jakie masz plany, podczas gdy my będziem się uganiać za vohzdem?
Poruszyła się niespokojnie. Bosymi stopami w ścianę wparła, by się bliżej ucha Zachowego dostać.
– Liczę, że jeszcze nim ruszycie skusi się i jakąś juszkę Marcelowi do obglądniecia przyniesie – wyszeptała. – Nie wiem ino, jaką. Musisz jedną rzecz wysiekać na łowach.
– Jaką to?
– Sekret diabelski. Ten ogon, którym leszy poluje. Tak sądzę. Weź jako trofeum, jeśli się uda. Wybierz taki mało uszkodzony. I przy pierwszej sposobności – w beczkę i gorzałką zalać.
– Mogę beczkę zabrać z sobą – zaproponował. – Nie wiem tylko jak wielka być powinna żeby się członek potwora w niej zmieścił.
– Toć przez drogę powrotną nie rozpadnie się. Jeśli nie rozsypie się od razu.
– Nie znam się na truchle. Ale skoro tak mówisz, przywiozę ci jedną w worku – pocałował ją w usta. – A teraz śpij.
– Uhm. Jaźwiec będzie potomka miał – oznajmiła jeszcze. – Tako gadają.
– Może my też powinniśmy?
– Nie – zaprzeczyła odruchowo – … wiem. Nie wiem – wybrnęła po chwili zastanowienia. Pomysł zaiste był kuszący, ale miał i swoje koszta. – Wolę spać.
– Może tego nam trzeba, żeby być rodziną?
Nie oczekiwał odpowiedzi. Ziewnął, bardziej z chęci niż konieczności, wtulił nos w Marciną szyję i pozwolił by ogarnął go letarg.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 03-03-2017 o 15:31.
Asenat jest offline  
Stary 14-03-2017, 18:42   #175
 
Aisu's Avatar
 
Reputacja: 1 Aisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skał
Przed Przyjęciem.


Towarzystwo Honoraty okazało się przyjemniejsze niż się tego spodziewała. Do tej pory, mimo że mieli w krótce zostać kuzynkami, niewiele mieli czasu dla siebie. Zosi zrobiło się z tego powodu aż lekko niezręcznie – i co w teorii miało pomóc jej zabić czas, zamieniło się wielogodzinne spacery.
Czas jednak płyną nieubłaganie, i Zosia musiała w końcu poruszyć kwestie, która leżała jej na sercu.
– Umm… Honorato… – byłoby dziwne ciągle tytułować ją Panią, jeżeli będą rodzina. - … Podczas narady Pani Marta mówiła, że może udałoby się dla ciebie wytargować potomstwo u kniazia… Rozumiem że… Nie jestem taką Brujah, jaką miałaś nadzieje mieć tutaj w Smoleńsku…
Nie wydawała się zbyt przybita tym stwierdzeniem… Przynajmniej nie bardziej niż zwykle. Przywykła do tego, że nie spełniała standardów innych wampirów, zwłaszcza Brujah.
Skonfundowana Honorata przyjrzała się Zosi i podrapała po karku.- Nooo… bardziej Jaksa jest Brujah niż ty… z pozoru przynajmniej. Bo widać naszą krew w tobie. Nawet jeśli ty tego nie zauważasz.
– Naprawdę? – zamrugała zaskoczona. – Um… Dziękuje?
Sama tego faktycznie nie widziała. Brujah byli odważni, zdecydowani – mieli charyzmę, i determinację by zmieniać świat. Ona.. Pełna była strachu i wątpliwości. Kiepska była z niej i Brujah, i wampir… Chociaż z tego drugiego trochę się cieszyła.
- Chciałam potomka, ale cóż… poradzę. Nie przejmuj się tym, że spodziewałam się czegoś innego.- uśmiechnęła się Honorata i przyjacielsko zmierzwiła włosy Zosi.-Zobaczysz… gały im wyjdą z oczodołów, gdy zalśni moja krewniaczka podczas jej pierwszego przyjęcia.
– Ha ha, obawiam się że tego nie potrafię … – odparła niezręcznym uśmiechem dziewczyna. – Mój stwórca mawiał, że prezencja nie będzie mi nigdy potrzebna…… A, ma Pani na myśli zwykłe błyszczenie… To… Um… Zrobię, co w mojej mocy? – zaproponowała.
Nie napawało to optymizmem.
-O to się nie martw.- uśmiechnęła się równie ciepło co złowieszczo Honorata. Brujah miała jakiś plan.

Uczta

Na uczcie Zofii przypadło zaszczytne miejsce u boku Wilhelma… I Miszki. Mogła więc przez cały wieczór słuchać o wielce chwalebnych pojedynkach starego Gangrela… O tym jak rozłupywał na pół sługi Kościeja… Wampiry, Vozhdy, Ghule, ludzi… A wojownicy Tzimicse odpowiadali tym samym.
Jak wielu umarło by zaspokoić ambicje tych dwóch wampirów? Jak wielu jeszcze z tego powodu umrze?
Nic więc dziwnego że im bardziej przyjęcie się ciągnęło, tym markotniejsza była dziewczyna. Jak bardzo by się nie starała tego ukryciu, po jakimś czasie nie sposób było nie zauważyć jej jawnego niezadowolenia.
Wilhelm robiąc zapewne dobrą minę do tej całej sytuacji i przysłuchując się, zapewne z grzeczności, gospodarzowi, od czasu do czasu głaskał dłonią żelaznej rękawicy dłoń dziewczęcia starając się dodać jej otuchy. A Miszka rozgadywał się coraz bardziej z dziewką od Marty na kolanach swych, którą kąsał od czasu do czasu.
Po kolejnej już historii o chwalebnej potyczce z Tzimicse, tym razem na ulicach Smoleńska, i bez wątpienia przerysowanej przez gospodarza, Zosia nie była w stanie powstrzymać języka.
– Ludzie Smoleńska muszą być bardzo szczęśliwi mając Pana za opiekuna, Panie Janikowski. – skomentowała zgryźliwie… Choć niewykluczone że gorycz w jej głosie umknęła staremu wampierzowi.
-Ano.. są bardzo szczęśliwy. Bronię ich przed ruskim knutem.- walnął się dłonią w szeroką pierś.-Prawda, że chciałabyś mieć takiego obrońcę kwiatuszku?
Tu zwrócił się do nieco podpitej w obu znaczeniach Halszki, którą gościł na swych kolanach.
Rozmemłane po ostatnim ukąszeniu spojrzenie Halszki skrystalizowało się w jednej chwili, jak zawsze, gdy markietanka usłyszała odległy brzęk monet.
- W taborach to zawsze powiadały starsze niewiasty, że męża prawdziwego po werwie na polu poznać można. Bo jak jaki z ogniem w oczach do walki skacze, to taki sam będzie w barłogu - oceniła rezolutnie. - I że jak bije właściwą stronę, nikczemników i zdrajców, to i w czas spokoju sprawiedliw będzie. A jak zwycięża, to i hojnym ma za co być!
-Ano… prawda najprawdziwsza…- zaśmiał się Miszka i już ciężką łapę pod giezło dziewczęcia ją pakować, by pierś ucapić. I to mimo kwaśnej miny Wilhelma, który takiej otwartego pokazu rozpusty niespecjalnie pochwalał. Dziewce za to chyba się spodobało, bo pisnęła dziewczęco i wysoko, by zaraz przekomarzać się zacząć, że puchar opróżniony trza najpierw napełnić, nim się znów po niego sięgnie. I zaiste sięgnęła, po opleciony wikliną gąsiorek miodu. Piła przeplatając łyki śmiechem, ale widać było, że pić umie nie jak dziewczątko, a jak warchoł.
-Ot… słodka bestyjka. Aż kusi, by podkarmić i dla siebie zagarnąć.- rzekł z śmiechem Miszka, co tylko sprawiło że Wilhelm wtrącił.-Nie godzi się jednak czyjejś hojności nadużywać.
-Prawda, prawda…- zgodził się z nim, acz niechętnie, Janikowski.
O ile Zofia mogła zrozumieć chęć doboru męża po tym czy gotów jest walczyć za słuszną sprawę… To z innymi zaletami jakie winien posiadać w oczach Halszki już niekoniecznie się zgadzała. Posłałaby by jej pełne dezaprobaty spojrzenie, gdyby bezwstydne zachowanie Miszki nie sprawiło że nie odwróciła wzroku. Czy ci ludzie nie mieli wstydu? Powinna…
Poczuła jak Wilhelm delikatnie ściska ją za dłoń.
… Nie mogła obrazić gospodarcza. Nawet jeżeli jego zachowanie, i nieustanne celebrowanie przemocy. było jej niesmaczne, to jako partnerka Wilhelma - poczuła ciepło w sercu na samą myśl o tym – miała pewne obowiązki.
– To… Jak Smoleńska porównuje się do Rzymu? Stamtąd Pan jest, tak? – spróbowała niezbyt subtelnie skierować rozmowę na inne tory. W innych okolicznościach temat antycznego Rzymu z pewnością niezwykle by ją zainteresował, i poruszyłaby go bez powodu, ale teraz to głównie chciała, by Miszka przestał w końcu opowiadać o dwunastu metodach dekapitacji Vozhda… I zabrał ręce spod koszuli Halszki.
-A tak… Roma… gdziem był szlachetnie urodzonym legionere...Sallustius ad Carthaginem...takiem żeśmy gadali i Est prope wysokum celeberrima silva Krakovum,Quercubus insignis, multo miranda żołędzio. Istuleam spectans wodam Gdańskumąue gościńcum.- zaczął się popisywać znajomością rzymskiego języka. Szkoda tylko, że jego własny język plątał się przy tym niemiłosiernie.
Jednak kiepska Łacina Miszki zupełnie Zosi nie przeszkadzała – wręcz przeciwnie! Dzięki temu że nic z pijackiej plątaniny obcego jezyka Zocha zrozumieć nie potrafiła, mogła w pełni szczerze przytakiwać słowom kniazia, utrzymując uprzejmy, przyjacielski uśmiech przez cały czas.

***


Kiedy Koenitz poprosił ją do tańca, z typową dla siebie nieśmiałością wzbraniała się przed tym jak mogła. Żadna z niej była tancerka, a do tego ani myślała ściągać na siebie wzrok wszystkich zebranych gangreli. Jednak jak na złość, była to jedna z pierwszych rzeczy wobec której Wilhelm okazał zdecydowanie, i wszystkie jej protesty spełzły na niczym. Czerwona jak pomidor, dała się zaciągnąć na środek komnaty.
– Nie umiem tańczyć. Znaczy, coś tam umiem, a-ale nic to imponującego. Czy naprawdę-
Koenitz położył palce na jej ustach, uciszając znerwicowaną partnerkę.
– Spokojnie. Naśladuj moje ruchy, I wszystko będzie dobrze. -
Nie mając wyboru, przytaknęła niemrawo. Głowę spuściła nisko, skupiając się na stopach Koenitza i usilnie unikając spojrzeń zebranych Gangreli.
Gdy zabrzmiała muzyka, miast wiejskich pląsów Koenitz zaczął ją prowadzić do jednego z wiedeńskich, dworskich tańców. Nie potrafiła powiedzieć, jakiego. Nie miała zresztą czasu myśleć o takich rzeczach – próbując wsłuchać się w nuty grajka, oddała się partnerowi.
Dla obserwujących wampirów, najbardziej imponujące musiało być to, że pomimo bycia zakutym w tonę stali Koenitz potrafił poruszać się z gracją, która nie powinna być możliwa w takim pancerzu. Jego krok był pewny i zdecydowany, i mimo że nie był zawodowym tancerzem, to widać było, że wprawę ma – nie żeby zebrani gangrele byli w stanie to docenić.

Natomiast Zofia…

Nie miała doświadczenia, i nie lubiła uwagi, jaką na siebie ściągali. Miała jednak bezgraniczne zaufanie dla swojego partnera, gibkie ciało, i dobry refleks – i dzięki temu w rękach Koenitza błyszczała niczym profesjonalna baletnica.

W we właściwych rękach młoda Brujah potrafiła być wspaniałym narzędziem.

Ponownie, fakt ten umknął pewnie większości zgromadzonych wampirów… Ale ci co taniec trenowali, jak, oh, z pewnością Olga, musieli zauważyć jaką nowicjuszką była Zofia, i jak bardzo nadrabiać to musiała szybkością reakcji… A była to przecież zdolność tak samo użyteczna w tańcu, jak i na polu bitwy.
Strach było pomyśleć, co ta dziewczyna będzie w stanie zrobić jeżeli kiedykolwiek przestanie bać się miecza…
Albo jeżeli kiedykolwiek straci panowanie nad bestią.
 
__________________
"I may not have gone where I intended to go, but I think I have ended up where I needed to be."
Aisu jest offline  
Stary 19-03-2017, 15:37   #176
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Nadchodził wróg bezlitosny i niepokonany. Wróg którego moce wampirze nie potrafiły pokonać.


Słońce.
Czas nieumarłych się kończył. Wszelkie sprawy wampirów zeszły pod ziemię. Tak jak i oni sami. Nadchodził czas słońca przypominając Spokrewnionym, że w obliczu blasku oka bożego są tylko marnym prochem niegodnym jego spojrzenia.
Nadchodził czas snu. Dla Milosa… czas jego koszmarów.


Pobudka dla Zacha również miła nie była. Brunon z Gleisdorf stał samotrzeć pod jego drzwiami z przykazania Wilhelma. Koenitz wagą słowa primogena Ventrue nakazywał Milosowi pozostać w komnacie i nie opuszczać jej. Nie pozwolił też przyjmować mu gości. Obecność Marty wielce skonfundowała Brunona. Ghul jednak uznał, że Gangrelica może pozostać na miejscu. Jeśli jednak zdecyduje się wyjść, to nie będzie dopuszczona do Milosa przed Wilhelmem. Bowiem pan Brunona udał się na pilne spotkanie z kniaziem i kazał pilnować Wilhelma do swego powrotu.
Zakrawało to na areszt… i z pewnością czymś takim było. Brunon jednak zalecał spokój do czasu powrotu Wilhelma. A Milos posłuchał.

