Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-05-2017, 22:29   #126
MrKroffin
 
MrKroffin's Avatar
 
Reputacja: 1 MrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputację
TURA 26

Ankhanding’ono

Wielki Wódz Uruk siedział w swym namiocie na tronie wyściełanym skórami wywern. Żałosne, skłócone rady kapłańskie nie były w stanie przewodzić ludowi. Nie były w stanie ani zachować dziedzictwa Proroka ani tym bardziej go rozszerzyć zgodnie z wolą Tiamat. Nawet on sam, Uruk, zwątpił przez chwilę w posłannictwo Tiamat-etha-valasha, miał przecież nigdy nie odchodzić, a jednak odszedł, i to niespodziewanie, zostawiając swój lud na pastwę losu.

Ale ta chwila słabości, zwątpienia odeszła w niepamięć. Nic się nie dzieje bez wiedzy Smoczej Matki. Ona wypełnia wielki plan w swoim ludzie, najwyraźniej Prorok swoją rolę już w nim odegrał. Teraz potrzeba było nowego lidera.

Do namiotu wtargnął rosły, zielonoskóry ork w pełnym uzbrojeniu, zziajany, ze strachem w oczach. Jeden z licznych synów Uruka.

- Wyszli nam naprzeciw, Wodzu. Wojska Tyrrusha nie przepuszczą nas przez pustynię. Są w pełni gotowości, pod bronią, wypoczęci i zdrowi. Nam zaś brakuje wody, żywności, nasz lud trzebi choroba, a broń zaśniedziała nagle. Lękam się, ojcze. – Upadł do stóp Uruka.

Wielki Wódz wstał, odepchnął nogą syna i wyjrzał z namiotu. Na horyzoncie, na tle zielonej równiny stały rozłożone obozem orcze wojska, potomkowie legendarnego Khattruka. Uruk spojrzał na syna i podszedł do skrzyni ustawionej obok wejścia. Wyciągnął z niej swój rodowy topór i oparł go o swoje ogromne plecy.

- Nie trać ducha, dziecko. Smocza Matka jest blisko.
Po czym wyszedł na zewnątrz, by zatrąbić w róg. Jedna jest bogini i jeden jest jej lud. Ona da mu zwycięstwo.

Cywilizacja zostaje sprowadzona do roli NPC.

Wielki Wódz Uruk


Jotunn

Wielka wędrówka ludu

Jar-Tan prowadził swój lud już długi czas od opuszczenia ruin Jotunheimr. Wielkie zadanie założenia stałej siedziby, gdzie można by składować łupy i cieszyć się opowieściami z wojny spełzło na niczym wskutek anomaliów pogodowych. Strata bolała Orma nieomal równie mocno, co pyrrusowe zwycięstwo nad Ulliari. Wiedział, że jego towarzyszy również.

Tropili Ragnara i jego część ludu już od wielu miesięcy. Nikt nie mówił tego głośno, ale wszyscy byli pewni, że trop już dawno został zgubiony. Kręcili się w kółko, topniejący śnieg zamazywał ślady, a gorące jak na te tereny temperatury doskwierały. Powoli należało zastanowić się nad pogodzeniem się z faktem, że Ragnar Wilk i jego ludzie odeszli na zawsze lub zginęli. Może należało zacząć od nowa, samotnie, ale ludzie Orma nigdy by nie zaakceptowali takiej możliwości. Nie porzuciliby towarzyszy broni, kobiet i dzieci.

Chodzili więc dalej, po omacku, bez szans na powodzenie, a frustracja ich narastała. Na bezludnych, północnych pustkowiach nie sposób było znaleźć nawet zabudowań ani nomadów, których można pobić, okraść i zniewolić. A brak wojny irytował Jotunnów i prowadził do wewnętrznych sporów, czego Orm za wszelką cenę chciał przecież uniknąć.

Kiedy więc pewnego dnia odnaleziono leżącą w śniegu jotunnowy totem szczepową i ślady pospiesznie gaszonego ogniska, towarzysze Orma nagle odżyli.

***

Ruszyli więc w góry, odnalazłszy nowe ślady. Tam właśnie prowadziły ogromne odciski olbrzymich stóp i tam też Jar-Tan spodziewał się odnaleźć odłączonych współplemieńców. Po przejściu rozmrożonej kotliny, pomiędzy szczytami pojawił się ciemny, pośród resztek śniegu wręcz czarny szczyt jednolitego, kamiennego monumentu. Wokół niego w niebo wzlatywały czarne kłęby dymu, co w tym miejscu znaczyć mogło tylko jedno.


