Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-04-2017, 10:24   #546
Zombianna
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Oswajanie nie zajmowało paru godzin, zwykle trwało długo i należało do procesów powolnych, wypełnionych tysiącami drobnych kroków. Ludzie powinni być zdolni do wyższych emocji, nie ograniczeni do ślepej przemocy - ile razy lekarka słyszała podobny frazes i to wypowiadany przez osoby mające czasem sumienia równie czyste, co pierwszy lepszy z brzegu ganger. Nie różnili się i to chyba otoczenie bolało najmocniej.
- Nie bądź na niego zły, chciał dobrze. Nie powiedział dużo, skupił uwagę na ogólnym obrazie: głodzie, strachu… piekle - wyjaśniła szybko, gdy się od siebie oderwali. Przytknęła czoło do jego czoła, kładąc dłonie na jego barkach. Uciskała je powoli, przybierając łagodny ton i patrzyła mu z bliskiej odległości w oczy - Jest cudowny i cierpliwy… taki Misiaczek. Starszy brat. Nigdy mnie nie spławił tylko pomagał ogarnąć panującą w mieście rzeczywistość. Uzupełniał braki już od zimy, tłumaczył, wyjaśniał. Uczył… opiekował się. Gdy napotykałam problem natury poznawczej, szłam z nim do niego. Kim jest Hollyfield, co to Zakazana Strefa, do kogo należała mijana kolumna Mercedesów, co to jest Liga. Przywykł do oczywistych pytań. Na spotkaniu sztabu przed wyjazdem padło nazwisko Palmer, nie chciałam przerywać planowania aby zaspokoić ciekawość. Nigdy wcześniej o nim nie słyszałam, a wydźwięk kontekstu… budził ciekawość, więc spytałam Taylora w wolnej chwili. - wróciła na poprzednią pozycję, przypatrując mu się uważnie spod rudej grzywki. Trwała tak dobre cztery oddechy, nim przygryzła wargę i wyłożyła wprost, bez owijania w zbędną sofistykę.
- Spytałam czy coś o mnie mówiłeś, że cię irytuję, jestem głupia, zarozumiała. Albo może mnie nie lubisz… uważasz za naiwną idiotkę, użyteczną i chętną. I tyle… bo co ktoś taki jak ty mógłby innego widzieć w czymś takim jak ja. Książe i żebrak. Przed meczem otwarcia bałam się jak cholera. Nie spałam z nerwów nie z powodu braku kondycji, wyszkolenia, ani przez ewentualne obrażenia których można było się nabawić. Aktualnie wszelka wiedza wykraczająca poza przyjęte gangerskie standardy uległa gwałtownej dewaloryzacji. Nowy świat ceni inne wartości niż ten stary, przedwojenny. Na resztę archaicznych bzdur niesłużących ani do walki ani do usprawniania pojazdów wielokołowych szkoda czasu i zachodu. Bałam się, że… sprawię ci zawód, rozczaruję. Że może przestaniesz… Nie potrafiłam cię rozgryźć, wiedziałam tak niewiele. To co widziałam… wygłupiałam się, robiłam zbędne nadzieje? Wtedy tego nie wiedziałam do końca. Coś jak bolące miejsce gdzieś z tyłu głowy. - wzruszyła bezradnie ramionami i ciągnęła cicho - Bez obaw, Taylor nie powiedział niczego kompromitującego. Jest twoim najlepszym przyjacielem, zna cię najlepiej. Domyślił się co do ciebie czuję już wtedy. Powiedział, że nie rozmawiasz na podobne tematy. Nie zdradził żadnego sekretu, ale cię chwalił. Potem powiedział, że za dużo myślę i powinnam zapalić… i przestać irytować niezrozumiałym gadaniem.