Rycerz przybył po godzinie i nie ukrywał swego zagniewania. Spojrzał gniewnie na Milosa i rzekł powoli.- Ja przymykałem oczy na twe... na wasze knowania za moimi plecami. Bo cóż… jeśli z własnej woli nie staniecie za mną, to siłą przymuszać was nie mogę. Ale… - przez cały czas jego prawica była mocno zaciśnięta.-... to już poszło trochę za daleko. Wasze działania uderzają i w was i mnie. Chcieliście skrawek ziemi na siebie od razu? Wytargowałem wczoraj… Ale dziś...Oto twe nagrody…- otworzył prawą dłoń i pozwolił pyłowi rozsypać się między jego palcami.- Dwa nadania ziemskie, które wczoraj z trudem udało mi się wycisnąć z Miszki dziś wieczorem spłonęły na moich oczach. Kniaź zarzuca nam… a tobie szczególnie, niewdzięczność i działanie za jego plecami. Napaść na swego syna, magią podżeganie go do ataku… swoją drogą cóżeście się wszyscy na tego Björn uparli: ty, Marta i Zośka? Cóż ma takiego w sobie, żeście uwiesiliście się na nim jak psy w rui?-
Splótł ręce razem dodając.- Jak wspomniałem pókiście się przeciw mnie zmawiali, problemem to nie było. Ino nie widzę nikogo, kto by mnie na miejscu wodza zastąpił. A najmniej widzę ciebie Milosu. Bo kłopoty ściągasz do siebie niczym miód muchy. Ostała nam się jeno jedna wioska, to co ją Miszka Szafrańcowi przyobiecał. I nic z jego zaufania. Teraz wszystko przyjdzie nam je od nowa na polowaniu budować. A ty… wyjeżdżasz stąd. Od razu, masz trzy pacierze na przygotowania. Zabierzesz ze sobą Giacoma i Marcela oraz Olgę ze sobą, Góra was zaprowadzi do sioła Honoraty. I załatw tedy swe sprawy ze swoją stworzycielką. A i nie wolno ci… pod żadnym pozorem wjeżdżać w mury Smoleńska czy w granice kniaziowej domeny. Uznaj to za próbę lojalności wobec mnie. Nie mogę cię powstrzymać, ale dowiem jeśli swe słowo złamiesz. I wyciągnę odpowiednie wnioski.-
Spojrzał na Martę czającą się obok.- A i ty zabieraj się z Soroką w puszczę, póki kniaź jeszcze zezwolenia swego nie cofnął. Oj… nie spodobał mu się wybryk twego kochanka. Gniewny jest, więc lepiej będzie dla wszystkich, jeśli szybko znikniecie mu sprzed oczu. Nie macie więc oboje czasu do stracenia, więc jeśli macie coś do mnie, to mówcie teraz. -


Pojawienie się Wilhelma w komnacie Zosi było wyjątkowe. Rycerz w zasadzie nie wchodził do niewieścich komnat. Nie uchodziło mu to. Ich krwawy pocałunek nie zmienił w zasadzie tej sytuacji. Nadal Wilhelm był rycerski aż do bólu. Szarmancki i szlachetny i uprzejmy, Wilhelm nadal unikał sytuacji które mogłyby narazić jej dobre imię na szwank. Koenitz choć wychowany na europejskich dworach, był przeciwieństwem rozpustnej Olgi. Możliwe też że takie podejście sprawiało, że rycerz był letni w swych emocjach. Spokojny i zazwyczaj opanowany. Miało to swoje wady i miało zalety. A teraz sprawiało, że jego inicjatywa było niespodzianką dla Zosi. Oczywiście, grzecznie czekał na jej pozwolenie do wejścia do jej komnaty i wyraźnie nie czuł się komfortowo w tej sytuacji. Rozglądał się przez chwilę nim rzekł.
- Mam do ciebie prośbę i liczę na to, że ją spełnisz. Otóż…- spojrzał wprost w oczy Brujah mówiąc stanowczo.-... unikaj tego Björna szerokim łukiem. Nie podchodź do niego, nie odzywaj się. Wystarczy nam już kłopotów, jakie sprawiły kontakty z nim. Obiecasz mi to?-


Kniaź i Wilhelm po przebudzeniu od razu spotkali się na rozmowie w cztery oczy. Bardzo ważnej zapewne rozmowie z czego Jaksa szybko zdał sobie sprawę. W całej miszkowej siedzibie czuć było bowiem napięcie. Swego rodzaju ciszę przed burzą. Najwyraźniej burda między Björnem a Milosem miała większe konsekwencje niż można byłoby sądzić.
- Słyszałem, że Wolf poniesie karę za swoje zachowanie.- wtrącił nagle Giacomo podchodząc do Jaksy. - Za to że nie wezwał Miszki na czas. Ryżemu też się dostanie pewnie. I nam… Björnowi już kołek wyjęli.-
Włoch spojrzał na Jaksę mówiąc.- Liczymy że jako szeryf zachowasz należną temu stanowisku bezstronność. Problem w tym, że kniaź Janikowski również na to liczy. I z pewnością inaczej tą bezosobowość definiuje on, inaczej Wilhelm… inaczej ja czy ty.-
Uśmiechnął się smutno.- Nie chciałbym teraz w twojej skórze. Jesteś wojownikiem, a teraz potrzeba dyplomaty.-


Zebranie wojenne odbyło się dość późno w nocy. Kniaź zasiadł na swym tronie przyglądając się zebranym. Był tu Wilhelm i Honorata, była Zosia i był Jaksa. Był Wolf, Björn i Siwy… ale nie było Jaźwca. Zamiast niego był Żmij, dumny niczym paw iż zaliczono go do tych najlepszych wojaków. Wolf miał minę strutą i wyraźnie był nie w humorze. Björn wydawał się być nieobecny, bowiem jego spojrzenie mętne. A on sam siedział w kącie sali z dala od reszty.
- Jako żem był jedyny, który przeżył ostatnie spotkanie z Leszym… winienem kilka słów wyjaśnień. Leszy jest potężniejszy i większy niż vozdhy używane przez przez Kościeja. Jest też nieco sprytniejszy niż one. Co prawda nie jest coś z czym można się rozmówić, niemniej nie są tak bezmyślny jak Kościejowe stwory. Niemniej wampirze talenty nie działają na niego. Nie można go też wyczuć, bo pachnie jak las dookoła niego i potrafi się niemal całkowicie stopić z okolicą. Możecie mu wejść na grzbiet i nie zauważyć tego. Leszy jest wysoki …- Miszka zamilkł szukając właściwego porównania.-... jak dach monastyru ? Tak, to będzie dobre. Ma masywną ludzką posturę. Jest też bardzo silny i jednym uderzeniem łapy może zmienić co słabsze wampiry w krwawą miazgę i wyssać ich krew. Tak zresztą zabija swe ofiary. Choć sam nie jest dość szybki, to jego pnącza wyrastające nagle z dowolnego obszaru jego ciała atakują błyskawicznie jak węże. Oplatają ciało i wgryzają się w skórę. Jego ciało jest masywne, jego skóra gruba i trudna do przebicia. Leszy nie lubi ognia i boi się go, ale to niewielka pociecha… bo ogień który mógłby przestraszyć Leszego, nasz rodzaj wprawi w panikę. To wszystko co wiem na temat naszego wroga. Nie bierzcie go lekko, wielu mych synów poświęciłem, a zdołałem jeno wykrwawić i uśpić bestię.-
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 24-03-2017, 09:56   #177
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Soroka miał ubogą komórkę, żadnych wygód czy też żadnych ozdób na ścianach. Dzielił ją jeszcze z innym wąpierzem, bo łóżka były dwa. Bez opieszałości poderwał się za Martą, gdy oznajmiła, że się do podstarościego wybiera na rozmowę.

U Jaźwca zaś nic się nie zmieniło od Marcinej ostatniej wizyty. Może tylko właściciel komnaty wydawał się bardziej zadowolony i bardziej uśmiechnięty, co kontrastowało z ponurym widmem, jakim Martuś była. Gangrelka ruszyła ku ławie, na której zwykła zasiadać, ale w połowie drogi wyhamowała, zatrzymując się pod jaćwieskim mieczem zawieszonym wśród trofeów na ścianie. Odwrócona plecami do podstarościego, zdjęła oręż z obejm i oglądała w milczeniu. Zarówno broń, jak i to, co się odbijało w metalu. Czyli Sorokę i Jaźwca, i jak się wzajemnie do siebie odnosili. Ci natomiast przez chwilę porozumiewali się szeptem. Najwyraźniej Soroka streszczał całą wczorajszą wyprawę na pijawki, co widział, co posłyszał, co się wywiedział. Jaźwiec kiwał głową co chwila, wreszcie rzekł.
– Soroka poprowadzi cię do Biesa, on będzie wiedział, gdzie wilkołaki miały leża, gdzie polowały. Wskaże ci kierunek, może troszkę poprowadzi… ale to jedyne, co może zrobić. Z likantropami sama będziesz musiała się dogadać. My z nimi jeno ostrzami rozmawiali.
Marta obróciła miecz w dłoniach. Z drugiej strony gładziej był wypolerowany, odbicie było wyraźniejsze.
– To twój zaufany? – spytała. – Soroka – uściśliła.
– Tak… wolałabyś Wolfowego? Na jedno by wyszło. Rozkaz był kniaziowy… a te obaj wykonujemy.– rzekł z uśmiechem Jaźwiec.
Zmilczała kwestię swoich preferencji wśród Miszkowych synów. Akuratnie wiedziała, gdzie się ich obiekt udaje i czym się zajmie.
– Będzie słał ojcu wieści. Przez czyje ręce przejdą, nim trafią do kniazia?
– Przez moje… przyznaję, ale i tak wszystkie trafią do kniazia. Wolf wie, że na taki akt nielojalności pozwolić sobie nie może. Zresztą za wczorajszą “opieszałość” ukarany już został.– wyjaśnił Jaźwiec i uśmiechnął się ironicznie.– Swoją drogą… nie dziwię się, skorzystał z okazji do usunięcia konkurenta cudzymi rękoma.

Poskrobała palcem plamę obok zbrocza. Wiekowy miecz był jedynym, co w niej budziło większe zainteresowanie w tej komnacie. Podrzuciła go w górę i złapała z rękojeść.
– Przysięgnij, że nikt prócz ciebie i kniazia nie zobaczy wieści. Przysięgnijcie obaj.
– Nie muszę… wiesz dobrze, że nikomu innemu ich nie pokażę – stwierdził dumnie Jaźwiec, urażony takimi podejrzeniami z jej strony. Soroka zaś przysiągł na stare bogi i na nowego też. Pewnie zaliczał je wszystkie do jednego panteonu, nie dbając o to że nijak to nie miało sensu. Skinęła mu głową, że przyjmuje, i wsparła się na mieczu ostrzem o stół opartym.
– Skoro ty nie musisz, on nic nie zobaczy – oznajmiła podstarościemu.
– Zgadza się – stwierdził krótko Jaźwiec, po czym zamyślił. – Jeno że Wolf z kniaziem na łowy jedzie, a ja zostaję. Ale co kniaź z wieściami od ciebie uczyni, to mnie nic do tego.
– Diabelskich oczu i uszu, to też jesteś pewien, że nie będzie w pobliżu? – oparła się na mieczu mocniej i z przyjemnością patrzyła, jak się czubek ostrza, choć przytępy, w dębinę zagłębił. – Albo będziesz dbał o to, co kniaź chce zobaczyć, jak o własnego potomka, albo kniaź nie dowie się nic. Mniej na tym straci niż gdyby Kościej przypadkiem mnie wyprzedził.
– O to się nie martw. Kniaź wyciągnął lekcje z poprzednich intryg Kościeja – odparł z triumfalnym uśmiechem Jaźwiec.
– Język ci stanie kołkiem, jak niewieście przysięgniesz?
– Nooo… niech ci będzie – burknął jak mały chłopiec zmuszony przez matulę do zjedzenia warzyw. – Przysięgam.
– Kiedy i gdzie tego chuderlawca chyciliście.
– Będzie z półtora niedzieli temu, błąkał się po okolicy, sam i zagubiony. Łatwy łup. Bronił się zaciekle jak to one… ale sam nie mógł nie dać wziąć się żywcem – wzruszył ramionami Jaźwiec.
Przymknęła oczy licząc dni podróży.
– Potrzebuję srebra na kule. Gotowizny, mało oberżniętej. On – obrociła się do Soroki i chyba po raz pierwszy przyjrzała mu się uważniej. – Potrzebuje godniejszego odzienia. Szlacheckiego stroju.
– Nie mamy srebrnych kul, ni bełtów ni… niczego… My na wilkołaki idziemy co najwyżej z posrebrzanym orężem. My nie tchórzliwe Tzimisce czy Torreadory. My Gangrele, my walczymy twarzą w pysk z wrogiem – wyjaśnił dumnie Jaźwiec. Po Marcie to spłynęło, nie zostawiając ni śladu wrażenia na bladym obliczu.
– Na rozbój chadzacie, a kniaź bogaty. Jak mu ubędzie parę sztuk srebrnej zastawy, to w hojności swej nawet nie zauważy – odpaliła płaskim głosem i obróciła się ponownie do Soroki. Na moment na martwą twarz przedarł się wyraz niesmaku i zawodu… Popielski powtórzył pani wszelkie wywody o owej hojności, co gościom wytykała każdy zeżarty podpłomyk i wychylony podpiwek. – Poza tym… w tej skrzyni pod czaszkami. Ozdoby zdarte z lupinów masz?
– Jeno że my broni palnej wiela nie mamy, bo pożytek z niej mały… a ona sama droga, takoż i proch. Toteż kul nie ma jak ulać.– wyjaśnił Jaźwiec i podrapał się po czuprynie.– Teee...paciorki co je czasem noszą i… cóż… resztę. To nikt za trofea nie uważa i zostają na polu bitwy… zazwyczaj.
– Srebra potrzebuję – powtórzyła Marta. – Nie rusznicy i ludwisarza. Sakiewki z brzęczącą mamoną. Godnych szat dla Soroki. Ozdób zdartych z lupinów. Albo ichniej broni. Ze znaczkami takowej.
– Szaty godne się znajdą, srebro… też. Ozdób nie mamy, broń…– podrapał się po policzku Jaźwiec.– Jak na nas idą, to bez broni. Wiedzą że ich pazury i kły są najlepszym orężem przeciw nam.
Marta uważała to za dziwne, ale nie ciągnęła już tematu.
– Złoto.
– Złoto? Na co ? Ile?– spytał zaskoczony Jaźwiec.– Tu wokół starościńska ziemia.
– Na przekupstwo – oświeciła go Marta i podała kwotę. Niezbyt wygórowaną, ale taką, by było z czego schodzić.
– Zgoda… coś wysupłam i dam przez Sorokę – mruknął Jaźwiec nie do końca przekonany jej słowami, ale dla świętego spokoju się zgodził.
– Soroka, zostaw nas i ludziom każ się rychtować.