Ragnar Wilk wraz ze swą świtą rozbił obóz wokół olbrzymiego, murowanego monumentu. Dlaczego wybrał to miejsce, ciężko było stwierdzić. Może uznał, że zwróci ono uwagę i tym sposobem reszcie uda się ich szybciej znaleźć? Jotunnowie Orma nie czekając na nic ruszyli ku obozowisku, by powitać dawno niewidzianych towarzyszy, swoje kobiety i dzieci. Sytuacja zmieniła się diametralnie, kiedy ich niedawne małżonki wymierzyły z łuku w czaszki mężów.

Pochód Jotunnów przystanął, choć ciężki odgłos ich biegu niósł się jeszcze po górach. Nastała cisza, Orm także milczał, takiej możliwości w jednolitym, braterskim społeczeństwie swego ludu się nie spodziewał.

Wyszedł przed szereg Ragnar Wilk. Teraz istotnie przypominał wilka, miał bowiem na sobie olbrzymie futro splecone z kilkunastu wilków, w dłoni trzymał zdobioną buławę, a twarz umazał sobie bojowymi czernidłami.

- Odstąpcie, poddani Orma Półrękiego! Odejdźcie stąd z powrotem na niziny i zapomnijcie o nas! Nie chcemy przelewać bratniej krwi, ale jeżeli postąpicie dalej, nie zawahamy się! Pod świętą skałą nasze drogi się rozchodzą, czas byśmy odtąd stali się oddzielnymi ciałami!

Fenomen Bliźniaczych Słońc

Temperatura rosła z dnia na dzień. Niezależnie od pory roku, niezależnie od tego, jak daleko wędrowali było coraz goręcej. Uciekali przed tym piekłem z południa, ale ono goniło ich z zawrotną prędkością. Dawne szlaki, które niegdyś nie można było przejść bez ryzyka lawiny, teraz stały otworem lub były zalane błotem. Ośnieżone pozostały całkowicie jedynie czubki gór, a ogromne ilości roztopionego śniegu i lodu spływały w morze i na niziny, niosąc podtopienia i muł.

Dzięki swej ucieczce, a także faktowi, że w normalnych warunkach było tu ekstremalnie zimno, Jotunnowie uniknęli trapiących inne ludy głodu i pragnienia, ale uprawa lub wypas były znacznie utrudnione przez warunki, panujące w górach. Nadto jotunnowe stada szybko się kurczyły tak przez długi, wyczerpujący marsz (oczywiście, wyczerpujący tylko dla zwierząt), jak przez brak pastwisk górskich, które w większości zalało błoto albo stały w polodowcowej wodzie. Na tych wysokościach często brakowało też drzew, którymi żywić się mogli Jotunnowie, a że jedli dużo, ryzyko utraty źródeł pokarmu stawało się jasne.

W trakcie wędrówki wydarzyło się też coś, o czym wiedzieli wyłącznie Alfia i Orm. Jako że w obozie wędrownym niewiele było kobiet, zaś mąż Alfii zginął pod Vene, obaj tanowie zbliżyli się do siebie, a młoda przywódczyni Donderów stała się brzemienna. Było to wydarzeniem szczęśliwym dla Orma, utrzymano to jednak w tajemnicy przez wzgląd na żałobę Alfii po mężu. Dobrze się stało. Młoda tanna nie urodziła bowiem dziecka, ale potwora. Obrzydliwą, ogromną poczwarę o wielu robaczych odnóżach, z zakrawionym pyskiem i chitynowym pancerzem. Paskudna kreatura dychała ciężko, ledwie się urodziła i odgryzła swoją przeponę, ale nie miała okazji się wyprostować, bo została zarżnięta toporem przez swojego ojca. Orm obiecał swej wybrance, że pozostawi tę sprawę w tajemnicy, choć różne myśli krążyły po jego głowie. Poza nimi dwojgiem nikt się o potworze nie dowiedział, ale po tym incydencie przestali się spotykać.

Ognisty rydwan zaś niezmiennie przemierzał fioletowe, nocne sklepienie i nic nie wróżyło, by fenomen miał się skończyć.

Nesioi

Krew na ołtarzu

Xennophantes przybył z wielką pompą i pokaźnym orszakiem przybocznych do Świątyni Posedaiona i Allatu. Choć się do tego nie przyznawał oczywiście, chciał pokazać zarozumiałym patrycjuszom, kto istotnie rządzi tak w mieście, jak i w całym kraju. Prosta wydawałoby się sytuacja poczęła wymykać się spod kontroli. Hegemon był pewien, że dalsze odwlekanie sądu może spowodować wybuch starego Kalosa, a właśnie po to poddano sprawę pod sąd królewski, by pomocy własnej uniknąć.