- Palmer… - przez twarz Runnera przemknął mu wyraz nienawiści i od razu splunął bez wahania przez ramię fotela. - Krwawy Palmer. - od razu splunął po raz drugi prawie identycznym łukiem. Patrzył przez chwilę na dwa białawe kleksy z których jeden przygwoździł jakiegoś skrzydlatego insekta. - Żeby on i te jego fanatyczne pojeby smażyły się w Piekle do końca czasów! Oni i ta ich fanatyczna wiara! - splunął po raz trzeci w ślad za dwoma poprzednimi plamkami wylądowała trzecia. - Szkoda, że wtedy szczylem byłem. Rzezałbym ich jak nasi starzy. - splunął po chwili po raz kolejny ale wrócił spojrzeniem z powrotem na siedzącą na jego kolanach kobietę najwyraźniej kończąc wątek.
- Spoko z Taylorem. Taylor jest spoko. Nie poradziłbym sobie bez niego. Zwłaszcza na początku. Tak się spiknęliśmy. W sumie nie wiem czemu. Jakoś kiedyś byłem tylko kolejnym siuśkiem z ulicy jakich wielu. Ale przygarnął mnie wtedy. Już nie miałem starego a mama wkrótce umarła. Właściwie więc byłem tylko on i ja. I kurwa wszystkie cwele przeciw nam. Nie mogliśmy odpuścić nikomu i ani na chwilę. Bo by nas zeżarli od razu. Więc nie odpuszczaliśmy. Nikomu i ani na chwilę. I tak jest do dzisiaj. - Guido zapatrzył się gdzieś to poza barkiem Alice to błądził wzrokiem i palcami po jej obojczykach i mówił chyba zatopiony w swoich wspomnieniach. Słowa narzeczonej jakby wzbudziły nim refleksje i właśnie wspomnienia. - A z tym meczem otwarcia wiedziałem, że sobie poradzisz. Jeśli jesteś z nami i nadajesz się na Runnera. I widzisz? Miałem rację! A ten numer z granatem! Ja pierdole jak spierdalali! - roześmiał się nagle na tym razem o wiele świeższe i radośniejsze wspomnienie. Widocznie tym razem znów widział oczami wspomnień ten obraz co siedząca na jego kolanach kobieta też pamiętała. Tych spanikowanych Huronów gdy przez strzelnicę bunkra w Strzelnicy wpadł toczący się granat.

Dziewczyna też się zaśmiała, oddychając lżej przy lżejszym temacie. Pokręciła rudym łbem, spoglądając koso na narzeczonego.
- Zapewne myśleli, że jesteś wystarczająco szalony aby posłać im prawdziwą bombkę. W końcu nie odpuszczasz nikomu i ani na chwilę - oparła łokcie o szerokie barki wciąż się szczerząc - Noooo coooo… w regulaminie nie było nic o atrapach, pomyślałam że się przyda i zobacz. Przydał się… widzisz jakie masz szczęście że cię spotkałam? - Tym razem to ona pozwoliła sobie na bezczelną nonszalancję.
Został ostatni wątek - ten do którego Savage miała mieszane uczucia, woląc chować przemyślenia wewnątrz czaszki i nie wypuszczać ich na światło dzienne. Zimny, kłujący sopel, przeszywający nerwy ilekroć wszelkie rozmowy zaczynały krążyć wokół jej ostatniej wizyty w Hope. Zamarła, sztywniejąc na fotelu. Wątłe ramiona opadły, na dnie źrenic zatańczyła rozpacz. Wszyscy mieli jątrzące się rany, bez szans na zagojenie.