Soroka spojrzał na Jaźwca, a gdy ten skinął głową, wylewnie (acz werbalnie jeno) pożegnał się z waćpanną i Jaźwcem. Po czym wyszedł. Marta odprowadziła go do drzwi, po drodze miecz odwieszając na jego miejsce, a wróciwszy, usiadła na stole obok krzesła, które to miejsce już uznała za swoje własne i umoszczone w podstarościńskiej komnatce.
– Podarunek – przypomniała.
– Hmmmm… – zamyślił się Jaźwiec siadając.– Radę dasz ? Czym ty byś się kierowała przy wyborze potomka. Ma być najsilniejszy, najszybszy? Najbardziej lojalny. Najbardziej miły oku?
Marcie się przypomniały wczorajsze wywody Milosa o potomstwie i nawet przez moment ukłucie zazdrości poczuła, ale szczypać szybko przestało, zalane bólem straty.
– Sobie wybieram czy tobie?
– Ciekaw jestem jeno, czym ty byś się kierowała przy takim wyborze. O osoby nie pytam, bo nie znasz nikogo z tych, których biorę pod uwagę.– wyjaśnił Jaźwiec.
– Mój wybór… by ci nie pomógł. Ty nie ja, inni jesteśmy i inne mamy cele. Lecz… o tym bym właśnie myślała. Do jakiego celu mi ten potomek potrzebny. I nigdy nie tworzyłabym na swój obraz i podobieństwo. Te same silne strony, te same słabe punkty. Na twoim miejscu. Wybrałabym najsprytniejszego. Zręcznego kłamcę, co potrafi ukryć własne myśli i wyciągnąć cudze. Kogoś z miasta, nie z dzikich ostępów. Szlachcica lub mieszczanina. Kogoś, kto urodził sie i rozumie świat, który wam tu na razie puka do bram… a zaraz ruszy hurmem. Wybrałabym kogoś takiego, zmieniła zaraz jak za twym ojcem i Wolfem tuman się rozwieje, i krwią związała, zanim z łowów wrócą. Kazała ukrywać, że związany. A potem hołubiła, by się nie odwrócił, i broniła przed silniejszymi, nim nie stanie pewnie na nogach. To gdybym była tobą. Sama bym nie zmieniła kogoś takiego dla siebie.
– Masz rację… nie jesteś mną. Ani tu… nie pomieszkujesz, ale za radę dziękuję. I wezmę twe słowa pod uwagę.– odparł z szarmanckim uśmiechem Jaźwiec.
– Ani domena twego ojca nie kończy się za bramą, ani świat – mruknęła i zsunęła się ze stołu. – Lecz silny jesteś i może pożyjesz dość… by były i inne dzieci.
Nachyliła się nad siedzącym, jakby go chciała cmoknąć na pożegnanie w policzek, ale zamiast tego wyszeptała do ucha.
– Zwiąż. Nim to kto inny uczyni.
– Nikt inny nie dostał przyzwolenia.– wyjaśnił Jaźwiec cicho.
– Są rzeczy, co pozwolenia nie potrzebują, dzieją się same – pociągnęła nie unosząc głosu. – To będzie twój potomek. Twoja krew. Stwórz i zwiąż zaraz potem. Będzie bezpieczniejszy. Od twoich braci, Diabłów i… nas. Kogokolwiek wybierzesz, dla wszystkich będzie okazją i łakomym kąskiem. Nie daj wyrwać sobie czegoś, co twoje.
Podniosła się z niewygodnego zwisu i uznała, że rozmowa dobiegła końca, bo się zaczęła obracać ku drzwiom, kiedy ją jeszcze jedna myśl tknęła.
– Podarunek w zamian?
– Masz konkretną propozycję… czy mam coś wymyślić? Wolałbym twój kaprys – stwierdził Jaźwiec.
– Krew – zażyczyła sobie Marta i wróciła, by z powrotem zasiąść na stole
– Krew? Wielce kosztowny podarek.– stwierdził po namyśle Jaźwiec.– Winienem zażądać więcej od ciebie, ale niech będzie moja strata… ile tej krwi i do czego?
Marta zamajtała nogami, dusząc pod językiem komentarz, że z krwią wszelkie zalety, ale i wszelkie przywary przechodzą i Jaźwiec ma zadatki na taką samą kutwę jak ojciec. Rozplątała rzemienie sakiewek i oczom podstarościego ukazała się kolekcja małych buteleczek. Niektóre były pełne, a z pustych wampirzyca po krótkim namyśle wybrała jedną.
– Widzę, że ty przygotowana.– uśmiechnął wampir i nacinając nadgarstek i spuszczając swą posokę do fiolki. Kropelka po po kropelce. Nie skomentowała, ale proces spotkał się z żywym zaciekawieniem. Marta podwinęła gwałtownie nogi pod siebie i przykucnięta wisiała nad broczącym krwią nadgarstkiem jak pustułka nad obraną ofiarą. Przekazanie podarunku trudno było uznać za dworne czy chociażby grzeczne, bo pełną fiolkę niemal wyrwała podstarościemu z dłoni.
– Nie ma za co.– dodał z kwaśnym uśmiechem Jaźwiec widząc jej działania.


Złapała za wodze drobiącego niespokojnie konia Tremera, gdy czarownik zadek w spodniach o nogawicach podwiązanych wysoko, ukazujących łydki w białych pończochach, zaczął mozolnie na siodło windować. Dalej na dziedzińcu kawalkada powracająca do włości Honoraty formowała się pomału. Contessy jeszcze nie było i Marta nie podejrzewała ani by Olga wyszykowała się w wyznaczone przez Wilhelma trzy pacierze, ani by Tyrolczyk poszedł ją pospieszać. Przykryła dłonią nozdrza wierzchowca Francuza.
– Dalej się boczysz?
– Gdyhbym chciau bycz zastrarzany…– Marcel zaczął po polsku, ale przeszedł szybko na niemiecki.– Gdybym chciał być straszony przez osiłków klanowych, to pozostałbym w Paryżu. Że też twój… małżonek taki wyrywny do Gangreli nie jest i ich nie straszy swoimi przyjacielskimi sugestiami.
– Konia pytałam – odparła Marta sucho. – Milos cię nagabywać nie będzie. A ty na pewno jesteś tym samym czarownikiem, któren pouczał mnie, że przy sojuszu trwa się lojalnie, nawet gdy to czasem nerwów kosztuje i niewygody?
– Niewygody? Miecz w plecach to nie niewygoda… to zagrożenie. A jaką mam gwarancyję, że mój sojusznik… mi mieczem nie zetnie głowy w przypływie ataku zazdrości? – burknął Francuz.– To już moja droga nie są niewygody… to brak poczucia bezpieczeństwa.
– Taką, że wie, co mu za brak lojalności mogę zrobić. I nie będzie nielojalny – odburknęła Marta w podobnym tonie. – Magia, twoja. Ta, co ją miałeś za życia. Będziesz znaczny w klanie, jeśli to odzyskasz?
– Jeśli mi się uda… będę więcej niż sławny. Ale jak wspomniałem… niełatwe to dzieło. I nie ja jeden odnoszę porażki próbując przywrócić to co utraciliśmy.– wyjaśnił już spokojniej Marcel.
– Sławny czy ważny? – rąbnęła mu Marta precyzyjnie i po prostacku, sławę wśród Tremerów licząc sobie jako dzieloną na osiem.
– Ważny jak założyciele klanu… jeśli mi się uda.– wyjaśnił Marcel.– I potężniejszy od nich.
Pogłaskała palcem końską szyję, a potem chuderlawe tremerskie kolano w białej pończosze.
– Gdybym miała wiernego druha, to pewnie bym chciała, by się wyniósł między starszyznę swego klanu, skoro w tym szczęścia swojego upatruje, hę?
– Każdy szczęście widzi gdzie indziej. Moje jest w tym co odzyskam… jest coś wyjątkowego w posiadaniu własnego przewodnika, Marto. To jak anioł stróż, którego widzisz i z którym możesz się rozmówić.– wyjaśnił Marcel bardziej gmatwając jednak sprawę. Marta próbowała zrozumieć i utknęła na aniele. Ale potem pomyślała o milczącym ojcu idącym przez knieje.
– Pojmuję – kiwnęła głową okoloną nierówno przyciętymi kosmykami. – Więc… jako wiernemu druhowi pomogę. A ty jako wierny druh, i mądrzejszy niże wiekszość, przymkniesz oko na sceny zazdrości. I przetrzepiesz Milosowi głowę jak stary dywan, tak długo, aż z środka wypadnie coś na kształt prawdziwej przeszłości.
– Żądasz niemożliwego i w niemożliwym chcesz pomagać. W jego głowie nie ma już nic z prawdziwej przeszłości.– sarknął Francuz ironicznie i dodał.– Nad grzebaniem w głowie pomyślę… ciężkie to i męczące i trudne. A jedyna satysfakcja, to jego przypominanie że on stanie w mej obronie… w co akurat niekoniecznie muszę wierzyć.
Zacisnęła zęby, i paznokcie wbiła w łydkę czarownika.
– Wierny druh czy pierdolenie po krakowsku, wzorem niedoścignionym Szafrańca, wspieram cię Marto, oczywiście… a gówno prawda…
– Widzę, że i ty zastraszania próbujesz.– warknął gniewnie Marcel i stwierdził stanowczo.– Na razie w głowie mu szperać nie będę, Chcę spokoju do mych badań. Ostatnio wszak jeno wasze zachcianki spełniam. A to krew badam, a to w głowie grzebię, a to pijawki warzę… A i on musi udowodnić że ta scena zazdrości ostatnia była. Nie ty. I ostawcie mnie w spokoju, jeśli tylko macie mnie za… kogoś, kto jak ci Torreadorzy w Smoleńsku kulić się będzie pod groźbą.
– Wszyscy wy z zachodu – wypluła z niechęcią – żądacie by wam coś udowadniać. Sami się do tego samego nie garniecie. Myślisz ty, że bym drążyła te magiczne kwestyje, że bym rękę wyciągała – gdybym w niej nie miała chociaż okrucha, co ci będzie przydatny?
Puściła wodze i tremerską nogę, by pomaszerować gwałtownie wzdłuż kolumny.
Marcel ruszył za nią powoli i gdy się zrównał, dodał spolegliwie.– Szperać w głowie mu nie będę.. do czasu twego powrotu. Ja potrzebuję spokoju i czasu na swoją magyę, a jemu i tak od mych badań pamięć nie wróci. Może poczekać. Zresztą lepiej jakby kto przy nim był podczas owego grzebania.–
I zawrócił dodając.– I nie mówię tego dlatego, żebyś ów okruch przydatny… wydawała. Z dobrej woli mówię. Zatrzymaj go, może później przyda ci się na mnie.
– Później, Marcelu – wylała mu kubeł zimnej wody na łeb – to mi mogą na granicy głowę urwać razem ze wszystkimi tajemnicami. A to by szkoda była, płakałbyś? – skrzyżowała ramiona na piersi. – Wolałabym, żebyś sprawdził, czy jest się o co bić, bo to ja będę karku nadstawiać, gdy ty retort będziesz pilnował za kiecką Jasnorzewskiej.
– Nie ja cię w lasy kniaziowskie posyłam, ani nie Wilhelm. To twój plan, którego ja do końca nie rozumiem.– przypomniał jej Tremere.
– Myślę, że już możesz mieć. Ten swój sekret. Klucz do przewodnika – spróbowała się wysłowić precyzyjnie, żeby dotarło.
– Jeśli nawet mam, to go nie widzę przed sobą. – odparł smętnie Tremere.
– W krwi. Z pobojowiska. Ta magia, coś ją zgubił. Mają ją żywi czarownicy. W tej krwi jest życie.
– Ale jej picie go nie daje… ani destylowanie, ani inny proces alchemiczny.– westchnąl smętnie Marcel.– Tego już próbowaliśmy. Jeśli jest w niej klucz, to nadal nie wiemy jak go odnaleźć.
– W tej z pobojowiska. Sprawia, że serce bije. Oddychasz. Żyjesz – uściśliła Marta, bo jej ewidentnie nie rozumiał. – Nie krwi żywych magów. To, co masz z pola bitwy. Skoro może ruszyć twoje serce, to może i przewodnika wróci? Obiecaj, że nie wyżłopiesz jak jaki głupi. Wiesz, że zawsze jest cena. Sprawdź, czy mam rację. I jaka jest cena.
Potarła brudny policzek palcami.
– Nie nadaję się do tego.
– To co… Jaksa żłopał? Ryzykowne… jemu wszak wtedy… obłęd się udzielił.– Marcel nie był do końca przekonany, ale Marta widziała że jej słowa wzbudziły jego zainteresowanie.
Skinęła pomału głową.
– I właśnie dlatego nie lej tego na chybcika w gardło. Możesz odzyskać stracone na jeden moment, a przypłacić szaleństwem. Śmiercią nawet. Życie jakby się skupia, wszystkie siły, na krótki moment – próbowała wyjaśnić – a potem nie ma już nic na później i umierasz – wyłożyła z wahaniem coś, czego wcale pewna nie była, a wyjaśnić za bardzo nie potrafiła. – Nie żłop, nie idź na skróty. Szukaj sekretu tak, by ominąć pułapki… wierzę, że tam jest, przynajmniej okruch. I wierzę w twój rozsądek.
Zamilkła, nawinęła na palce rzemienie paska.
– Zobaczymy co da się zrobić. Póki co ta krew… nie chce oddać swych sekretów – odparł z niechęcią w głosie Francuz, wyraźnie nie lubiąc przyznawać się do porażki.
Skinęła mu głową, życząc powodzenia.

Ludzie jej podprowadzili jakiegoś obcego konia, kościstą, wymizerowaną chabetę o smętnym spojrzeniu. Marta zamrugała, ale potem poznała. To był podjezdek, na którym Halszka się zazwyczaj woziła.
– Nie, nie, nie – Popielski zaprotestował gwałtownie – Zabierzcie to szkapiszcze, Martuś, na moim gniadoszku pojedziesz, nu, będzie dobrze?
Gangrelka zamknęła oczy. Kiedy je otworzyła, capnęła ghula za kark i jego głowę ku sobie nachyliła, czołem białym o jego czoło się wspierając.
– Na koń, Popielski – poleciła cicho, a potem tknęła policzek zaskoczonego ghula wargami tak bladymi jak skóra, by się zaraz wspiąć na nędzną chabetę.
Odjechali pierwsi, przed kniaziem, który przed wyprawą na łów naradę odbyć musiał z sojusznikami... i jeszcze się nie spodziewał, jak się takowe wiece ciągnąć potrafią, i przed powracającymi do sioła Jasnorzewskiej wąpierzami, uznanymi za zbyt słabe lub niegodne zaszczytu potykania się z leszym.
– Srać na to wszystko – wyrwało się cicho Marcie, kołyszącej się w siodle obok Soroki.
Gdy mijała stojącego przy bramie Zacha, nachyliła się w kulbace i na chwilę wsparła palce na ramieniu Patrycjusza.
 
Asenat jest offline  
Stary 30-03-2017, 20:23   #178
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Poczuła się lepiej, gdy tylko kniaziowe siedliszcze zniknęło jej z oczu, paradoksalnie, bo i Milosa za plecami zostawiała, na pocieszenie mając bukłak śpiewającej czarownie i kusząco krwi i szmatkę z porwanej sukni. Jednego ni drugiego nie wyciągnęła, pozwalała drzewom ukołysać rozedrganą duszę. I tylko jedno jej w tej zielonej ciszy przeszkadzało. Spojrzenie Soroki palące jej kark. Czuła je, tak jak czuła, że Gangrel nie zdzierży i w politykowanie posunie, kwestią było tylko, czy prędzej, czy później. Słabą silną wolę musiał mieć, lubo wielka potrzeba go goniła, bo wytrzymał do pierwszego popasu.

– Więc… będziesz się pani z wilczymi układać? To dzikusy są, prawie zwierzęta – stwierdził poufnym tonem Gangrel, przysiadając obok na pieńku. – Najchętniej wyrżnęłyby nas, gdyby nie to, że jeszcze chętniej walczą między sobą. Dla nich jesteśmy… wynaturzeniami. – Pokręcił głową.– Nie myśl, waćpanna, że niewieści wianek sprawi, że będą bardziej skłonni do rozmowy.
Przerwała rozgniatanie na płaskim kamieniu garści dorodnych czerwców, które sobie zgarnęła po drodze, a teraz na popasie miażdżyła z tłuszczem, jako mizerną podróbkę barwiczki.
– Nie jestem dziewicą – uściśliła.
– Ale niewiastą nadal jesteś. Wilkołaki jednak nie baczą na to. Mogą się rzucić, nie czekając na to, co do nich powiesz – wyjaśnił Soroka. – Ba… dla nich jesteś łatwą zdobyczą, waćpanno. Gdybyś miała posturę Jaźwca, może by się zastanawiali, ale… tak… – Soroka szybko uniósł dłonie w geście poddania. – Nie twierdzę, że słaba jesteś… ale choć może być to pozór, na słabą wyglądasz.