Hegemon wszedł w pełni chwały do domu bogów. Liczył, że ich obecność, której ostatnie przejawy tak wyraźnie okazały się narodowi, schłodzi gorące głowy i spowoduje zaakceptowanie wyroku przez wszystkich, niezależnie od jego treści.

Ta, od której wszystko się rozpoczęło, stała już przed ołtarzem, specjalnie umyta i uczesana na przyjazd władcy. Na jej twarzy dało się zauważyć jednak zmęczenie i smutek; jej ładna, dziewczęca twarz była biała niczym perła z Pięknych Brzegów, a oczy zaczerwienione od płaczu i nieco opuchnięte. Patrzyła na Xennophantesa z zaciekawieniem pomieszanym ze strachem. Mimo że należała do jednego z najzacniejszych (tfu) rodów patrycjalnych, władca nie miał jeszcze okazji jej zobaczyć. Szkoda, zapewne w lepszym stanie psychicznym prezentowałaby się o wiele lepiej.

Biedna dziewczyna nie wiedziała, że w sporze tym istotne nie jest jej dobro, ale interesy polityczne tatusia i jego przeciwników, co wprowiało Xennophantesa w szał. Niegdyś i on sam przejmował się przede wszystkim sprawami własnego rodu, ale lata spędzone na tronie jakby oddaliły go tak od rodziny, jak i od jej spraw. Rozgrywki polityczne, dawniej źródło miłej zabawy, stały się irytującym elementem rzeczywistości, obracającym w perzynę wszystkie jego zamierzenia i plany. O wiele lepiej rządziłoby się P. A. N. S., gdyby tylko znieść Synodos. A najlepiej cały patrycjat, który skupiał chyba największych idiotów w monarchii, ubranych dla niepoznaki w piękne, barwione szaty.

Hegemon wszedł na podwyższenie ołtarza. Stąd miał odbyć się sąd, wcześniej jednak władca zamierzał samodzielnie przesłuchać kobietę, by zapoznać się z jej zdaniem, niesplamionym propagandą któregokolwiek z rodów. Jej zdanie, o znaczeniu jednak dość ograniczonym, umożliwiłoby władcy chociaż częściowo pomóc tej niewinnej ofierze gierek starych wyjadaczy. Postanowił jednak nie łudzić ani siebie, ani jej, że będzie mógł uczynić to, co dla niej najlepsze. Polityka odwiecznie wymagała ofiar.

Zgromadzeni usłyszeli kroki. Wiele kroków, ktoś wszedł do świątyni i wyraźnie mu się spieszyło. Wrota do sali głównej rozstąpiły się powoli, a w nich stali członkowie rodu Kammedi. Wszyscy pod bronią, na czele z nestorem rodu, Kalosem.

- Wydajcie nam dziewczynę, a oszczędzimy wasze życia! – ryknął Kalos, ale swoim starczym, słabym głosem, co nie zrobiło już takiego wrażenia jak niegdyś. Mimo to kapłanki ze strachem otoczyły kobietę.

Ledwie skończył mówić, gardło jego przeszyła strzała. W oknie stał skrytobójca-kenku.

- Halusis przekupili Hegemona! Zabić republikanina! – Po czym ruszyli na króla.

Natychmiast starli się z gwardzistami królewskimi. Krew spłynęła na posadzkę świątyni. Kapłanki Allatu chwyciły od razu dziewczynę; jedna z nich szepnęła do królewskiego ucha: „Uchodź z nami, panie!”. Słychać było w tym głosie panikę. Xennophantes nie należał do tych, którzy pierwsi rwali się do bitki, toteż usłuchał starej kapłanki. Korzystając z zamieszania uciekli do alkierza, choć ktoś rzucił za ich świszczącą, promieniejącą kulę. Hegemon nie mógł stwierdzić, co to było, i w tym momencie nic go to nie interesowało.

Kapłanki otworzyły klapę w podłodze i posłały tam przestraszoną Kammedi. Wtedy najstarsza z nich, przełożona, spojrzała na króla. Xennophantes zrozumiał w mig, z dołu doszły go okrzyki jednego z generałów. Skinął lekko głową i ześliznął się z najwyższą ostrożnością w dół, skąd wspólnie z przybyłymi niespodziewanie posiłkami i młodą Kammedi, ruszył poza mury miejskie.