- Kapitan Richard Spinner, poprzedni protegowany taty. Jego przyjaciel. Tata szkolił go tak jak teraz Nixa, do sztabu, planowania. Dowodzenia. Utalentowany, odważny… zabawny, serdeczny i ciepły. Miał przed sobą świetlaną przyszłość, ale spotkaliśmy się - powiedziała drewnianym głosem, spuszczając wzrok i głowę. Zagryzła wargi, walcząc ze zbliżającym się atakiem paniki. Musiała policzyć do dziesięciu i odetchnąć parę razy, nim wznowiła opowieść - Wiedział co zrobić żebym się uśmiechnęła. Potrafił pajacować i narażać Tony’emu, byle się tak stało. Nie policzę ile zrobił karnych okrążeń w OP1 dookoła bazy. Też nie miał nikogo… trzymaliśmy się w trójkę. Nix jest świeżo po szkoleniu, nie było go tam wtedy. Pierwszy raz spotkałam go tu, na wyspie… dobrze, że go tam nie było. Dość… dość ludzi umarło przeze mnie w Hope. Gdy zaginęłam Rich szukał razem z Tonym przez ponad trzy miesiące. Theiss dobrze zacierał ślady, nie chciał żeby mu… przeszkadzano. Ci wszyscy ludzie… moi pacjenci… mordował ich, krzywdził. Torturował i kazał patrzeć… mówić co im robi. Trzy… trzy miesiace, a potem przyjechali. Tata i Rich i… systemy bezpieczeństwa bunkra działały na ich niekorzyść... p-przeciwnik zdążył się przygotować i zabezpieczyć. Zrobiło się... Th-eis… był zły i… zamor… zamordował dzieci… Bił je tak dłu… d-długo aż… prz… przest-t… nie ruszały się. Rich tam… on… dost-dostał kulkę z-zanim… zastrzelił t-t… tego… - im więcej mówiła, tym bardziej się trzęsła, głos począł się jej rwać. Patrzyła na brzuch Guido, ale nie widziała go. Zamiast tego przed oczami przelatywały obrazy z podziemi.
- Potem wszystko zaczęło... płonąć i wybuchać. W-winda. Wepchnął mnie… d-do windy, ale panel… nie działał. Ste… sterowanie manualne. Od zewnątrz… r-ręcz… ręczne. Został tam - przy ostatnich słowach ciałem lekarki wstrząsnął szloch.
- Został, nie mogliśmy wrócić. Potem było za późno. Nie odpowiadał przez system, ani komunikator. Były tylko trzaski. Nie dało się zejść, nie dało się po niego wrócić. Schody się zawaliły, w szybie technicznym szalał pożar. Nie wyszydeł… czekaliśmy, czekaliśmy na niego. Tata był ranny, w ciężkim stanie. W końcu musieliśmy wracać. Z pozostałymi wysadzili wejście. - Przestała się jąkać, wyrzucając kolejne zdania z prędkością karabinu, a po piegowatych policzkach potoczyły się łzy. - Prosiłam, błagałam… żeby nigdy więcej tam nie jechali, ale tata doszedł do siebie i wrócił, z szóstką podkomendnych. Boomer i Nix są ostatni. Zeszli pod ziemię, znaleźli dzienniki i nawiązali kontakt. Przez komputer, z kimś na dole. Krótki, bo ładunki wybuchowe już rozłożyli i odpalili zapaliniki. Czasu uciekał, nie dało się potwierdzić, zweryfikować. Dowiedzieć czegoś więcej. Kontakt… dziwny, nie wiem dokładnie co było w wiadomości, ale nadawca podpisał się Rich… może to błąd systemu, a może… może on ciągle żyje i jest tam uwięziony? Nie wiem jak mógłby to przeżyć, ale jeśli mu się udało i tam siedzi? Zamknięty, odcięty... minęło ponad pół roku, ale… podpisał się Rich. Tata mówi żeby nie robić sobie nadziei. Powiedział też że Hope nie jest tym, co pamiętam… nie wiem już co stamtąd pamiętam! - wyrzuciła wściekle, zgrzytając do taktu zębami - Co to za pieprzone eksperymenty i terapie medyczne, których tata nie potrafi zrozumieć?! Kim jest Miranda Savage, kobieta którą uważałam za matkę?! Pokrewieństwo, rodzina… byłyśmy fizycznie podobne, ale rozstrzał czasowy się nie zgadza! Może Paul ma rację i jestem cholernym psychopatą który zjada ludzi, więc trzymało się go z dala od społeczeństwa?! Rich tam jest przeze mnie… został przeze mnie - zatchnęła się, przełknęła ślinę i uciekła wzrokiem z powrotem do okna.