Grzmotnęła kamieniem ostatni raz.
– Jakie ty polecenia otrzymał żeś. Że co masz przy mnie robić.
– Że mam służyć pomocą i być dowodem opieki kniaziowej – wyjaśnił uprzejmie Soroka.
– Więc jak wylizie z krzów wielkie dzikie bydlę, to jak będziesz dowodził? – wróciła spojrzeniem do miazgi na kamieniu. Nijak nie przypominała pomady i wampirzyca zaczęła się zastanawiać, czy by jej jako zupy nie podgotować w kociołku, a pancerzyki owadzie przecedzić przeze onucę. – Jakże to się zaopiekujesz mą czcią niewieścią, co jej nie mam i dobrze o tym wiesz, boś już mojego mołojca za ozór pociągnął.
– Mówię o tutejszy poddanych księcia i Biesie i jego… poplecznikach. Dla nich będę dowodem... –wyjaśnił dumnie Soroka.
– Aże taki straszny? – Marta zaczęła zeskrobywać barwiczkę nożem z kamienia, echo niosło metaliczny zgrzyt. – Swartka o nim mówiła, że zacny, jeno rogaty.
– Bywa straszny... rogi mu z miłości nie wyrosły. Boć z niewiastą po przemianie nigdy nie był. Choć kto wie, czy wcześniej Twardowski jakowej baby nie grzał. Ponoć za życia czmychał z Małopolski jakby go stado diabłów ścigało – wyjaśnił Soroka.
– To on spode Krakówka?
– Ponoć… gdzieś stamtąd. Ale jako śmiertelnik uciekał, więc… raczej nikt ze Spokrewnionych, którzy przybyli z tobą, go nie zna. A teraz nikt go już nie rozpoznał – wyjaśnił Soroka.
–Aha. Odmienion bardzo? – domyśliła się. – A z natury to jaki on?
– Bywało że wybuchowy i gniewny. Trochę się uspokoił i spokorniał tu w lesie. Ale w walce często się zatraca szybko, stąd… sama zobaczysz – wyjaśnił Soroka.
– Mnie nie razi to. Ale dziwi, że wy znamion nie macie. Jaźwiec nie ma. Góra ani Bjorn. Czasem ktoś okiem zmienionym błyśnie, futra kępke schowa. Ale… mało.
– Góra się chełpi że ma końskiego…– wyjaśnił Soroka ze śmiechem. – Ale na nic mu taki teraz… a Jaźwiec… Jaźwiec umie się kontrolować, ja pod brodą mam łuski jak jaszczurka.
– A Bjorn nie należy do rodziny – oznajmiła Marta leniwie i posunęła się bliżej, by obaczyc ową jaszczurke przez brodę.
– Jakże to nie należy…– stwierdził szybko Soroka, podczas gdy Marta dostrzegła migoczące łyski pod siwymi pasemkami brody mężczyzny. – To syn kniazia.

Widok zaabsorbowal wampirzycę bardziej niż słowa, bo jedna ręka Marty nagle spoczęła na ramieniu miodosytnika, a palec drugiej zaczął wędrować w szpakowate gestwiny ku łuskom
– Co waćpanna czynisz? – zaregował przesadnie nerwowo Soroka. Niczym dziewica w noc poślubną.
– Sprawdzam, zali łuski prawdziwe – odparła Marta z powagą śmiertelną i surową. Przebierać palcami w brodzie przestała, ale chłodną rękę wsparła na drugim ramieniu Gangrela i spojrzała mu w oczy – … a nie przyklejone. Jak miano synowskie do Bjorna. Nie wątpię ja, że kniaź hołubi go, synem zwie i może i miłuje nawet, krwią pasąc własną. Ale to nie starościńska krwawica powołała Bjorna między nieumarłych. I nie jego jednego.
Soroka wzruszył ramionami nie komentując jej sugestii, zamiast tego spytał.– Ma waćpanna niezdrowe zainteresowania. Najpierw Wolf, teraz Bjorn… to kłopoty na waćpannę sprowadzi.
– A kimże się powinnam zaciekawić, hm? – zaciekawiła się Marta.
– Eeeemm… no… Jaźwcem…?– zapytał retorycznie Soroka.
– Skąd supozycja, iże się nie interesuję? – zdziwiła się Marta szczerze i aż głowę na dłoniach podparła.
– Takie wrażenie odniosłem… – stwierdził Soroka lekko speszony. – Waćpanna dobrze zrobi, jeśli w Jaźwca dłonie swą fortunę powierzy.
– A cóż to mi da, miły Soroka, czego teraz nie mam – westchnęła Gangrelka ze znużeniem i z ziemi się podniosła, by obaczyć, co Popielski ze Swartką wyczynia i na jakim etapie znajdują się obecnie zaloty. Nie żeby interweniować chciała, ale miło było popatrzeć.
– Pomoc i przyjaźń w kłopotach, wsparcie na polu bitwy. Potężny to wojownik…– rzekł Soroka podążając Martą.
– Miałam wielu braci. Potężnych wojowników. Wszyscy do przodków poszli. A ja ciągle na tym świecie – mruknęła, śledząc wilczym wzrokiem kołysanie nagich stóp Swartki, rozpartej na gałęzi nad głową brzdąkającego swej rusałce na bandurze ghula. – Opowiedz mi o Borchu.
– O Borchu? A czemu akurat o Borchu? – zapytał nerwowo Soroka. – Borch wielki wojak był i odważny ponad miarę… szkoda że zginął. Acz…– przerwał jakby wiedział, że powiedział zbyt wiele.
– Acz co, Soroka…? – pociągnęła Marta i zakołysała się na obcasach.
– Nic… Nic… Borch wielki wojak był. Każdy ci to powie.– stwierdził krótko Soroka.
– I pognał jak durny jaki, samojeden? Iście, wielki – skrzywiła się z powątpiewaniem.
– Był jak Achilles… o którym Ojciec opowiadał. Wielki wojak o wielkiej urodzie i dumie. Przekonany o swej niezwyciężoności. I jego dosięgła zdradziecka strzała.– dodał enigmatycznie Soroka. Po czym pospiesznie sprecyzował. – Strzała zdradzieckich Tzimisce.
Marta go zmierzyła wzrokiem od siwych kłaków po buty safianowe.
– Jaźwiec to mu był przybocznym czy towarzyszem?
– No… przybocznym.Na górze Ojciec, pod nim wybrani synowie, pod nimi ich przyboczni i sojusznicy – wyjaśnił uprzejmie Soroka całą hierarchię stada.
– Towarzyszem. Znaczy, kompanionem. Bliskim, zaufanym. Miłym sercu. Ty masz kompaniona. Z kimś dzielisz schronienie – objaśniła Marta równie uprzejmie i pogroziła Swartce palcem, gdy ta w jej ghula zeszłorocznymi szyszkami ciskać zaczęła.
– Ja… eee… no… bo ciasne mamy kwatery, to śpimy po dwóch. Dwie trumny w jednej komnacie. A takie sprawy… o takie sprawy winnaś Jaźwca pytać, nie mnie. Ja tam nie wiem – obruszył się Soroka, po czym bezczelnie zaczął gapić się na biust Marty, jakby chciał jej udowodnić, że on sodomitą nie jest i w dziewkach ma upodobanie. Zbyt zmęczona była, wyssana z sił przez żałobę, by mu pięścią kierunek spojrzenia przestawiać. Lecz przez moment miała ochotę rozsznurować nadwerężone wiązania, i razem z nagimi piersiami pokazać Soroce, że jego kłamstwo krótkie ma nóżki. Zamiast tego pokazała co innego.
– Oczywiście – zgodziła się gładko i płasko, po czym z sakieweczki wyłuskała jedną z buteleczek. – Lubisz zagadki? Zgadnij, co tu mam?
W środku przelewała się gęsta krew.
– Krew czyjąś – odparł Soroka szybko. – Proste…
Zerknął na Swartkę która siedziała nad Popielskim pozwalając mu zerkać pod swe skąpe giezło, które nosiła… i nic poza nim, o czym i Marta i gapiący się Popielski wyciągający szyję jak żuraw wiedzieli.
– Iście – zgodziła się Marta, obluzowała koreczek i podetknęła Soroce pod nozdrza. – No, powąchaj sobie.
– Wampirza…– jęknął podekscytowany Soroka wąchając fiolkę. Oczy mu się zaświeciły, językiem oblizał usta. Nic dziwnego, wszak codziennie, nawet nie ludzką, a tylko zwierzęcą krew pijał.
– Ano – zgodziła się Marta, koreczek wskoczył w szyjkę, a butelka do sakiewki – gościniec na wyprawę dostałam, od Jaźwca.
– A po co?– zapytał Soroka wygłodniałym spojrzeniem wędrując za fiolką.
– To nie jest pytanie, które chciałeś zadać.
– A jakie chciałem?– zamruczał Soroka nie spuszczając wzroku z sakiewki, gdzie zniknęła buteleczka.
– Co z tym uczynić zamierzasz, Marto. Czy to wciśniemy do miodu, którym lupiny poczęstujemy. Czy może komuś innemu zamierzasz podać ukradkiem. Albo i jawnie. Może sama wysuszysz, żeby silniejszą być albo dla przyjemności. Albo może… czarownikowi podetkniesz, i wyciśniesz takie tajemnice, o których by ci Jaźwiec nigdy nie powiedział… no cóż ty zrobisz, Marto, z takim bogactwem?
– Nie powinno się pić krwi… innego wampira – wymamrotał Soroka tak jakoś bez przekonania. – A wilcy krwi nie piją... mięso wolą.
– Mylisz się po dwakroć. W jednym i drugim przypadku… zależy to od tego, czyja ta krew jest. Możemy zawrzeć układ. Na tę wyprawę
– Układ? – zapytał zaskoczony Soroka.
– Aha. Twój podstarości nie powinien dawać mi krwi. Zbyt wiele mogę z nią uczynić rzeczy, które mu zaszkodzą. Na jego szczęście, jesteś tu ty.
– To prawda – stwierdził cicho Soroka nadal nieco rozkojarzony.
– Więc nie będziesz mi stawał okoniem. Gdy o coś pytam, będziesz odpowiadał. Wszystko, co wiesz, aż do spodu. Jeśli po rozmowie z Biesem uznam, że nim pójdziemy do wilków, odwiedzimy jeszcze jedno miejsce w okolicy, pójdziesz szparko i posłusznie. Żebyś ze mną ramię w ramię przed lupinami stał to się nie domagam, bo ci to pewnie kniaź dokładnie dookreślił, kiedy możesz uznać, że podajesz tyły. A po wszystkim, jak powrócimy… oddam ci buteleczkę…
– To szantaż – rzekł Soroka, patrząc gniewnie na Martę.
Pokręciła przeczaco głową.
–Nie. Toć nie grożę, że coś zrobię – wskazała – niemniej… jeśli nie zdzierżysz i wygadasz, że Wolf mógł mieć w ręku sekrety, których pożąda… to będę stała za węglem i umierała ze śmiechu na widok jego skwaszonej gęby. Jestem prostą niewiastą, Soroka, i w prostych przyjemnościach radość znajduję.
– Jakoś w to nie wierzę. Zobaczymy jednak jak się sytuacja rozwinie – mruknął Soroka, podejrzliwie przyglądając się wampirzycy.
–Jeśli nie będziesz rozmowny, ty nie zobaczysz sytuacji, a ja głupiej miny Wolfa – podkreśliła Marta z westchnieniem. – Opowiedz mi o Biesie.
– Co mam opowiedzieć. Twardowski był infamisem… choć wtedy to ponoć tak to się nie nazywało. Uciekł z Małopolski, trafił do nas. Kniaź go zaszczycił przemianą… tyle że nerwów nie mógł utrzymać na wodzy. I stał sie Biesem.– odparł Soroka wyraźnie zdziwiony jej zainteresowaniami.
–Czemu od niewiast przemieniony stronił?
– Ode wszystkich bab stronił, bo… bardzo przeżył że mu Bestia gębę wykrzywiła. Przedtem był gładszy na licu niże twój ghul – uśmiechnął się kwaśno Soroka.
–Nieee… – teraz to Marta przyjrzała się podejrzliwie rozmówcy. – Nie wierzę, że tak mieć można. Znamion wstydzać się? A… coś go wścieka i drażni szczególnie?
– Ano miał. A co do wściekania… różnie bywało. Teraz nieco spokorniał i uspokoił się. Ale przedtem krewki był. Dlatego też woli siedzieć w lesie, zamiast w kniaziowskiej siedzibie.– wzruszył ramionami. – Zresztą sam wszystko wytłumaczy.

– Dobrze – kiwnęła mu uprzejmie. – Ty pisaty jesteś, Soroka, i obeznan chyba z kniaziowym prawem, skoro ciebie ojciec moim towarzystwem obarczyl?
– Tak… umiem czytać – rzekł z dumą Soroka. – I w cyrylicy i… trochę w języku łacinników.
Po minie Marty znać było, że przypadkowo przydzielony przewodnik urósł w oczach wampirzycy.
–Więc… ktoś bierze łup na ziemi kniazia. Winien część oddać ojcu temu?
– Z łowów tak. Na wojnie Ojciec łaskawie pozwala zachować łup triumfatorom, choć… – zamilkł przyglądając się Marcie.– Sytuacja jest nowa. Dotąd sami my walczylim. Honorata nie miała okazji dołączyć, gdyż Kościej ostatnio dużych wypraw nie nasyłał… a wcześniej… Torreadory walczyć nie umieją.
Poklepała go po ramieniu i odeszła bez słowa.

Jechali całą noc, zatrzymali się na dzień u smolarzy… Marta mogła rozkoszować się prawdziwie dziką puszczą. W porównaniu z nią, lasy podkrakowskie przypominały sady owocowe. Tu biło prawdziwe tętno prastarych lasów, tu był dom Gangreli… niestety ów dom należało dzielić z Wilkołakami. I trzodę też. A jak już się przekonała Janikowski dzielić się nie lubił. W norze smolarzy Soroka nakazał Marcie czekać. Powiedział iż nie ma potrzeby opuszczać tego miejsca, bowiem Bies o niej już wie. I sam się zjawi.
I rzeczywiście… przybył imć Bies Twardowski, jak go przedstawił Soroka. Oczywiście z odsłoniętą klatą, bo u tej sfory Gangreli połowa Spokrewnionych ganiała półnago w pogardzie dla ubrań.
– Nic dziwnego że go Bies zwią, prawdziwy zwierz z niego… Ciekawe czy w alkowie też Bestia z niego wychodzi.– wymruczała Swartka na jego widok szczerząc swe igiełki w wesołym uśmiechu. Bo też…