Pan Kalos, czyli pierwszy zajazd na Boreios

Powrót do zamku był udany. Unikając jak ognia świątyni, przedostali się w prostych włosiennicach do zamku królewskiego. Xennophantes pospiesznie złożył ofiarę za uratowanie życia na prywatnym, pałacowym ołtarzyku, po czym ruszył do pokoju, w którym spotykał się z doradcami. Nakazał zebranie rady królewskiej. Natychmiast.

***

Rada debatowała do godzin porannych. Zmęczony, stary nesjanin na tronie z uporem wysłuchiwał wszystkich rad, starając się nie zasnąć. Incydent w świątyni, choć drobny, stanowił przecież jawny zamach na godność kólewską, a to nie mogło pozostać bez kary. Jakże jednak należało ukarać Kammedich? Ich dotychczasowe zasługi dla kraju były powszechnie uznawane, rodzina ta była wybitnie zmilitaryzowana i wydała na świat wielu wspaniałych dowódców, walczących jeszcze na Angialos Kalo. Poza tym cieszyła się poparciem gminu, ze względu na jej wrogość wobec idei niewolnictwa.

Jeżeli Hegemon planował działać, nie było jednak lepszej możliwości. Kammedi sami dali mu casus belli, a pozbawieni nestora byli słabsi niż zazwyczaj. Z drugiej strony pochopny zamach na rodzinę synodalną mógł stanowić niebezpieczny precedens, który zapewne inne rodziny także zauważą.

Wydarzeń tej nocy było znacznie więcej niż tylko atak na świątynię, jak się wkrótce okazało. Sama świątynia przetrwała rzecz jasna potyczkę, a gwardziści królewscy, choć mocno pokiereszowani, odparli zamachowców. Nic jednak nie zdoła już oczyścić domu bogów z krwi, jaka tamże spłynęła, kalając dom Posedaiona i jego małżonki. Xennophantes obawiał się, że Król Mórz może teraz odwrócić od nesjan swoje miłosierne oblicze. Atak na świątynię był aktem barbarzyństwa, ponurą odpowiedzią niewdzięcznego ludu na dobrodziejstwa płynące z wód. Przecież nie brakło ostatnio nesjanom powodów do wdzięczności.

Nad ranem w pałacu pojawiła się jeszcze jedna wiadomość. Korzystając z faktu, że wielu Kammedich zginęło w świątyni, a inni leżeli ranni, zbrojni Halusis zajęli rodową rezydencję tych pierwszych. Zaskoczeni Kammedi nie stawili im oporu, a nestor Halusis obwieścił na borejskim rynku, że wszystkie dobra Kammedich zgromadzone na Boreios ulegają legalnemu przepadkowi na rzecz Halusis z powodu zdrady stanu, jakiej się dopuścili konserwatyści.

Ta wiadomość rozpaliła dnia następnego serca wielu patrycjuszy. Tragei zażądali uwzględnienia ich w profitach, Krithis domagali się zwołania nadzwyczajnego posiedzenia Synodosu, a Telonioi pozostali neutralni wobec sporu, wyrażając jedynie zaniepokojenie bezprawnego przewłaszczeniem. Nieliczni Kammedi, którzy byli poza granicami wyspy, ogłosili powszechną mobilizację tak własnego rodu, jak i ludności w swoich włościach, by odbić należne im ziemie. Kammedi z wyspy, ci, którzy nie byli obecni w rezydencji, poczęli organizować wewnętrzne oddziały milicyjne, do czasu, aż nie przybędzie pomoc spoza wyspy.

A w centrum tego wszystkiego stała nieco już zapomniana młoda Kammedi, która ze strachu i wyczerpania zasnęła w pałacowej kuchni.

Wyniszczenie robactwa

Zanim rozpętała się ta anarchia Hegemon nie miał większych powodów do zmartwień poza coraz znaczniejszym wiotczeniem mięśni i zanikiem pamięci raz po raz. Wydawać się mogło, że wszystko idzie ku upragnionej stabilizacji, której tak czekano od lat. Siły powstania antypatrycjalnego zostały ostatecznie spacyfikowane – wojsko prowadziły na masową skalę poszukiwania i to poszukiwania owocne. Większość buntowników powróciła zwyczajnie do domów, gdy zabrakło ich przywódcy, rozdzieliwszy łupy między siebie. Ich pacyfikacja nie należała więc do zadań trudnych, była natomiast żmudna i obarczona pewną samowolą żołnierzy.

Buntowników zabijano na miejscu i odbierano ich skradzione mienie. Często jednak ginęły również rodziny buntowników, a nieliczne mienie drobnych chłopów rekwirowało wojsko. Ogromna liczba kobiet, żon i córek, została wzięta jako branki dla żołnierzy. Natomiast synowie, ojcowie, bracia trafiali często w nielegalną niewolę, która była bardzo lukratywna dla nieszczególnie bogatych żołdaków.