Mężczyzna trzymający na wpół rozebraną, łkającą coraz bardziej kobietę na kolanach i w ramionach przytulił ją do siebie opiekuńczym gestem starając się ukoić jej ból i wspomnienia. Nie odzywał się dłuższą chwilę ani gdy mówiła ani gdy skończyła. Mruczał coś niezbyt może mądrze, ale uspokajająco. Że już dobrze, że jest ok, by się nie martwiła i jest już bezpieczna. Trzymał ją nadal lekko kołysząc ogrzewając swoim ciałem, jej drobniejsze pokryte piegami ciało. Odezwał się dobrą chwilę po tym jak się uspokoiła.
- Nie pierdol głupot Alice. Tamten koleś nie zginął przez ciebie czy inny chuj. Tamten szmaciarz cię powinął no był popierdolony to go twój stary i ten drugi go rozjebali ale no tyle. Przecież to jak ja bym wziął Taylora by cię odbić i Taylor by miał pecha. Chujowo. Ale to nie twoja wina. Walka to walka. Różnie może być. Nie wiemy kiedy i jaka kula nam jest pisana. Ale każdemu jakaś w końcu jest. - Guido miał własny punkt widzenia na rzecz obwiniana rudej małolaty i czyjąś śmierć. Patrzył na to chyba tak jakby sam był na miejscu Tony’ego i Richa. - I twój stary odebrał w Hope jakąś wiadomość? Co się podpisał ktoś jak ten Rich? Kurwa ale to jest popierdolone… - pokręcił głową i ten fenomen chyba go zafrapował. - Brzmi jak opowieści z Pustkowi o nawiedzonych miejscach. - powiedział w końcu po chwili zastanowienia. - Jak tam pojedziemy musimy wziąć Czachę. Ona jest dobra na nawiedzone miejsca. - pokiwał nieco głową dzieląc się z nią kolejnym pomysłem.

Lekarka trwała zawieszona w kojącej, bezpiecznej przestrzeni, otoczona ciepłem, zapachem i biciem serca. Obecnością, głosem i troską. Szczelnym kokonem odcinającym od strachu, bo jak mogła się bać, skoro był tuż obok? Słowa pociechy, choć nie zgadzała się z tokiem rozumowania, dobre rady do spółki z tym co w Guido kochała najmocniej - nie poddawał się. Zobaczył problem i zaraz zabierał się za szukanie rozwiązania. Planował, pokazaując, że nie ma sie czego obawiać, a sprawa jest do ugryzienia… lecz Alice nie była wilkiem. Nie miała kłów, którymi przebiłaby utkany ze zgrozy kobierzec strachu.
- Moja wina, niczyja inna. Wina i odpowiedzialność. Sama mu się podłożyłam, wygadałam. Zaufałam, chciałam pomóc bo był ranny. Zaczęliśmy rozmawiać, spiłam się. Dlatego unikam alkoholu, kuleję z… ufnością. Gdybym trzymała dziób na kłódkę, robiła co tata kazał. Miałam nikomu nie wspominać skąd się wzięłam, być po prostu lekarzem. Nie pakować w kłopoty i nie ratować świata… bo go nie uratuje, ani nie zmienię. Ale jestem uparta, ciągle próbuję… coś zmienić - mówiła, martwo wpatrzona w jeden punkt. Drobne pięści zaciskały się na ubraniu Runnera, piegowaty policzek wbijał w jego pierś. Przy wizji śmierci uroczego łysola z jej oczach stanęły ponownie łzy. On też miałby zginąć?