...w pełni zasłużył na swe imię, porośnięty gęstym włosiem… z pyskiem bardziej niż twarzą, oczami kozy i baranimi rogami.
– Myślała ja, żeś już sprawdziła – mruknęła Marta, bo i iście była pewna, że Swartka Biesa w paprociach zbałamuciła i po temu ten ją puścił.
– Nie dał się łatwo podejść koziołek… a szkoda.– wymruczała dyskretnie Swartka. – Jak na takie okazałe dzieciaczki, straszne mnichy z tych kniaziowych…
– Szukacie ponoć czegoś w lesie – zwrócił się od razu do Marty i uśmiechnął do Swartki. – A więc trafiłaś do swych bezpiecznie, dzikusko?
– Niestety… mało rozrywek w tym lesie. Winieneś jako gospodarz jakieś mi zapewnić.– odparła ze śmiechem wampirzyca.
Marta milczała. Flirty i śmieszki nie były jej w głowie, a do tego strażnik pogranicznych rubieży onieśmielał ją bardziej niż jego rodzic. Bo przypominał z fizys cokolwiek jej własnego. Tedy kiwnęła tylko na potwierdzenie.
Bies machnął ręką, dając swym ludziom znak do spoczynku. Rozłożyli się w ciszy po całej osadzie smolarzy. Wskazał dłonią kierunek. – Chodźmy pomówić na osobności.
Martuś rozejrzała się po chałupie o niskiej powale, próbując dociec, kogo z obecnych, ją, rozchichotaną Swartkę, przyczajonego jak stara wrona Sorokę czy Popielskiego szarpiącego wąsy z zazdrości Bies ma na myśli mówiąc “my”. Podniosła się z ociąganiem.
A Gangrel ruszył przodem, zerkając za siebie na zgromadzonych, w tym i na Martę. Nikt więcej się nie poderwał, a Swartka oceniała kompanów i sługi Biesa… z wesołym uśmiechem. Ci ją kokietowali, więc zapewne którymś się poczęstowała przed opuszczeniem Gangrela.
Odczekała jeszcze, czy się Soroka w sobie nie zbierze i nie pójdzie także, a potem przyspieszyła, trzymając się jednak dwa kroki za strażnikiem kniaziowej granicy.
–Ufają ci – mruknęła do zarośniętych pleców.
– Kto? – zapytał Bies, gdy weszli między drzewa otaczające osadę smolarzy. Oparł się o jedno z nich, przyglądając Marcie.
– Kniaź. Jaźwiec też. Soroka – odparła cicho w kępkę trawy obok nóg Gangrela. Przy sąsiednim grabie stanęła, palcami śledziła tunele zostawione przez korniki na pozbawionym kory skrawku pnia i próbowała zebrać do kupy, siebie i swoje rozlatane myśli. – Dzięki ci za zawrócenie wietrznicy z drogi – dodała po chwili i znowu zamilkła.
– To był mój obowiązek. – stwierdził spokojnie Bies, splatając ramiona razem. – Ufają, bo czemu niby by nie mieli. Pilnując granicy, nie uczestniczę w podlizywaniu się ojcu, jak reszta. Nie jestem dla nich zagrożeniem.
Marta drapała paznokciami korę, tak długo, aż wyklarowała odpowiedź.
– Są tacy, co łeb by urwali. I rzekli, że obowiązek był to – podniosła wreszcie głowę i popatrzyła rozmówcy w oczy z wdzięcznością. – Tedy… hm… ile Soroka rzekł ci o mnie i celu moim?
– Nic… kniaź posłał wieści, że chcesz wilkołaków znaleźć. Nie rzekł po co – stwierdził krótko Bies.– I ja nie zamierzam pytać.
– Blisko oni? I jak się sprawy z nimi mają, ostatnio zwłaszcza. Nie zdali ci się… odmienni? – Marta stanęła na pewniejszym gruncie i od razu się rozluźniła deczko.
– Ano… bardziej szaleni niż zwykle – potwierdził Bies. – Silniejsi, wytrzymalsi… ale i głupsi oraz całkiem… jakby w szale byli. Ponoć Bestię mają w sobie jak my. Wydaje się, że całkiem ich pożarła.
I zerknął gdzieś za siebie.

– Nie… Nie są blisko. Trzeba pójść spory kawałek w las, by znaleźć ich siedziby co łatwe nie jest. Ja żadnej nie znalazłem nigdy… umieją je ukrywać. Niemniej, jeśli udasz się na ich ziemię, to ich spotkasz, tyle że oni znajdą ciebie.
– Wszystko, co żywe i co nieumarłe, ma w sobie Bestię – rzekła Marta, ale nie dodała, że nie wszystkich tak samo Bestia naznacza. Przykucnęła i jednym wysuniętym szponem na ziemi między stopami gangrela znaki z drzew wykreśliła. – Takowe widziałeś? Inne jakieś może?
– Takowe i inne… trzy osady...czy bandy.. czy jak się tam zwą… żyją i żrą się między sobą bardziej niż walczą z kniaziem – wyjaśnił Bies przyglądając się jej szkicowi.
– Narysuj owe dwa inne – poprosiła i jednym ruchem dłoni starła swój rysunek. – O miejscu, które czczą, z posągiem boga Wilka, doszły cię słuchy?
– Wilkołaki coś tam czczą… to wiem… co dokładnie i gdzie to nie... bo pilnują tego lepiej niż żercy Światowida swych chramów za czasów Łokietka. – Bies rysował kolejne znaki, które co nieco mówiły o pozostałych dwóch bandach.
– Żadnego z imienia choćby nie znasz? Albo ludzi z nimi zbratanych? – przysiadła sobie wygodniej na piętach.
– Hmm… Śniący wśród Chmur, ale dlatego że wycharczał dumnie swe imię myśląc, że mnie przyszpilił. Chwilę później piłem jego krew z urwanego łba… To wszystko… to zasługa ich krwi. Za późno się zorientowałem. Głupi byłem i młody – odparł z uśmiechem Bies przesuwając palcem po rogu. – My się tu z Wilkami nie dogadujemy. Gdy się spotykamy, to od razu bierzemy się za łby. My dla nich są jak komary… upierdliwi krwiopijcy żerujące na ich ludzie. Oni dla nas dzikusy do wybicia. Nie ma miejsca na gadanie.
Przyjrzała mu się spokojnie, wzrokiem kogoś, kto wie lepiej i jego zdania i czwórką koni nie ruszą.
– Rodzic mój ich wodzów jak równych sobie podejmował. Oni mówili mu “rikis”. Pan na ziemi. W pas mu się kłaniali. Gdyśmy powstali zbrojnie, stanęli obok. – Zsunęła łachman z ramienia i obróciła się plecami, by zarośnięty sierścią kręgosłup pokazać. – Ich krwi zasługa. Jeden z nich dał mi przed bitwą. A po bitwie… wiele lat słyszałam, jak mi bestia mruczała z zadowolenia gdzieś pod sercem – poruszyła ramionami i uśmiechnęła się na wspomnienie.
– Kniaziowi tak nie mówią. Miszka jest dla nich uzurpatorem, choć przybył na te ziemie wiele wieków temu to i tak uważają go za narośl do wycięcia. Kniaź… nie jest dyplomatą, a tutejsze wilkołaki to banda zakutych łbów i byli tacy, zanim jeszcze dopadła ich Bestia w nich siedząca. – wyjaśnił spokojnie Bies.– Ich grupki trudno uznać za plemię, to skłócone ze sobą bandy… każda roszcząca sobie prawo do tych ziem na podstawie legend, których prawdziwości nikt żywy potwierdzić nie potrafi.

– Ziemia tego jest, kto na niej siądzie i spod zadu nikomu wyrwać nie pozwoli. Legendy legendami, prawo prawem, ichnie czy Camarilli. U nich i u nas tak samo jest i to ich wścieka, najbardziej, prawda? Wyrwał im kniaź ich skrawek z łap, trzyma mocno i odebrać go nie są władni, więc gniew żują jakby plewy mielili – przekrzywiła głowę i podciągnęła porwaną suknię na ramieniu.
– Są urodzeni wodzowie i są urodzeni poddani. Wilcy tutejsze nie są poddanymi, ale nie mają też wśród siebie wodzów, więc tłuką się między sobą i między nami. Ot taka miejscowa rozrywka.– uśmiechnął się kwaśno Bies.
–Leszy… nie jest rozrywką, prawda? – mruknęła Marta i podrapala się zakłopotana po policzku.– powiedział starosta mnie, że masz się… poświęcać. Jakby się stwór za granicę wybierał.
– Leszy to vozdh jakich mało. Przy nim twory Kościeja to zabawa – potwierdził Bies.– Jeśli Kościej nauczy się go robić i kontrolować… to źle będzie.
– Widziałeś go? On, zdawa się, krwi szuka. Głód go obudził i z leża na łów pognał?
– Z torporu… choć to u ghuli raczej niemożliwa sztuka, to on zapada w torpor. Z daleka jeno widuję i poprzez zwierzęta. Rzadko, bo nie widać go, gdy się nie rusza, a wywęszyć go się nie da – wyjaśnił Bies.
– Rzekł kniaź, że on leże ma, gdzie się skrył nasycony, poprzednią raza… razem. Tedy teraz… kiedy on za juchą węszy z dala od swej sadyby. Byłeś tam? – wejrzała w żółte ślepia.
– Nie… ale wiem, gdzie to jest… stare jaskinie na północy… duże i rozległe i ciemne. Doskonała kryjówka… jeśli się je zna. Ale poza kniaziem nikt się tam nie zagłębiał. Nawet Wilcy nie wchodzą – wyjaśnił Bies.
– Ile to dni drogi, i jak bardzo zboczyć ze szlaku ku wilkom bym musiała? – spytała wprost, bo i ukrywać nie było powodu.
– To nie jest dobry pomysł. Trzeba będzie skręcić całkiem na północ stąd z dala od likantropów… bo choć na ich niby ziemiach leżą jaskinie, to unikają ich jak ognia. I tobie też unikać radzę – stwierdził Bies. – Przynajmniej dopóki Leszy żyw jest, bo jak cię tam przyłapie… to mu nie ujdziesz.
– Z tego, co kniaź mówił, to stwora opuściła kryjówkę. Odeszła kawał drogi w jego domenę. I nie porusza się rączo, a wręcz ospale się przemieszcza… – wskazała Marta, unosząc pytająco brwi.
– To prawda… ale nie pokładaj tak wiele wiary w te słowa. Może Leszy i powolny, ale ciężko stwierdzić gdzie jest… umie się ukrywać – wyjaśnił Bies, przyglądając się Marcie. – Niełatwo go śledzić. Wiem jeno gdzie widziano go ostatnio. A on nie wampir, nie musi czekać nocy by iść.
– Bardzo roztropne twe słowa – skinęła mu po dłuższym zastanowieniu. – I wezmę je sobie do serca. Do lupinów zaś… będziesz nam przewodnikiem czy drogę jeno wskażesz czy człowieka naznaczysz? Kniaź dziś nie zjedzie. Ale jutro być może… mu się uda.
– Powiem Soroce, gdzie ich szukać. Może nie zna puszczy jak ja, ale wystarczająco, by dojść, gdzie trzeba, a dalej… wilkołaki znajdą was, jeśli jeszcze jakieś żyją – wyjaśnił spokojnie i powoli Bies, i nadal się przyglądał, ni na chwilę spojrzenia z niej nie zdjął.– O to czy Soroka się spisze, możesz być spokojna. Jeśli jednak to ci nie wystarczy dorzucę wam jednego z mych ludzi.

– Człeka wzięłabym chętnie. Zawsze to tutejszy i bardziej obeznany – zaczęła podnosić się z przykucnięcia. – To… dlaczego się tak patrzasz?
– Niewiasty żem nie widział… Spokrewnionej. Co prawda Kościej ponoć takie tworzy, ale jego dzieci nie walczą na pierwszych liniach. Od tego ma rabów i swe kreatury – wyjaśnił Bies.– Swartce też się żem przyglądał. Bezwstydna z niej dziewka… inna niż tutejsze. Zabawna.
– Właśnie taka – Marta poweselała lekko. – I zdaje się, zawiedziona bardzo. Że nie chcesz się bezwstydnie w paprociach i mchu z nią zabawić.
– Mogę wyglądać jak satyr… ale się nim nie czuję – uśmiechnął się blado Bies. – Krwi jeno pożądam i boju… A ze krwi… wilczą sobie upodobałem.
– Satyr? – powtórzyła machinalnie. – Cóże satyr?
Czymkolwiek by nie był, jej się kojarzył z kim innym.
– Ojciec opowiadał, że to bożek leśny co niewiasty po lasach napastuje i chędoży na lewo i prawo. I żem ja z wyglądu go przypominam. No ale my Spokrewnieni. Bez krwi… chędożenie nie smakuje tak jak kiedyś. A jam się dużo krwi lupińskiej opił – wyjaśnił Bies.
– Nie masz takich bożków u nas po lasach, co na dziewoje dybią. Nigdy nie było – wskazała Marta uprzejmie. – Za to ty winieneś się często oglądać za siebie. Gładki młodzik czy mąż urodziwy pode drzewami pewny być swej cnoty nie może,
– Cóżesz prawisz?– zdziwił się Bies zaskoczony jej słowami i wyraźnie nie rozumiejąc ich znaczenia.
– Dziwożony, i rusałki, i brzeginie, i wiły, i wszystkie inne leśne panny nie zwykły przepuszczać mężom, co w cień drzew wejdą. A już na pewno nie krasnym i nie wojownikom – pouczyła. – Dotąd nie zdarzyło ci się… toś jeszcze Swartki nie poznał.
– One za żywymi gonią. Od nas nieumarłych trzymają się z daleka. Lubią ciepłe ciała… my zimni jak lód jesteśmy – przypomniał jej Bies.– A poza tym… coraz mniej ich. Odkąd Smoleńsk się rozwija i księży oraz popów coraz więcej… trudniej się na nie napatoczyć.
– A jednak się zdarzyło – Marcie zadrgał kącik ust. – Będziesz mi musiał opowiedzieć. Nigdy żadnej żem nie widziała – posmutniała na powrót. – Rzeczy paru potrzebuję od smolarzy, nim ruszę. Tedy się naciesz Swartkowym śmiechem, mało kto z nas wesołą ma naturę. I na twoim miejscu bym korzystała… bo bestyja kapryśna i zmienna, drugi raz może się nie zechcieć wdzięczyć i w rękę ugryzie.
– Pomyślę nad tym… ino długo żem dziewki nie miał, a i instynkta mi siem stępiły odkąd martwym został.– wyjaśnił wampir.
Pokiwała głową, że rozumie, a potem ostrożnie wyciągnęła palce i przeciągnęła po sierści porastającej bujnie pierś gangrela.
– Mimo wszystko nie zdawa mi się, żebyś się musiał obawiać porównań… ze mną.
– Porównań?– zapytał zaciekawiony Bies, przesuwając palcami po dłoni Gangrelki na swym torsie.
– Nie ty jeden znajdujesz upodobanie w dziewczętach wesołych w usposobieniu , swobodnych w mowie i bezwstydnych w harcach – wymruczała cicho, ręką musnęła szyję i policzek zakryty gęstą brodą.
– Czyżbyś stawiała mi wzywanie?– zaśmiał się chrapliwie Bies nie odrywając swych placów od muskającej go dłoni Marty.
– Poniekąd – przyznała. – wolalbys wyzwanie na ubitą ziemię? To byłoby zabawne. Ale oderwaloby nas od… nazwijmy to, sedna sprawy.
– Nie lubię walczyć… boję się że każdy kolejny pojedynek zakończy nowym dodatkiem do mej i tak zwierzęcej wielce postaci. Dlatego trzymam się z dala od kniaziowego dworu i wilków, które tam się kąsają nawzajem – wyjaśnił Bies zerkając na Martę. – Zgoda, zgoda… zajmę się twoją towarzyszką. Przypomnę sobie jak to jest.
– Odmiennie – Marta uznała, iż wypada podzielić się wrażeniami.
– Noo… ale bez krwi… choć… raz… może…– zamyślił się Bies. – Dawnom nie próbował, a wy i tak znikniecie na tyle… że siła jej krwi osłabnie w mych żyłach.
– Ja zostanę na dłużej. Lecz co do niej... masz rację – odrzekła nie bez żalu.
 