Nastroje na wsi pogorszyły się, ale i dano chłopom jasny sygnał – każde wykroczenie wobec Hegemona będzie zwalczane z całą surowością.

Don Pedro z krainy Synodu

Jeżeli poseł od horimtulai myślał, że uda mu się tak po prostu opuścić mury Boreios, musiał być fatalnym głupcem. Ledwie przeszedł przez bramę, za jego plecami zaczaił się szpieg królewski. Miał odkryć lokalizację siedziby mnichów, którzy dobrze zakamuflowali się przed pańskim okiem. Jakież było zdziwienie owego szpiega, gdy horimtul, przeszedłszy kilka kroków, żeby pozostać poza wzrokiem strażników, wypowiedział kilka słów w niezrozumiałym języku, po czym padł na ziemię, brocząc krwią z ust.

Nie wstał. A jak następnie stwierdził szpieg, jego serce przestało bić.

Przekupstwa starych republikanów

Dzień po zakończonej naradzie, kiedy Xennophantes kładł się do łóżka, zauważył na pościeli kilka tabliczek, ułożonych schludnie, jedna na drugiej. Kto mógł je tutaj położyć? Tylko on miał dostęp do tej sypialni, nie licząc służek. Postanowił później się nad tym zastanowić, chwycił jedną z tabliczek i odczytał jej treść.

Cytat:
Sirionus Aequalicius Halusis – 55 niewolników, 35 nielegalnie we włościach pod Dissoi Notis. Bezpodstawne wywłaszczenie chłopstwa spod Dissoi Notis. Wymuszanie haraczu na lokalnych handlarzach. Zawłaszczanie części podatków. Handel żywym towarem z Tettaroncheires. Morderca kapłana Hillyjadesa.
Reszta tabliczek była napisana w podobnym stylu; każda traktowała o innym prominentnym członku Halusis – wyjąwszy jedną, która traktowała o nestorze Tragei. Tabliczki wykonano wprawnie i z pietyzmem, widać było, że to robota zdolnego pisarza. Nie było na nich jednak ani podpisu, ani jakiegokolwiek znaku rodowego. Xennophantes mógł się jedynie domyślać.

Finta altenijska

To był rozkaz półlegalny. Dowódcy nesjańskiej floty wiedzieli, że Xennophantes utrzymał go w tajemnicy, by nie prowokować pogrążonego w kłótniach, bezmyślnego i małostkowego Synodu. Misja była ważna i nie powinno się oddawać ją pod rozwagę dyletantom.

Mieli zapewnić bezpieczeństwo monarchii. Przebiegli jaszczurcy już ostatnio wykorzystali przeciw P. A. N. S. ich własne okręty. Co prawda budowane za Republiki, ale nesjańskimi rękoma. Należało uniemożliwić im ponowny atak, szczególnie w kontekście palącej sytuacji w ojczyźnie.

Dwie triremy i trzy galery wyposażone w katapulty miały pozbyć się starych republikańskich okrętów, spoczywających w Zosefikura Tawani, jak mawiały jaszczury, lub w Arttemos, jak mawiali Nesjanie. Dowódcy zdawali sobie sprawę, że w polu walka z najeźdźcami będzie bardzo nierówna, toteż atakowali od morza – tam, gdzie Posedaion sprzyjał.

Zanim w porcie nastał popłoch, zdołali ostrzelać pierwszą trierę. Nie trzeba było jednak dużo czasu, by nastał odwet. W kierunku okrętów Nesjan poleciały ogniste kule, które podpaliły żagle. Wystarczyło kilka chwil, by pewne zwycięstwo zmieniło się w potencjalną porażkę. Gdy trzy z pięciu okrętów płonęły jasnym ogniem, dowódcy zarządzili odwrót. W ostatniej chwili, jak się okazało, bowiem ogniste kule smagnęły jeszcze rufę wolniejszej nieco galery. Szybko sobie z tym jednak poradzono, a gdy już byli poza zasięgiem zdradzieckiej magii jaszczurów, wzniesiono okrzyki glorii.

Stracili trzy okręty. O wiele ważniejsze było jednak, że jaszczury straciły wszystkie.

Fenomen Bliźniaczych Słońc

Temperatura rosła z dnia na dzień. Choć właściwie powinna zacząć nieco opadać o tej porze roku. Tendencja wzrostowa jednak trwała z zadziwiającą precyzją i sukcesywnością. To, że zmiany pogodowe nie były normalne, stało się jasne. Nadal jednak wszyscy w P. A. N. S. byli bezradni wobec niezrozumiałych przemian.