- Ciężko w to uwierzyć… wiadomość zza grobu. Czacha będzie miała tam dużo duchów… ale nie chcę aby komuś z was coś się stało. Trzeba… będzie trzeba uważać, wypytać tatę co i jak, jeśli… kiedyś tam wrócimy. Był tam jako ostatni, ma najświeższe informacje - przechodząc do konkretów uspokoiła się. Duża rolę miał w tym Wilk i jego zabiegi. Zacisnęła powieki - Nie chcę żeby coś wam się stało, abyście cierpieli i umarli. Rich… o-on… jeśli ciągle żyje? Myśli że go zostawiliśmy na śmierć…on tam jest. Bo z kim rozmawiał tata? Nawiedzone… raczej przeklęte. Boję się… nie chcę ciebie też stracić - wychrypiała, a przez drobne ciało przeszedł dreszcz.

- Jeeej Alice... weź nie peniaj, dobra? Co miałoby nas ruszyć? No kurwa co? - Guido zareagował impulsywnie i nawet mogło to wyglądać na typową, bandycką zaczepkę. Ale jednak jakoś przebijała się z jego słów i spojrzenia taka wiara i pewność siebie, że ciężko było się oprzeć jego sile. - Jesteśmy Runnerami! - prawie krzyknął unosząc obydwa ramiona pod sufit jakby bycie Runnerem załatwiało wszystko z automatu. - Sama zobacz słyszałaś o żołnierzykach pana prezydenta? Na pewno bo kto nie słyszał! I jacy są mocni i zajebiści. I co? Rzezamy ich już z pół tygodnia i to kurwa my mamy Bunkier a nie oni! To oni ledwo przędą na tej Wyspie! Tu ich dopiero Bliźniaki i Krogulec troszkę poruchali ale jeszcze zobaczymy ile takich pląsów wytrzymają! Damy radę! No to co? W jakiejś dziurze nie damy sobie rady? Właśnie jedną zdobyliśmy a też miało być tak chujowo! I co?! Jest nasza! - z gestów, głosu i postawy szefa Runnerów wyzierała cała wilcza duma i pewność siebie. Mówił jakby nikt i nic nie było w stanie stanąć jemu i im na drodze. Żadna armia, żadne potwory, żadne bunkry i przeszkody. Wyglądał jakby nie obawiał się nikogo ani niczego.
- I kurwa no daj spokój Brzytewka! Obrobimy się tu trochę by nam nie wierzgali te sztywniaki od Collinsa i pojedziemy do tego Hope. Weźmiemy Czachę. Widziałaś jak załatwiła wczoraj tego ich cwaniaczka? To było super! I jest po naszej stronie taka laska co umie takie bajery! No i Bliźniacy. Tylko niech dojdą do siebie. Oni mają łeb na karku ich można wszędzie posłać. No i twój stary. Był tam no i taki mądry to też głupie by było go nie zabrać. A! I jak twój stary i Czacha to oczywiście i Śmieszek! Na wypadek gdyby tutaj się zajebało i nikt go nie zdjął. No to może w tym Hope coś go zeżre wreszcie. A! I Zajebista. Bo co tak tu będzie sama się kręcić, nie? No. To ona też. A kto jeszcze to się pomyśli. I wiesz, nie przejmuj się tam starszy ci nagadał jak tam chujowo ale wyszedł stamtąd, nie? No to kurwa my też damy radę. Nie dygaj Alice pojedziemy tam i obrobimy ten szajs co tam został i przywieziemy do nas. - szef mówił nadal z werwą jakby robił jedne z tych swoich show za jakie uwielbiała go większość bandy. Mówił trochę jak komik, że wiadomo było, że z przymrużeniem oka. Trochę. A jednak skoro tak mówił, to pewnie coś było na rzeczy w tym guście. No i tutaj nie było żadnej bandy tylko on i ona.