Asenat jest offline  
Stary 04-04-2017, 18:21   #179
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Rozmowy nocą czyli jak Jaksa się przejął rolą szeryfa

Jednooki wyszedł na świeże powietrze rozglądając się za śladami Węgra. Nie chciał sięgać po wzmocnione zmysły, bo hałasy dobiegającej końca uczty i tak dominowały nad wszystkim. Spojrzał za siebie, później przed siebie. O ile Milos nie miał jakiegoś ukrytego celu podróży, to najpewniej maszerował przed siebie w ciemną noc. Toteż i jednooki zdecydował się na podobną wędrówkę. Gdy już wyszedł z kręgu światła rzucanego przez pochodnie wzmocnił swoje zmysły szukając to dźwięku srogich przekleństw i zapachu Włoszki, którą Milos przesiąknął ostatnimi czasy.
Znalazł go wiedziony zapachem świeżej krwi. Węgier pochylał się nad opartym o mur strażnikiem, usta przyciskał do jego szyi. Mogliby wyglądać jak para zbłąkanych kochanków gdyby nie to, że w ruchach Zachach nie było krztyny delikatności, tylko zwierzęca agresja by zaspokoić głód teraz, natychmiast. Nie przeszkadzało to wcale usidlonemu w jego uścisku wojakowi robić maślanych oczu. Pocałunek pijawki, nawet ten zaborczy i niedobrowolny, przysparzał śmiertelników o najwyższą błogość.
Zach usłyszał wreszcie kroki Jaksy. Oswobodził strażnika i odwrócił się do Bożogrobca. W jego oczach nadal lśnił gniew i schowana za tym gniewem bestia. Z otwartych ust skapywały życiodajne strużki czerwieni. Zabarwiły trupi język i szczeliny między potężnymi zębami.
- Idź - rzucił do wojownika a ten poszedł bez słowa, trzymając się za szyję, choć nie pozostała na niej żadna rana po zębach Węgra.
- Czymżeś sprowokował tego Nordsmana do walki? - Jednooki natychmiast zrezygnował ze swoich wyczulonych zmysłów. Choć był opity krwią sług gangrelskich, to intensywny zapach krwi wzbudzał niezdrowe żądze. Jaksa odstawił złowrogo wyglądający dwuręczny miecz i sam oparł się o mur, przy którym znalazł Milosa.
- Wolf rzekł przy wszystkich, żeś wampirzą mocą w głowie tego barbarzyńcy grzebał. Prawda to?
- Nawet jeśli tak było to nie ma na to dowodów. A ja mu racji nie przyznam - Węgier przetarł dłonią usta. - A Bjorna ponoć nie trzeba prowokować niczem. Taka natura.
Dłoń jednookiego powoli zastukała o napięty biceps ukryty pod elegancką koszulą. Ręce skrzyżowane na piersi nie zachęcały do zwierzeń, toteż nie miał żalu do Milosa.
- Mnie nie musisz oszukiwać. Dowiedziałeś się czegoś ciekawego przed tą ekspresją natury Bjorna?
- Że Siwy jest synem swego ojca. A Bjorn nie. Albo jest starszym niż ja wąpierzem a moc mojego klanu ma w tej kwestii ograniczenia. Albo wąpierzem nie jest wcale. Temu miały służyć te spytki tak generalnie rzecz ujmując - wyjaśnił spokojnie Zach. - Podejrzenia są, że kniaź ma wśród synków agenta kościejowego. Vozhda najpewniej, ulepionego na podobieństwo onego. Miałem z tobą wcześniej gadać byś próbował coś podług aur wysondować, o ile twoje moce da się tak ukierunkować.
- Vozhd nie jest zwykłym ghulem. Vozhd to machina bojowa. Wieża oblężnicza. Zbudowana z części ludzi i zwierząt. Owszem, Diabły mogą zmieniać dowolnie kształty swych sług. Ale nawet gdyby Kościej uformował vohzda na podobieństwo człeka, czy wampira, to i tak bestia w izbach kniaziowych się nie zmieści.
Jedno oko skierowało się w podłogę, jakby miało właśnie oceniać aury wokół ciężkich butów Jaksy.
- Aury wszystkich opaczyłem po trzykroć odkąd na dworze gangrelskim jesteśmy. Niczegom nie ujrzał co nam pomóc może. Z aury widzę, kto wampir, a kto ghul. Ale w aurze nie dojrzę czy ghul ów twarzy zmienionej nie ma. Ku temu trza by było w głowy wszystkim zaglądać. A za to nas stąd na widłach wyniosą. Zresztą, trza będzie pomyśleć nad karą dla obu z was, za burdy w kniaziowej domenie.
Przy ostatnim zdaniu głos Jaksy się zmienił. Przywodził na myśl kata proszącego swoją ofiarę o wybaczenie.
- Niekoniecznie. Vozhd nie musi wyglądać jak potwór i nie mieścić się w progu. Tzymnisce może nadać mu kształt jaki mu się podoba. Ale rację masz, że wówczas nie będzie miał aury wampira, a każdy z synów kniazia taką, rozumiem, posiada. Nasuwa się więc myśl, że mógł zmienić wygląd, któremuś z Diabłów, by uchodził za Gangrela.
Zach zaplótł ręce na piersi.
- Co do kar, zdaje mi się, że to tamten zaczął. Nie może mi kniaź zarzucać żem bronił życia. A Wolf może sobie spekulować i jęzorem paplać. Dowodów nie ma. Jest więc jeno słowo Bjorna przeciw mojemu, czyli nic co się da sprawdzić.
Jaksa skinął jedynie głową na znak, że zrozumiał co miał mu do przekazania Węgier.

Reprymenda czyli co zrobić jak ci wyleją na łeb wiadro pomyj

Z początku siedząca w kącie na ławie wampirzyca w pokrwawionych łachmanach wodziła wzrokiem za wykonującymi dramatyczne gesta artystowskimi dłońmi Tyrolczyka. Rychło jednak jej spojrzenie zrobiło się puste, jakby przez srożącego się Wilhelma patrzała na wskroś. Wspartą na kolanie ręką podparła głowę i zamarła w kręgu usypanym z własnych, obciętych na powrót kruczoczarnych włosów, które się walały wokół po podłodze.
Milos poprosił, by odpuściła Brunonowi, a Koenitzowi dała jeszcze jedną szansę. Toteż się zgodziła, jakże się miała nie zgodzić, choć Zach już trzeci raz o to samo prosił, gdy zaklinał, w oczy zaglądał i w ramionach zamykał. Ale jak primogen ukończył swe perory, obnażyła suche, wysunięte kły. Gdzieś z głębin szczupłej piersi dobiegł głos zwierzęcy, nie warkot, lecz narastający syk.
Węgier czekał cierpliwie aż Koenitz dobrnie do końca pełnej pretensji przemowy. Na pytanie czy chcą o coś zapytać Zach tylko pokręcił głową.
- Wyraziłeś się nader jasno.
Schwycił pas z bronią, lamparcią skórę przerzucił przez bark i mruknął przez zaciśnięte zęby.
- Devana, idziem.
Koenitz skinął głową pozwalając obojgu wyjść nie mówiąc nic.

Zach kazał się ludziom pakować a sam, dyskretnie snuł się po osadzie w poszukiwaniu jednego człeka. Gdy go już znalazł nakazał mu za sobą wejść do obórki a tam zaczął.
- Słuchaj mnie teraz dokładnie, powiem ci, krok po kroku, jako zrobisz.

Rozmowy w podróży. Tura pierwsza - klecha Zacha irytuje.

Zebrali się względnie szybko. Ludzi skrzyknęli, konie objuczyli i Węgier zarządził wymarsz. Nikomu nic nie tłumaczył (poza własnymi ludźmi, z którymi gadał po żołniersku w swojej węgierskiej mowie).
Ujechali kawałek drogi nim Zach się zrównał koń w koń z Giaccomo.
- Wiesz po co jedziesz ze mną? - spytał wprost.
- Nie jadę z tobą. Opuszczam tylko tą norę dzikusów.- wyjaśnił krótko Włoch wzruszając ramionami.- Nie wszystko się kręci wokół twych problemów Milosu. Nie będę uczestniczył w twym spotkaniu z rodziną. Po prawdzie… i tak nie byłoby tam ze mnie żadnego pożytku. Jestem człowie...wampirem pokoju, nie lubię rozlewu krwi.-
- To dokąd zmierzasz, skoro nie tam gdzie ja? - Zach przekrzywił głowę i wpatrywał się z księdza jak w zjawisko.
- Wracam do sioła naszej gospodyni. Chciałbym być co prawda być przy Jaksie i szukać relikwii… ale Gangrele Janikowskiego nie potrafią docenić kogoś, kto nie jest tak one.- westchnął smętnie Giacomo.
- Zdaje się, że nie potrafią też docenić kto jako one jest. Choćby… spontanicznie - Węgier uśmiechnął się krzywo spod wąsa. - Czyli… skoro ze mną nie jedziesz - nie odrywał od klechy oczu - jako twierdzisz, to i czemu jedziesz? Chyba, że oczy mi płatają figle?
- Bo wracamy wszyscy razem i wszystkie kroki kierujemy do jednego gospodarstwa. A co potem… -wzruszył ramionami Giacomo.- Mnie zostanie modlitwa.-
Ot… zagwozdka, Milos jakoś nie miał zbyt wielu okazji widzenia modlącego się kalwina. Po prawdzie nie widział ni razu. Z drugiej strony dotąd nie szukał okazji do przebywania z Giacomem i rozmów z nim. A i Włoch więcej uwagi poświęcał Jaksie czy Wilhelmowi, niż Węgrowi.
- Tyle, że ja wcale nie zmierzam do sioła Honoraty. Możeś nieświadom, ale nie wszystko kręci się wokół twoich zamiarów i kierunku podróży - uśmiechnął się parodiując jego wcześniejszy przytyk.
- Na razie jedziemy w jednym kierunku, a potem… ty swoją, ja swoją drogą. - wyjaśnił pokrótce Włoch zerkając za siebie na Marcela.- A i on może ze mną pojedzie.-
- Nikogo siłą nie trzymam. Może jeszcze spróbuj nakłonić Olgę. Mógłbyś ją - Węgier chyba nieźle się bawił - nawracać albo wymyślać pokuty. Nie to powinieneś robić? Poza oczywiście modłami, które muszą być potwornie czasochłonne, bo właściwie nic poza nimi nie robisz. Chociaż… może w ogóle nic nie robisz?
- Doradzam Wilhelmowi i każdemu kto gotów mi swe rozterki duchowe powierzyć w opiekę.- uniósł się dumą Giacomo i rzekł zerkając na Olgę.- Ona za bardzo wpatrzona we własne lustro by mieć rozterki duchowe, a tyś… zbyt dumny i porywczy, by szukać porady. Nawet gdy już za późno na nie… Zresztą, nie wiem czy byś posłuchał, gdybym ci udzielił. Krewkiś...
- A kto tedy tobie doradza? W duchowych rozterkach?
- Mnie nikt… każdy ma swoją dziedzinę w życiu. Ty machasz szabliskiem, Tremere babrze się szatańskich sztuczkach, ja szukam ścieżki do zbawienia. Ja nie uczę cię jak rąbać, więc nie oczekuję że ty mi teologiczne rady dawał będziesz.- wyjaśnił Włoch.
Rzadko się Węgrowi zdarzały przypływy wesołości ale teraz ryknął śmiechem.
- Ja? Radzić w kwestiach duszy? Dobre sobie - jeszcze przez chwilę świecił uśmiechem od ucha do ucha. - Choć dziwi mnie, że ty rad żadnych nie potrzebujesz. Nie ode mnie, ale od innego klechy. Bo skoro jesteś takim ekspertem od zbawienia, znaczy, że nie błądzisz. Sam żeś sobie pasterzem i owcą więc się masz za nieomylnego. Zabawne - wepchnął palce w kąciki oczu gdzie błysnęły krwawe łzy radości.
- Od innego klechy? Od kogo? Tego zghulonego prawosławnego Honoraty… starozakonnych ślepców ze smoleńska, od katolickich niewolników papieża?- burknął Giacomo gniewnie. - Dyć oni wszyscy tkwią w błędach starych obrządków. No i… jak mogą zrozumieć tragedię naszego stanu, skoro sami są żywi. Niee.. Nie ma w Smoleńsku i okolicach nikogo, kto mógłby… zrozumieć.-
- Jaksa mógłby - Węgier spróbował przybrać poważną minę, co mu średnio wychodziło. - Nieżyw jest, jak ty. A i inne duchowe dylemata was łączą. Ja tu widzę bratnią duszę na dłuuuugie wieczory rozmów.
- Ostatnio… się biedaczysko zatracił przez ten diabolizm. Próbowałem mu pomóc, ale… - westchnął smętnie Giacomo.
- Dobrze źeś ty sie przez ten diabolizm nie zatracił - pokiwał Zach z uznaniem. - Tak po prawdzie, to świetnie go znosisz. Kwitnąco.
- Śmiej się śmiej…- burknął urażony Giacomo.- …ale, wierz mi. Łatwo się zatracić w grzechu. Trudniej się mu oprzeć lub z niego wydostać.-
- Ty się nie oparłeś - stwierdził. - A mimo to uważasz, że nie masz duchowych rozterek. Ni ci nie potrzeba rad względem duchowości. Chyba sam sobie waćpan zaprzeczasz. No to miękki jesteś? Czy twardy?
- Oparłem się wpływowi później…- burknał Włoch i wzruszył ramionami.- I wcale nie jestem dumny z tego, że głód zmusił mnie do zdiabolizowania… choćby i wroga.-
- No raczej. Nie ma podług naszych praw gorszej zbrodni. Praw Camarilli - poprawił się. - A to, że się raz zabiło, a za drugim razem oparło, nie przestaje czynić cię mordercą. A ci idą zdaje się do piekła - klepnął Włocha w ramię - nie chcę cię martwić.
- Wąpierz… morderca… jeden los.- odparł obojętnym tonem Giacomo.- Dlatego szukam drogi dla naszego rodzaju. Drogi, która uwolni nas miecza damoklesowego.-
- Nie. Nie jeden los. Jeśli nie widzisz różnicy między wampirem, a diablerystą to ten wasz kalwinizm zaiste duże pozostawia wam pole do manewru.
- Kalwinizm to droga ludzi… nam wąpierzom jak przypisana inna… jaka… tego próbuję właśnie się dowiedzieć.- odparł smętnie Giacomo.
- Jak się już dowiesz jaka, daj mi znać. A natenczas - Zach skinął głową, spiął konia i odjechał.