Zwiastowały one trudne czasy. Wzrastająca temperatura coraz częściej wypalała uprawy, smagane jeszcze gorącym wiatrem znad pustyni. Pogłowie wszelkiego bydłą coraz częściej zapadało na choroby lub padało z odwodnienia. Nowy akwedukt, choć początkowo bardzo skueczny, w końcu zaczął zlewać coraz mniej wody, bo nieliczne górskie źródełka poczęły wysychać. Zapasy magazynowane kurczyły się zastraszająco, a zaprzańska polityka wielkich rodów utrudniała plebejuszom dostęp do żywności, której ceny patrycjat (większościowy posiadacz ziemski w państwie) wywindował do szalonych stawek. Dzięki temu jednak stać było Kammedich i Halusis na prowadzenie swej małej wojenki.

Zaczęła spadać liczba urodzeń. I to bynajmniej nie z powodu coraz bardziej powszechnego głodu i biedy, ale coraz częstszych urodzin martwych zdeformowanych płodów. Fakt ten napełnił prosty lud grozą, co szóste dziecko rodziło się zdeformowane, ale co najgorsze – nie wszystkie rodziły się martwe. Około jednej dziesiątej takich dzieci przeżywało poród. Ginęły jednak na ogół z rąk własnych rodziców, a jeśli jednak przeżywały – istotnie nie były bezbronne – same z siebie nie wydawały się agresywne. Przeciwnie, okazywały bardzo dziwną tendencję do uciekania w losowym kierunku, gdy tylko wyszły z łona matek.

Jeśli chodzi o kobiety rodzące potwory, one również często umierały. Znaczna większość ginęła przy porodzie, a te, które przeżyły, wykazywały dziwne przemiany fizyczne. Opuchnięte mocno oczy, utrudniające widzenie, powiększenie węzłów chłonnych, czarne plamy na skórze, osłabienie kondycji skóry, włosów i paznokci oraz wysoka gorączka i zimne poty. Ten etap przeżywały już tylko najsilniejsze jednostki. Proporcja mężczyzn do kobiet poczęła się chwiać.

Wielu z tych, którzy posiedli zdolności magiczne, zaczęło ciężko chorować. Rzadko jednak choroba kończyła się zgonem. Na ogół magowie przebywali ją, lecz po przebyciu wykazywali absolutny brak zdolności do dawnej sztuki. Choroba objawiała się napadami konwulsyjno-depresyjnymi, gorączką, dziwnymi, onirycznymi wizjami na jawie. Poza tym jednak nie naruszała cielesności swych ofiar, często natomiast zostawiała po sobie ślad w formie obłąkania. Zwykłym pozbawionym zdolności magicznych Nesjanom nic nie dolegało.

Ognisty rydwan zaś niezmiennie przemierzał fioletowe, nocne sklepienie i nic nie wróżyło, by fenomen miał się skończyć.

Tai’atalai

Tour de Tenokinra

Bahitalt leżał w alkowie już drugą godzinę bez ruchu. Ostatni objazd państwa wymęczył go do granic możliwości. Wyniszczający upał towarzyszący podróży i mizerne zapasy, w jakie raczyli go wyposażać władykowie odwiedzanych miast sprawiły, że zmizerniał strasznie. Nadto jeszcze odezwały się stare problemy z kręgosłupem od zbyt długiego siedzenia w jednej pozycji. Teraz Wanaharat postanowił ograniczyć ruchy kręgosłupa do minimum, by uniknąć kłującego bólu.

I choć postanowił, że już więcej nigdy nie opuści tego cudownego miasta, jakim było Siedliszcze, nie żałował. Zrobił to, czego nie zrobił jego cudowny ojciec, a co zrobić należało już dawno. Podczas tej podróży Bahitalt zrozumiał, dlaczego Yanikain był tak powszechnie kochany przez elity państwowe – przymykał oko na wszelkie szwindle, jakie się tam odbywały i zakłócały tym samym funkcjonowanie kraju. Ewentualnie był za głupi, by zorientować się, że istnieją. Żadnej opcji nie mógł wykluczyć.

Podjął podczas tej podróży wiele niepopularnych decyzji. Zdejmował z urzędów, niszczył monopole, cofał lokalne prawa niezgodne z jego wolą. Być może nie zdobył podczas tej podróży wielu przyjaciół, ale zrobił to, co zrobić należało już dawno. Uzdrowił to państwo.