- I nie wkurwiaj mnie z tym mazgajstwem co? Co to ma być? Mówię ci, że to nie twoja wina. Nie uratujesz każdego jełopa i kurwa każda śmierć w okolicy to nie jest do chuja twoja wina czy zasługa. To bez sensu i kurwa głupie jak chuj. I przestań tam pod tą rudą kopułką trybić tak bez sensu bo się zapętlisz kiedyś i ci odjebie se w łeb strzelisz, z okna skoczysz albo po prostu cię popierdoli. Po chuja ci to? Po chuja mnie to? I nam? No po chuja? Weź kurwa się ogarnij i nie chrzań sobie sama łba tak bez sensu. I kurwa Taylor ma rację zajaraj. Za mało jarasz zioła i widzisz, że od tego ci odpierdala. Zapal. I częściej pal to się kurwa od razu zacznie wszystko układać. - mężczyzna przyjął na koniec strofujący ton choć na gangerską modłę rodem z ulic Det dość cichy i łagodny. Zaczął grzebać po kieszeniach i wydobył z niej papierośnicę. Tą elegancką i kto wie, może jak Guido to naprawdę srebrną. Jak nie to przynajmniej elegancko błyszczącą i zdobioną. Z niej wyjął dwa skręty i jeden po prostu wetknął w usta Alice a drugi swoje. Za chwilę uruchomił swoją zapalniczkę i odpalił obydwa skręty od jednego płomienia. Odłożył przybory do palenia na ramiona fotela i zaciągnął się głęboko pierwszym gandziowym buchem.

Kiwała mechanicznie rudą głową, chłonąc niczym gąbka pewność siebie i uspokajające słowa, zbywające większość jej lęków. Przymknęła oczy, przełykając głośno ślinę, gdy przemowa doszła do kwestii światopoglądowych. Odpowiedzialność wypisywała się czerwonym, neonowym atramentem na kontrakcie jaki lekarze zawierali ze społeczeństwem, podejmując się pracy… tak było kiedyś, a teraz? Co dalej, zacznie znajdywać usprawiedliwienia dla okrucieństwa, albo morderstw? Patrzyła zahipnotyzowana jak wyciąga papierośnicę, wyłuskując ze środka dwa proste, podobne fabrycznym skręty. Obserwowała grę płomienia zapalniczki, odbijającą się w jego oczach. Miał na nią za duży wpływ, zmieniał i dostosowywał. Kiedyś nazwałaby to manipulacją, teraz jednak owe stwierdzenie nie pasowało ni w ząb. Martwił się, troszczył. Podejmował próby tłumaczenia, aby pomóc, nie zaszkodzić. Milcząc lekarka dopaliła papierosa do połowy, czując pod czaszką znajomy szmer. Mięśnie powoli się rozluźniły.
- Masz rację... uda się, ułoży. - wyszeptała, przymykając oczy. To nie jej wina… dobrze było czasem usłyszeć podobny uniwersalny frazes. Tak samo jak “wszystko będzie dobrze”. Na bladą twarz wróciła część kolorów, a dziewczyna podniosła się z fotela, zatykając fajka miedzy zęby. Szybko rozpięła spodnie, pozbywając się ich razem z bielizną. Potem przyszła kolei na buty. Odrzuciła ubrania na skotłowana pościel, stając nago przed fotelem i rozwalonym w nim półnagim mężczyźnie. Powitała ją para zachłannych łap. Wystarczyło parę chwil, by mebel wszedł w rytmiczne kołysanie, trzeszcząc do taktu jękiem starego drewna. Siedziała na Guido niczym na dzikim koniu, ściskając udami i wpijając paznokcie w skórę napiętych barków. Wciskał się w nią, rozrywał od środka i wierzgał jakby próbował zrzucić, czemu przeczył mocny, pewny chwyt w pasie. Dociskała go coraz mocniej do siedziska, aż do momentu w którym oboje dotarli do mety, dysząc ciężko i uśmiechając się do siebie. Z piętra poniżej docierał do nich coraz głośniejszy rwetes, oddział gotował się do drogi. Niechętnie, ale rozszczepili się, doprowadzając pospieszenie do porządku. Każdy sen, nieważne jak piękną bądź koszmary, kiedyś się kończył. Wstawał dzień, a wraz z nim budził się obowiązki.
Tony i tak... pewnie już przestał się wściekać.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline