Niczym rodzic czule pieszczący swoje potomstwo,
Vulir Dankilsson radośnie cmoknął nieusmarowaną smoczą juchą stronę obucha.
–
Pięknie, pięknie, istne Bryn z ciebie, moje złotko... – Krasnolud ekscytował się i zwracał do oręża podniesionym głosem.
–
Wiedziałem, że czai się w tobie prawdziwy Drengi. A teraz pokażemy tej gadzinie, elgidrakk, jaki z ciebie drakkidrengi!
Khazad zwrócił wyszczerzone uśmiechem oblicze ku wypaczonemu, teraz także zaróżowionemu, jaszczurowi. Krasnoludzki pancerny zabójca nieźle łomotał bestię ale ta nie zamierzała pozostawać dłużną. Smok nie patyczkował się z czerwonowłosym dawi. Kowal run mocniej zacisnął serdelowate paluchy na swym młocie, wziął zamach i szybko oceniał sytuację, cały czas wstrzymując powietrze. Chciał przeszkodzić smokowi, kupić krasnoludzkiemu bratu trochę wytchnienia. Bo cóż, że ów był zabójcą - walcząc w tej bitwie, raniąc potężnego
drakka, a przede wszystkim zmazując wszelkie Urazy, których dopuściło się wredne skrzydło, na pewno zarobił już na wybaczenie dawnych Przewin. Vulir wybrał miejsce. Tam gdzie szyje smoka łączyły się z korpusem. Miał teraz, od boku, dobry widok na ten punkt.
Robiąc się wręcz czerwonym na twarzy od wstrzymywanego powietrza, miotacz runicznego młota zamachnął się tak energicznie, że aż podskoczył, jednocześnie zginając się od siły rzutu w pół, ku krępym nogom. Po pobojowisku poniosło się charakterystyczne, krasnoludzkie
–
Khazuk Khazuk Khazuk-ha!
gdy Kowal run poprawiał przekrzywiony od podskoku hełm.
Celował w kłęb bestii, jednak impet wykonanego ruchu był tak wielki, że krasnolud na chwilę zgubił pokrakę Chaosu z oczu.
=<=<>=>=