Jakież było jego zdziwienie, gdy jego działania nie przyniosły oczekiwanych rezultatów. Podatki, które teraz powinny spływać do stolicy istnym strumieniem, wcale nie zwiększyły swego wymiaru – wręcz przeciwnie, wydawane do władców pisma i rozkazy pozostały bez odpowiedzi, a kontyngenty wojskowe spotkała ta sama przypadłość, co podatki.

Cokolwiek stało się w Tenokinrze, nie wróżyło niczego dobrego. Jednak ani Wanaharat, ani Rada Teologiczna nie domyślali się, o co mogło chodzić. No, Wanaharat miał pewną teorię. Tę samą, co zawsze.

Starzec.

Dorosłość Tahatlisui

- No wyłaź, musisz wyjść! – zdzierał sobie gardło pod drzwiami Bahitalt.
- Nie wyjdę! – zapiszczało coś wewnątrz.
- Wyłaź, bo cię osobiście stamtąd wywlekę, ty żałosna kupo gówna! – Uderzył z całej siły w drzwi, także niemal wypadł z lektyki.

Odpowiedział mu tylko cichy szloch.

- Już nie mam na niego siły… – powiedział zrezygnowany.

Dziś był dzień, w którym Tahatlisuia Suiuk miał objąć nominalne władanie. Oczywiście Bahitalt miał nadzieję, że tylko nominalne i nic nie zapowiadało, żeby miało być inaczej. Młody taiotlani został dobrze ukształtowany przez swego brata – stał się płaczliwy, tchórzliwy, skrajnie introwertyczny. W ogóle nie wychodził od pewnego czasu ze swojej komnaty i siedział tam, z zasłoniętymi oknami, niczym jakiś czubek, podejmując tylko własnego opiekuna. Stan ten miał wiele korzyści, ale w chwilach takich jak ta, gdy całe kapłańskie gremium czekało na to, aż młody władca im się objawi i formalnie przejmie władzę, upór Suiuka był wysoce irytujący.

- Dlaczego nie chcesz wyjść? – zaczął spokojnie Bahitalt; groźbą nic nie zdziała.
- Bo nie!

Mógłby go właściwie wywlec siłą do świątyni, ale chcąc nie chcąc, rządził z autorytetu prawowitego taiotlaniego. A widok zasmarkanego dzieciaka z podkrążonymi oczami, trzęsącego się jak osika z pewnością nie dodałby jego władzy legitymacji.

A jednak taiotlani musiał wyjść. Wytrzeć nos, ubrać szaty liturgiczne i wyglądać dostojnie. Inaczej wrogowie Bahitalta łatwo mogliby podważyć jego prawo do sprawowania urzędu, a takich śmiałków z pewnością nie brakowało. To sobie wychowałem brata, nie ma co, pomyślał ponuro Bahitalt, jakbym nie miał innych problemów niż użeranie się z rozpuszczonym bachorem.

Na kolejne nawoływania taiotlani już nie odpowiedział. Siedział w środku, łkając cicho.

Wypędzenie uczonych

Edykt Bahitalta o delegalizacji katedry myśli gekatzajskiej spotkał się z wyraźną aprobatą środowiska akademickiego. Nikt nie zwrócił uwagi na protesty pracujących tamże naukowców, szczególnie, że ich katedra zawsze przez władze Szkoły traktowana była w najlepszym razie z nieufnością. Teraz wreszcie proyanikainowska większość, podjudzona dodatkowo przez samego regenta, postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Władze Szkoły pod Taltem wydaliły ze swych szeregi naukowców z katedry myśli gekatzajskiej; nie poprzestały jednak na tym. Zmówiły się z władzami Kurureto, by dać nauczkę na przyszłość tym, którzy zapragną restaurować heretyckie idee.

Ledwie naukowcy z usuniętej katedry opuścili mury akademickie, napotkali na swej drodze smutny pułk straży miejskiej, mający na wyposażeniu solidne powrozy. I kilka dzikich, rozjuszonych koni. Zrozumieli w lot. W końcu byli intelektualistami.

Gdzie jest, Regencie, Ramituk?

Takie pytanie właśnie widniało na końcu listu, jaki otrzymał Bahitalt. Listu nie byle jakiego, bo podpisanego przez sporą część Rady Teologicznej, zaniepokojonej nagłym zniknięciem królewskiego brata. Z pisma wynikało, że Rada Teologiczna stoi na straży dobrobytu i bezpieczeństwa rodziny panującej. Tak długa nieobecność publiczna brata taiotlaniego budzi niepotrzebne wątpliwości, bo pragniemy wierzyć, że wszystko jest w porządku… Nie czytał dalej tego bełkotu. Bahitalt dobrze znał intencje Rady, nie był głupcem, by wierzyć w ich słowa.

