Nawet ktoś tak niedoświadczony w tropieniu jak Wilhelm von Dohna nie miał problemów z odnalezieniem śladów. Najwidoczniej ci, którzy je pozostawili nie starali się w jakikolwiek sposób ich zamaskować. Wilhelm, z pomocą Brewina określili liczbę znajdujących się w lesie osób na pięć, z których jedna, a wiec domniemany strażnik, przyszła wraz z nimi.
Teraz szybko, ale wciąż ostrożnie wracali na barkę, spodziewając się, że zastaną tam jakąś awanturę. Ale nic takiego nie miało miejsca. Na łodzi Moritz i Ehrl w towarzystwie dwóch marynarzy wesoło spędzali czas, popijając z bukłaka i grając w kości. Najwidoczniej kapitan Datz znajdował się w swojej kabinie pod pokładem. Gdy awanturnicy weszli na łódź, pojawił się na pokładzie i w tym samym momencie weseli kompanioni Ehrla i Moritza się ulotnili.
- No i cóż tam, panowie? Dopomogliście w potyczce? - pytał kapitan. - Nikt z was nie jest ranny? - A gdy dowiedział się co zaszło, uśmiał się zdrowo i spytał, czy można ruszać w dalszą drogę, bo do Rohrhof jeszcze sporo drogi, a skoro jacyś rabusie grasują w okolicy, to lepiej znaleźć się u celu o czasie.