Rozmowy z podróży. Tura druga - Olga

Po pogadance z klechą przyszedł czas na Olgę. Milos skinął na nią by podjechała do niego na sam niemal przód pochodu, nie licząc dwóch raców, którzy trzymali się przed kawalkadą robiąc za zwiad. Umyślnie chciał by rozmawiali z dala od księdza. Uszy klechów, wiadomo, lepkie są i spragnione wiedzy o ludzkich i nieludzkich grzechach.
- Musimy omówić sprawy - zaczął.
- Jakież to sprawy chcesz omówić?- zapytała cicho Olga uśmiechając się lekko.
Odwzajemnił uśmiech.
- Jeśli dojdzie do walki - zaczął. - To czy będziesz skłonna się w nią zaangażować? Nie będę żywił pretensji jeśli nie zechcesz się w to mieszać.
- Wolałabym nie uczestniczyć w niej otwarcie. Ale mam kilka sztuczek w zanadrzu, które mogą się przydać w takim starciu.- wyjaśniła z uśmiechem Lasombra.- Umiem używać miecza. Nawet we Włoszech samotna kobieta winna umieć broni swej czci.-
- Myślę, że najpierw dojdzie do rozmowy. I chciałbym abyś mi tam towarzyszyła. Chudoba trzyma się zawsze z Wołodią. Nosferatu jest od myślenia, gangrel od bicia, w dużym skrócie. Ten ostatni jest jak zwierzę. Górę nad nim biorą instynkty a ty, Lauro, jesteś nadto utalentowana by właśnie instynkty wyzwalać. Podczas gdy ja będę się rozmawiał z Nosferatu mogłabyś rzucić na Gangrele swoje wampirze uroki. Nie wiem jak mocna jesteś w tej mocy, ale widziałem jak potrafi działać zauroczenie. Ludzie i wampiry robią irracjonalne rzeczy dla czegoś, co w pierwszym odruchu wzięły za miłość.
- Pomyślę…- zamyśliła się Lasombra.- Zobaczę co da się uczynić na miejscu. Jeśli jednak on jak zwierzę, to pamiętaj mój drogi, że to wampir… a nam zew krwi chuć zastępuje. Łatwiej śmiertelników miłością opętać niż nas.-
- Nas podobnie. Tyle, że my nie nazywamy tego miłością - podjął rozważania. - Z Wołodią zrób co możesz, ale się nie narażaj niepotrzebnie. Gdyby zawrzało, wycofaj się.
- Potrafię o siebie zadbać… a jaki właściwie masz plan na tą rozmowę?- zamyśliła się wampirzyca.
- Ocenić siły i możliwości przeciwnika. Wynegocjować jak najlepsze warunki, a jeśli nie będzie to możliwe, być przygotowanym na walkę.
- Wynegocjować… a cóż chcesz uzyskać. I jaka jest twa oferta? - zamyśliła się contessa.- I wreszcie… czemu matka twa, która cię tu posłała, nagle na twój żywot nastaje?-
- To dość skomplikowane. Moja matka nie jest najwyraźniej moją matką. Wszystko grało dopóki odgrywałem zastępstwo według jej oczekiwań. Teraz dba tylko o to - sięgnął po pierścień przerobiony przez Martę. Podał go hrabinie. - Schowaj. Gdyby coś było nie tak będą szukać go przy mnie. Włóż w jakiś… zakamarek garderoby. Nie odważy się tam sięgnąć siłą - a przynajmniej taką miał Milos nadzieję.
- Czemu on ma jakieś czerwone paskudztwo przyklejone w miejsce klejnotu? I czemu przestałeś odgrywać zastępstwo… Kraków daleko, spokój byś miał, gdybyś posyłał jej liściki utwierdzając ją w swym oddaniu?- zapytała Olga przyglądając się krytycznie błyskotce.
- Bo Marta rozłożyła pierścień na dwa. Brzydsze. A przestałem bo… - wzruszył ramionami - na odległość takie decyzje tylko można podjąć. Jakby stala obok i kazała mi tańczyć do swojej melodii to bym pewnie tańczył. Nie potrafiłem jej odmawiać.
Olga spojrzała na niego zdziwiona i zachichotała przykrywając usta dłonią.- Głuptas z ciebie… Nie pytam czemu zerwałeś z nią więź. Pytam o to, czemu ją o tym powiadomiłeś, zamiast trzymać w błogiej niewiedzy.-
- Chyba nie potrafiłem pozbawić się tej satysfakcji - podrapał się za uchem. - Wiem, mało rozsądne. Ale teraz przynajmniej sprawa jest jasna.
- Mężczyźni… i wy wierzycie że władacie światem.- odparła z politowaniem Lasombra i dodała.- Myślisz, że się spodoba jej to jak potraktowałeś skarb, który ceni bardziej niż ciebie?-
- Chyba nie mam już na to wpływu, prawda? Poza tym, sprawia mi radość gdy rzeczy nie idą po jej myśli. - Uśmiechnął się i wskazał na pierścień w jej dłoni. - Gdzie go schowasz?
- W dekolcie, bo i gdzie…- odparła z uśmiechem Lasombra, póki co jednak chowając do poręcznej sakiewki.-... Gdzie indziej mogłabym?-
- Wolałbym nie odpowiadać na to pytanie - usta mu zadrgały wesoło, ale zaraz spoważniał. - Ostatnie pytanie. Co odpowiesz na propozycję kniazia? I gdzie widzisz swoje miejsce w koterii Koenitza?
- Już ci mówiłam… nie interesuje mnie propozycja kniazia. A od Koenitza oczekuję by zapewni mi milutki status stałego gościa, dopóki nie uznam że czas mi w drogę.- wyjaśniła spokojnie Olga.- Smoleńsk to miłe miasto, ale nie zamierzam w nim tkwić wiecznie. Moje miejsce jest na włoskiej ziemi.-
- Ale na razie z niej uciekłaś, więc rychły powrót chyba nie wchodzi w grę. Co do kniazia… czy to nie jest aby wampir, któremu się nie odmawia?
- Polityka to stan płynny Milosu. Dziś książę mówi tak… jutro może powiedzieć inaczej. Na razie go zwodzę moimi argumentami. A potem… potem sytuacja może być jeszcze inna. Sam widziałeś. Jedna przypadkowa bójka i to co Wilhelm ugrał w jedną noc, w drugą stracił.- wyjaśniła mu wampirzyca wzruszając ramionami.- Może kiedyś nie będę mogła mu odmówić i stanę się primogenką Torreadorów w Smoleńsku. Może tak się stać, ale nie musi… a zabiegać o to nie będę.-
- Wilhelm nic nie ugrał. Otrzymał ochłapy, które kniaź już na wstępie dla niego przyszykował. A potem potraktował mnie jak smarka, który narobił bałaganu. Nawet mnie nie zapytał o moją wersję wydarzeń. Wywalił - zrobił zamaszysty ruch ręką. - Powinienem po takim traktowaniu nadal pałać doń lojalnością?
- Milosu, Milosu…- westchnęła Olga uśmiechając smętnie. - Za bardzo pozwalasz by urażona duma i ambicje dyktowały twe myśli. Tak… z pewnością cię twój przywódca potraktował jak małego chłopca. Widać miał powód… choćby taki, by pokazać kniaziowi, że on rzeczywiście rządzi w tej waszej koterii. Bo dotąd tego widać nie było… a twoja wersja? Wybacz mój drogi… ale twoja wersja nie ma znaczenia. Bo prawda w polityce nie ma znaczenia. Kniaziowi dałeś pozór by mógł postawić Wilhelma pod ścianą. Głupia bójka została rozdmuchana w duży spór. I ty naprawdę sądzisz że ostatecznie chodziło w nim o to czy to twoja czy tego drugiego wina?
- Jestem Ventrue. Duma i ambicja idą nam w parze. Jako Lasombra też powinnaś o tym sporo wiedzieć wyglądał na spokojnego, bynajmniej uraza z niego nie wypływała. - A jeśli prawda nie ma znaczenia, to co ma? Dziś kniaź może zarzucić mi działanie przeciwko jego ludziom, choć wszystkie gwiazdy na niebie i ziemi wskazywały na obronę własną, a jutro rzuci oskarżenia o zdradę Jaksie, Marcie albo tobie. Bo czemu nie? Słowo kniazia jest prawem. A Koenitz właśnie mu pokazał, że taki stan rzeczy akceptuje. Czyli nie jest równoległą siłą. Nie jest negocjatorem z ramienia Camarilli. Jest kolejnym podnóżkiem pod wielką rzycią kniazia, który robi co tamten mu robić każe. Teraz posyła ich przeciw vozdhowi, który może ich roznieść w drobny mak, ale co tam, kniaź każe, trzeba biec.
- Zgadza się. Też mam dumę i ambicję, ale wiem kiedy ją schować. - uśmiechnęła się pobłażliwie Lasombra.- W tym rzecz właśnie. Wilhelm mógłby stanąć przeciw kniaziowi i jego kaprysom, a w twej obronie. Ale co by uzyskał? To samo co ty dobijając się do drzwi jego, gdy ze mną rozmawiał. Nie zauważyłeś tego? Od początku Miszka traktuje was jak posiłki w wojnie z Kościejem. Nie jak partnerów. I stawianie się przeciw niemu okoniem rozsądne nie jest. Poróżnicie się z nim i co wtedy? Przyjdzie wam uciekać do Kościeja… jako żebracy lub walczyć z wściekłym Miszką. Może i wygracie z Gangrelem, ale na starcie z Tzimisce sił już wam braknie.-
- Jeśli ktoś tu jest nierozsądny to Misza, skoro potencjalnych sojuszników traktuje jak niewolników. I Koenitz, że na to pozwala, okazując przy tym brak zaufania swoim ludziom. Nie po to uciekałem z jednego jarzma, żeby teraz włazić spolegliwie w drugie. Pytanie czy ty nie masz nic przeciwko?
- Nazywanie Miszy nierozsądnym nie zmieni faktu, że jest silny i ma liczną sforę.- westchnęła Olga i wzruszyła ramionami.- Wolę więc Koenitza fałszywą spolegliwość niż dumę i gniew twój… za często widziałam gdzie one prowadzą. Nigdy nie były to przyjemne miejsca.
Uśmiechnęła się smutno do Milosa.- Lubię cię mój drogi, dlatego mówię ci wprost w oczy całą prawdę. Twoje podejście narobi ci kłopotów. I chyba już narobiło. Czasami więc trzeba zacisnąć zęby i uśmiechać po prostu.
Spojrzała z uśmiechem na Zacha.- Pomyśl też o tym, co będzie musiał dać Kościej by przebić ofertę Miszki. O której z pewnością się dowie od swych smoleńskich szpiegów.-
- Nie jest trudno przebić NIC - zaakcentował ostatnie słowo i zgodnie z prośbą się uśmiechnął. - I nie wiem jak ty, ale ja jestem skłonny to niewiele więcej wziąć.
- Przedtem to nic było trzema gospodarstwami od razu. Teraz jest jednym… o ile Giacomo niczego nie pokręcił jak mi mówił. - stwierdziła z uśmiechem Olga i wzruszyła ramionami.- Swoją drogą… Wilhelm rzeczywiście ufa niewielu z was. Giacomo, Zofii… może Jaksie. Ciekawe czemu, czyżby coś się wydarzyło po drodze do Smoleńska? Albo później?-
- To już bez znaczenia. Masz racje. Nie ufa mnie i Marcie. I to się już nie zmieni więc to wszystko przestaje mieć sens.
Przeczesał dłonią osełedec.
- Dzięki. Za rady i twoją przyjaźń.
- Niepotrzebnie dramatyzujesz…- westchnęła ironicznie Olga.- Nadal jedziecie wszak na jednym wozie. I gdyby nie liczył się z waszym zdaniem, po co Wilhelm w ogóle by organizował te wspólne rozmowy. To… takie mało książęce podejście z jego strony.-
- Rozmowy, z których nigdy nic nie wynika - skwitował Zach. - Równie dobrze mogłoby ich nie być.
- Masz rację. - wzruszyła ramionami.- Każde z was oczekuje, że zostanie wysłuchane. Ale żadne nie słucha pozostałych. Nie ma tu nikogo bez winy wśród was. Ni-ko-go.-
- Ale to dowódca podejmuje ostateczną decyzje. I ponosi za nie konsekwencje.
- A ty się obraziłeś na Wilhelma, gdy ten w końcu zachował się jak dowódca.- odparła żartobliwym tonem wampirzyca. - Przy czym jedynie ubiegł to co i tak by pewnie kniaź zrobił. No cóż… i to jest jeden powód dla którego wolę trzymać się z boku. Na razie… nie wiem czy zdołacie osiągnąć to co planujecie. A uczestniczyłam już w zbyt wielu przegranych sprawach, by… ryzykować ponownie.-
- Obrażają się małe dziewczynki, Olgo. Czy ja ci wyglądam na dziewczynkę? - ściągnął brwi.
- Niee… wyglądasz kusząco. Co prawda bardziej kusząco, gdy nic nie okrywa ciebie.. ale…- oblizała usta mówiąc wesołym tonem. Po czym wzruszyła ramionami.- Tak czy siak… za bardzo dajesz się ponosić swym emocjom. Już ci mówiłam, prawda? Popełniasz wtedy błędy, które potem wracają do ciebie. Tak jak twoja matka.-
- Wolę popełniać błędy niż dawać sobą manipulować. A co do emocji… Muszę nadrabiać za ciebie - uśmiechnął się zawadiacko. - Jesteś do bólu rozsądna. Powinnaś czasem dać się ponieść. Marnujesz to piękne ciało.
- Moje piękne ciało jest moją bronią cny rycerzu i wierz mi… nie marnuje się.- wypięła dumnie piersi do przodu i dodała już poważniej.- Wiedz też Milosu, że… dając się ponosić emocjom, jesteś łatwy do manipulowania. Spójrz na to oczami innych. Miszka ma was tam gdzie chciał… skłóconych i nieufnych. Zagniewanych na siebie nawzajem. Może wyłuskać co wartościowsze orzeszki, a resztę ubić. Tutejszych Torreadorów zmienił w garstkę jęczących tchórzy. Więc nie dziw się, że nie poddaję się emocjom. Gdy patrzę chłodno na świat, wiem że nikt mną nie manipuluje, bo intencje innych mogę przejrzeć na wylot.-
- A jak myślisz, co zrobi Camarilla jeśli wysłana przez nich ekipa rozpłynie się w powietrzu i już nie wróci? Przyślą tu kolejnych. W większej liczbie. Jeśli kniaź myśli, że pozbywając się nas pozbędzie się problemu to żyje złudzeniami.
W odpowiedzi na te słowa Lasombra wybuchła śmiechem. Po czym westchnęła głośno dodając.- Żyjesz złudzeniami Milosu… Obawiam się, że tak… dobrze to nie jest.
Spojrzała na niego wyliczając na palcach.- Na Tremere poluje francuski książę, co sam jest Camarillą. Ty zadarłeś z własną matką, która jest dość wpływową osobą w krakowskiej domenie. Włoch i Jaksa to diaboliści. Marta jest córką Gangrela który ma na pieńku z krzyżackimi wampirami. Zosia i Wilhelm… nie mają właściwie protektorów. A sama Camarilla ma w tej chwili pewnie ważniejsze problemy niż ratować swych wysłanników. Poza tym... - uniosła palec w górę.- Nie mówię o tym, że kniaź wybije was wszystkich, tylko tych których nie skaptuje na swą stronę. Jaksie już dał wszak pozycję szeryfa. Rozbije was od środeczka. Taki był jego plan. Nie mów mi, że nie przewidywaliście tego?-
- Camarilla może i ma poważniejsze problemy, ale o Smoleńsk się wreszcie upomni. Może nas już tu nie będzie ale kniaź owszem. Więc odwleka tylko problem w czasie. Co do rozbijania od środka… nie wiem czy kiedykolwiek byliśmy całością. Kiepsko to wygląda.
- Więc zacznijcie być jednością. To moja rada Milosu, bo czy ci się to podoba czy nie… Wilhelm i pozostali są twoim jedynym wsparciem tutaj.- zerknęła na Włocha. Nawet jeśli niektórzy marnym. Poza, tym tutejszy kniaź mieni się być członkiem Camarilli… a choć ta szajka może kiedyś upomnieć się o te ziemie, to jestem pewna że o was już niekoniecznie. Spokrewnieni to kłębowisko jadowitych żmij. Czy zwią siebie Sabatem, czy Camarillą.-
- Przemyślę to - uciął. - Choć rzeczywiście jest to przygnębiające - nie wyjaśnił co dokładnie jest takie przygnębiające. Przez chwilę jechał w milczeniu, w końcu dodał:
- Popracuj nad Wołodią.
Musiał porozmawiać jeszcze z Marcelem zanim dotrą do gospody.
- Nie znam go więc… ciężko mi pracować nad metodą.- odparła z uśmiechem wampirzyca.
- Jesteś zmyślna. Poradzisz sobie.

Rozmowy w podróży. Tura trzecia - Marcel czyli jak pęcznieje w Zachu urażona duma i jak bardzo ma dość wszelkiego towarzystwa.

Na koniec odłożył sobie rozmowę z Tremerem.
- Jestem ci winien przeprosiny - słowa poparł miną winowajcy. - Marta zrobiła mi burę, że cię zastraszam. I że nie mam prawa, bo to jej sprawa z kogo krew pije i z kim się swoją dzieli. Wybacz, że byłem wrogo nastawiony. Poniosło mnie. To się więcej nie zdarzy.
- Mham nadziehę… bo choć obiehcałesz mi pohmóc, to na rhazie ty mojeh pohmocy wymagarz… taksze w zakhesie ochhony. Tyle sze ja do kahrczmy nie wehdę, nie luhbię… zamkhniętych przestszeni pohdczas walk.- wyjaśnił Marcel krótko.
- Nie przesadzaj. Raz pogrzebałeś mi w głowie, niewielki to koszt naszej znajomości - podsumował optymistycznie. - Ale masz rację. Źle zaczęliśmy. Kobiety tak na nas, idiotów, wpływają. Gdyby nie one szło by nam żyć w braterskiej komitywie. Przemyślałem sobie wszystko Marcelu i rób z Martą co tam chcecie.-Nie wtrącę się.
Wyjął z sakwy przy jukach niewielką buteleczkę, odkorkował, upił łyk i podał Tremerowi.
- A to dowód moich pokojowych intencji. Wspólny toast.
Czarownik powąchał krew nieufnie… Oblizał się odruchowo rozpoznając zapc, walczył ze sobą długo, ale w końcu odmówił grzecznie bojąc się zapewne uwiązania do Gangrelki.
Zach ściągnął brwi w niedowierzaniu.
- Drwisz ze mnie czy jak? O to była cała chryja przecie. Obraziłeś się jak panienka bo ci robię sceny zazdrości i nie pozwalam pić z mojej lubej. Bura mi się dostała. Przeprosiłem. Rękę wyciągam a ty nosem kręcisz? Już ci się Martusia nagle nie podoba? Jak boga kocham, teraz to potwarz czynisz mnie i jej zarazem.
Przytknął buteleczkę do ust i pociągnął łyk. Dreszcz przyjemności przepełzł po ciele Węgra od czubków palców aż po kraniec osełedca. Wzrok mu zmętniał od ekstazy a czerwone krople kusząco zalśniły w kącikach ust roztaczając wokół metaliczno słodką woń.
- Żoną moją się dzielę - podsunął butelkę pod sam nos Tremera. - Najlepszym co mam. Do rodziny spraszam bo ona cię w niej chce. Znaczy, ufa ci.
- Ja to whiem… i… poczychtuję to sohbie za honor, acz… wiesz dobsze jak tak częste podhpijanie wpłyhwa na Spokhewnionego. A i…- mruknął Marcel nieco udobruchany słowami.-... chocz tahmta chwila byhwa zaszczythem… to i moim bhendem. Nie chcem budowacz zaufahnia na wiezi khrwi. Ta powinna bycz szczyhtem, a nie poczontkiem.
- Nie myślałeś o tym jakżeś z niej sączył za moimi plecami - Węgier oblizał usta. - A jak chcę sprawę zlegalizować to cię nagle rozsądek przytłoczył? Czyli masz Martę za taką, co można raz jeden wziąć? Jak panienkę w karczmie?
- Niech myszlachłem… ot co… Sytuahcja mnie zahskoczyłha i instnkhta wziełchy górhe… - odparł niechętnie Marcel spoglądając ponuro do przodu. - Takosz jako i ciebie wtedy… zahzdroszcz niepochtrzebna. Winienesz nie martwicz siem tym kogo tchwa luba khrwiom obdasza, a raczej tym kto jom spoicz swojom khrwiom pruchbuje. Myszlisz jak człek Milosu. A nim nie jestesz… takosz ani ja.
- Dzielenie krwią to nie jest ludzka sprawa, bzdury gadasz. A tak samo jej branie jak dawanie rozkosz niesie.
Spojrzał jeszcze raz na butelkę w swych rękach, pokręcił głową smętnie.
- Dyshonor mi czynisz, Marcelu. Czuję się jakbyś żonę moją wyrzucił z alkowy. Przypomnij sobie tę scenę gdy znów będziesz narzekał, żem za mało przyjacielski. Wzgardziłeś moją dobrą wolą.
- Nie myszl, sze nie doceniam ghestu, ani jego znaczechnia. Ani sziły khrwi.- odparł spolegliwie Marcel. - Bo docehniam i wiem ile czem ten ghest muszał kosztohwacz. Niehmniej wole uniknocz komplikacyi miehdzy nami. Lepiehj bedzie jeszli wspomnienie jej khrwi wywietszeje mi z czuba. I dla mnie i dla ciebie i dla niej.-
- Jak tak stawiałem sprawę, toś się do żywego obruszył. Jak kark zgiąłem, to zmieniasz naraz zdanie. Jak ja mam z wami Marcelu się układać, skoro strony zmieniasz jak wiatr?
Wcisnął butelkę za dekolt kurtki.
- Twoja decyzja. Chociaż zła decyzja, wierz mi. Smutkiem me serce napełnia.
Zach zamilkł ewidentnie urażony.
Marcel przyglądał się przez chwilę Zachowi jakby chciał coś rzec, ale nie powiedział. Zamiast tego rzekł. - Wystahrczyło rzec, sze urazhy nie chowasz i błąd móchj zapohmisz. Hojnoszcz twom doceniam, acz…
- Acz nie myślisz o Marcie poważnie - dokończył Zach. - Zabawiłeś się i wystarczy. Sam widzisz jak źle to brzmi?
Machnął ręką aby uciąć temat bo chyba wszystko co można było w tej kwestii zrobić alboż powiedzieć zostało zrobione i powiedziane.
- I z wrogami moimi też mi nie pomożesz? Bo nie lubisz zamkniętych pomieszczeń? - upewnił się.
- Pszez okienko pomoge… Pszez drzwia... Pszeca i tak mieczem machacz nie potrafie. Wole z daleka razicz.- wyjaśnił Marcel. - Z bliska i siebie narasze niepotszebnie, a i tobie niewiele pomoge, pszed wrogiem pomykajoc.-
- Niech będzie po twojemu - odparł Milos. - Jaką dysponujesz mocą poza ogniem? Coś jeszcze mogłoby się nam przydać?
- Kilkoma innymi sztukhami taumaturgicznymi, zwionzanymi z krwiom i wodom.- wyjaśnił enigmatycznie Tremere.
- Największym problemem będzie Nosferatu. Trzeba będzie zaatakować naraz, wszystkim co mamy bo jeśli przeżyje pierwsze uderzenie na pewno będzie próbował ratować się ucieczką. Rozpłynie się w powietrzu albo co gorsza, zamieni w mgłę a wtedy nie tyle nie zobaczymy jego ciała co się go pozbawi i zakończy całe starcie. Kiedy zadam cios ciśnij w niego swoje najpotężniejsze zaklęcie. Zrobisz to dla mnie, Marcelu?
- Nie jestem Merlinem. Ale zobacze co da siem zrohbicz.- stwierdził ugodowo Marcel.
- Dobrze. Odłączysz się od grupy nieco wcześniej aby pozostać niezauważonym. Niech myślą, że jest nas mniej niż w rzeczywistości.
- Dohbsze.- stwierdził krótko Marcel.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 04-04-2017 o 18:34.
liliel jest offline  
Stary 09-04-2017, 16:48   #180
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Przyglądała się swojej ręce na ramieniu Gangrela, przykrytej dłonią porośniętą gęstą, krótką sierścią. Próbowała sobie przypomnieć, czy ojciec kiedykolwiek jej dotknął. Musiał, w końcu ją zabił, przemienił, a potem wmusił więzy. Ale tego nie była świadoma, zamroczona nie pamiętała. Pamiętała za to, że kilka razy wyciągała dłoń do pleców odwróconego do niej tyłem rodzica, i nigdy się nie odważyła doprowadzić gestu do końca.
– Pójdę już – oznajmiła Biesowi z ociąganiem, i wbrew deklaracji stała nadal jeszcze chwil parę, walcząc z chęcią wpasowania się w pokryte futrem ramiona, zanim się nie odwróciła i nie podreptała do nędznej chatynki, kołysząc spuszczoną głową.

Swartka już sobie towarzystwo pośród Biesowych wojów przygruchała, i to podwójne, na przemian wdzięcząc się i przygadując czarniawemu młodzikowi z łukiem przewieszonym przez plecy i starszemu mężowi o oczach zbója i długich konopnych wąsach zwieszających się do połowy piersi. W drugim kącie izby Soroka emanował niesmakiem i dezaprobatą, a siedzący obok Popielski zazdrością. Pomiędzy nimi spoczywał słynny bukłaczek Soroki i emanował słodkim zapachem miodu. Pogoniła ich obydwu, razem z bukłaczkiem, ghula posyłając, by starszego osady znalazł, a kniazowego syna, by przyniósł ową kiesę, w którą go Jaźwiec obiecał wyposażyć. Zaraz potem za drzwi wypędziła obydwu niedoszłych bogdanków wietrznicy i uciszyła Swartkowe protesty, przyciskając usta do warg wypełnionych ostrymi igiełkami zębów.
– Nie rozmieniaj się na drobne, jak mam dla cię lepszego. Czeka na cię twój koziołek w zagajniku za siołem, dylemata ma, zali swoją kuśkę jeno w ciebie wbić, czy także i zęby.
Przytrzymała wampirzycę mocniej, bo rozochocona Swartka już nogami do wyjścia przebierać zaczęła.
– Niech was Soroka nie obaczy.
Puściła, a wietrznicę wywiało w tej samej chwili. Dylemata Biesa okazały się takimi, które domagały się rozwiązań rychłych i bezkompromisowych. Marta zaś zadbała, by Soroka nie zobaczył.
Wpierw zasiadła naprzeciw starszego osady, czarnego jak diabeł, bo umuranego w smole i węglu drzewnym starego dziada imieniem Niedał. Miano to okazało się wielce znaczące, bowiem Niedał mimo obecności Soroki wyczuł okazję perkatym nosem jak knur żołędzie i zaczął zwodzić Martę, jak to jej przedać nie może ani smoły, ani żagwi smolnych, bo mało ma, a co ma, to dla kniazia chowa, ewidentnie podbijając zaoferowaną cenę. Martusia jednakże zdążyła już od Soroki kieskę odebrać i zawartość porachować, dowiedziała się więc, że jej sypnął mości podstarości owszem tyle ile chciała, i ni grosza oberżniętego więcej. I trzymała tedy swój trzosik mocniej niż książę Jan Centuś Szafraniec, a targowała się nie gorzej niż kniaź Bolesław Kutwa Janikowski. Urabianie Niedała przerywała tylko w chwili, gdy zaniepokojony zazdrośnik Popielski albo Soroka wszędzie wietrzący jak nie spisek, to przynajmniej prztyczek podnosili od jej boku, by iść węszyć po okolicy. Łapała ich tedy za przyodziewę i osadzała z powrotem u swego boku, po czym perorowała dalej zawzięcie, aż Niedał kruszeć począł, zmiękł i w końcu dał.

Posłała z nim Popielskiego, by wszystkiego dopilnował i nie szwendał się tam, gdzie zobaczyć by mógł coś nieprzeznaczonego dla jego wrażliwym, urokliwych ślepek. Sorokę zaś złapała pod ramię i ciągnąć poczęła w stronę chatynki.
– Co też waćpanna...
– Pergamina swoje bierz i inkaust, Ginis już ci gąskę łapie. Wyrwiemy jej pióro z kupra i naskrobiesz epistołę.
– Pióra ze skrzydła się rwie, nie z zadka – pouczył ją Soroka, mierząc ją podejrzliwym wzrokiem.
– Ze skrzydła? – powtórzyła rozkojarzona. – No widzisz, jak dobrze, że tu jesteś. Ja to się zupełnie na gęsich kuprach nie rozeznaję.
Trafiony niezamierzonym komplementem miodosytnik zaczął wyglądać na jeszcze bardziej podejrzliwego i nieufnego, ale dał się usadzić na zydelku przy ławie pod gołym niebem, z namaszczeniem wyrwał pióro z podsuniętej przez Ginisa gęsi, starannie je zaostrzył i zażądał dumnie:
– Więcej światła.
Marta skinęła szybko, by żagwie przynieść i przyświecać mistrzowi przy pracy, zasiadła naprzeciw i w milczeniu przyglądała się przygotowaniom, co dla niej były równie magiczne jak tremerskie eksperymenta Marcela.
– To co chcesz kniaziowi przekazać? – spytał w końcu Soroka, gdy się już obstawił wszelkimi potrzebnymi instrumentami, rękawy podwinął i zmówił modlitwę, nie wiadomo do kogo, bo pod nosem.
– No nic – przyznała Marta.
– Jak to nic? – zdębiał Soroka.
– A co ja mu będę dupę zawracać, jak on ważniejsze sprawy teraz ma. Bies nie powiedział nic nowego w sprawie, czego ojciec twój i Jaźwiec mi nie rzekli. To i po co marnić papióry, by to samo mielić?
– No niby po nic.
– Oszczędnym trza być a gospodarnym na co dzień, miły Soroka, by można było być hojnym, gdy potrzeba. Co ty chcesz powiedzieć kniaziowi, to możesz Biesowi rzec. Toć oni tu zwalą się mu na rogi najdalej jutro.
– Tedy... do kogo piszemy?
– Do sojusznika – naświetliła Marta, skubnęła wargę, przymknęła powieki i podyktowała: – No pisz. Jestem w sercu domeny kniaziowej, za parę dni dotrzemy do celu. Niczego nie brak mnie i czuję się dobrze... Napisałeś?
– Piszę, waćpanna.
– To nie pisz, tylko poczekaj – zawahała się. – Czy na tym papiórze będzie widać, że nakłamałam?
– Nie, jeśli nie napiszę – zmarszczył się Soroka i uniósł oczy na Martę, by ją sobie obejrzeć jak jakie dziwo.
– Ale powinnam chyba nakłamać, iże ze mną dobrze, żeby zmartwień nie budzić niepotrzebnych? – rozważała, głową kolebiąc na boki.
– Chyba nie mnie to sądzić?
– A co ty byś swojemu kompanionowi napisał?
– Toć ja nie mam... – obruszył się Soroka. – Bo pisać nie będę!
– Kniaź ci kazał pomocnym być – odpaliła mu Marta z miejsca, a potem jeszcze buteleczkę wyłuskała z sakiewki, odkorkowała i szpuntem przeciągnęła sobie pod nozdrzami, uśmiechając się mimowolnie pożądliwie i całkiem zamierzenie podle.
– Napisz tak – zarządziła, buteleczkę chowając z powrotem. – Miałam sen, gdy mnie dzisiaj zmorzyło. Znów młoda byłam, i ojciec polował na mię jak na zwierzę w lasach mojej młodości, co dziś już padły pod krzyżackimi toporami. Śniłam, żem uciekała jak i wtedy, na ziemie lupińskie, a on przez knieje szedł i mnie wołał. I pomyślałam, że się tą razą... tym razem dogonić dam. Więc zatrzymałam się. I przestałam go słyszeć. Nie słyszałam zewu. Nie widziałam ślepi między drzewami. Nie słyszałam kroków. Zdawa mnie się, żem została sama. Po tem, com kniaziowi przyobiecała, chcę na Żmudź iść. Braci szukać, może jednak przeżył który. Tu mnie nie trzyma nic. Napisałeś?
– Piszę, waćpanna.
– To jeszcze mnie patykiem na ziemi moje imię napisz. Na wzór. Chcę się sama chociaż podpisać.
 
Asenat jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 04:54.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172