To Starzec ich nasłał. Jak inaczej można by wytłumaczyć takie ich postępowanie? Ten nagły sztych między żebra? On ich nasłał, zrobił to, aby zdyskredytować go i pokazać jako mordercę własnego brata. Cóż… może i faktycznie nim był, ale zrobił też wiele innych, dobrych rzeczy. A Ramituk był śmieciem bez znaczenia, co wiedział każdy, kto miał nieprzyjemność przebywać z nim choć przez chwilę.

Teraz jego brat miał okazję zemścić się zza grobu – co prawda kasta kapłańska nie należała do zbyt czułej na punkcie zadawania śmierci przypadkowym atalom, ale z pewnością zawsze była wielką stronniczką panującej rodziny. Jeśli prawda wyszłaby na jaw, mogłoby to źle się skończyć dla Bahitalta. Gdyby sytuacja wewnętrzna była pewniejsza, mógłby pozwolić sobie na wyjawienie prawdy, ale nie teraz, gdy zaczął tracić panowanie nad prowincjami.

Pozostało mu wręcz wprawne kłamstwo lub manipulacja. To, w czym od zawsze był dobry.

Fenomen Bliźniaczych Słońc

Temperatura rosła z dnia na dzień. Choć właściwie powinna zacząć nieco opadać o tej porze roku. Tendencja wzrostowa jednak trwała z zadziwiającą precyzją i sukcesywnością. To, że zmiany pogodowe nie były normalne, stało się jasne. Nadal jednak wszyscy w Tenokinrze byli bezradni wobec niezrozumiałych przemian.

Zwiastowały one trudne czasy. Pożary lasów stały się codziennością, niejednokrotnie ucierpiała drewniana zabudowa miast atalskich. Pola były naprzemiennie wypalane albo spłukiwane ulewnymi deszczami, jakie nadchodziły wskutek szybkiego parowania zbiorników wodnych. Jak wcześniej nie padało, teraz rozpoczęły się istne ulewy, szalone burze prowadzące do lokalnych podtopień. Większość tegorocznych upraw została zmarnowana i to był już fakt. Wiele z gospodarstw wiejskich upadło, wielu chłopów przeniosło się do miast, straciwszy cały dobytek, by poszerzyć liczne grono proletariatu.

Zaczęła spadać liczba urodzeń. I to bynajmniej nie z powodu coraz bardziej powszechnego głodu i biedy, ale coraz częstszych urodzin martwych zdeformowanych płodów, na kształt dziecka Bahitalta, o którym nikt nigdy nie usłyszał. Fakt ten napełnił prosty lud grozą, co trzecie dziecko rodziło się zdeformowane, ale co najgorsze – nie wszystkie rodziły się martwe. Około jednej dziesiątej takich dzieci przeżywało poród. Ginęły jednak, jeśli nie z rąk własnych rodziców, to z rąk kapłanów, głoszących, że Nahakai próbują przybrać postać atalów, by ponownie przypuścić atak. Bahitalt musiał przyznać, że nie było to pozbawione podstaw. Z drugiej strony nowonarodzone, żywe maszkary nie wydawały się agresywne – przeciwnie, okazywały bardzo dziwną tendencję do uciekania w losowym kierunku, gdy tylko wyszły z łona matek.

Jeśli chodzi o kobiety rodzące potwory, one również często umierały. Znaczna większość ginęła przy porodzie, a te, które przeżyły, wykazywały dziwne przemiany fizyczne. Opuchnięte mocno oczy, utrudniające widzenie, powiększenie węzłów chłonnych, czarne plamy na skórze, osłabienie kondycji skóry, włosów i paznokci oraz wysoka gorączka i zimne poty. Ten etap przeżywały już tylko najsilniejsze jednostki. Proporcja mężczyzn do kobiet zachwiała się niebezpiecznie.

Kapłani cierpieli najbardziej. Ich choroba pogłębiała się, umierało ich coraz więcej, wiele świątyń stało pustych, a Rada Teologiczna zaczęła w szaleńczym tempie rotować swoim składem z powodu śmierci kolejnych radnych. Fakt ten zaczął też hamować badania naukowe, bo brakowało naukowców, którzy mogliby je prowadzić.

Ognisty rydwan zaś niezmiennie przemierzał fioletowe, nocne sklepienie i nic nie wróżyło, by fenomen miał się skończyć.

Dziecko
 

Ostatnio edytowane przez MrKroffin : 17-05-2017 o 15:11.
MrKroffin jest offline