-
No i widzisz, mój czarny przyjacielu - Hamadrio poklepał po ramieniu potężnego Ghagę, który właśnie przechodził obok niego, ciągnąc za włosy nieprzytomną kobietę. Krew z jej poznaczonych pręgami pleców mieszała się z padającą z nieba wodą i ściekała na ziemię, pozostawiając za idącym Mumambą różowy ślad. Halbart nieznacznie skinął głową. -
Sprawa żołdu się rozwiązała.
-
A co do ciebie, rusanamańska jędzo - w oczach Hamadrio pojawił się złowieszczy błysk. Otarł twarz z wody i zamachnął się pejczem. Bykowiec ze świstem przeciął powietrze i trzasnął zaledwie centymetry od twarzy Zahiji. W tym samym czasie najemnicy, którzy od dawna służyli Torilczykowi zaczęli przesuwać się w jego kierunku, stając po prawej i lewej stronie kupca, w szerokim półokręgu. -
Wyjaśnijmy sobie, że wszystko co tu się znajduje jest moje! Rozumiesz? Moje! I mam prawo zrobić z tym, co mi się podoba! Jak bym chciał, to mógłbym wyruchać nawet byka, a Tobie byłoby gówno do tego! To czy sprzedam tą ludzką pokrakę za sto florenów czy za dziesięć escudo jest też, tylko i wyłącznie moją sprawą. A jak będę chciał, to oddam ją temu Ghaga, żeby przeorał ją swoim pługiem, a potem zostawię w dziczy.
-
Nie wiem, co sobie wyobrażałaś - wrzeszczał dalej. -
Ale z pewnością walenie mnie w głowę nie jest równoznaczne z ochroną karawany! Ogłuszanie właściciela zakrawa raczej na próbę ataku! Niech będzie jasnym, że macie chronić mnie, ładunek, wozy, zwierzęta i personel przed atakami z zewnątrz! Czy rozumiecie, kurze móżdżki? - na twarzach Halbarta i "starej gwardii" gościły już pobłażliwe uśmieszki. -
Oczywiście, Twój żołd Rusanamanko zostanie wstrzymany, jak zapowiedziałem. Jestem człowiekiem rozumnym i wyrozumiałym, dlatego zamiast kazać związać Cie i wrzucić na miejsce tej niewolnicy, pozostawię Cię na wolności. Sprawa o napaść na mnie trafi przed sąd w Kias, jeśli oczywiście dojedziesz tam żywa.
-
A Wy bękarty, co tak stoicie? Jazda! Jedziemy! - warknął na koniec, ciskając bicz Okarowi i odtaczając się do swojego wozu. Teraz najemnicy nie kryli się już zupełnie, tylko otwarcie rechotali.
Chmury wciąż gnały po niebie niosąc deszcz, gdy wyruszyli w dalszą drogę. Tempo podróży znacznie spadło, a to dlatego, że nie poruszali się już po bitych drogach, a wlekli przez błotniste podnóża Gór Paprotnych. Coraz częściej ciężkie wozy grzęzły w błocie i woźnice okazywali się bezradni. Tylko połączone wysiłki zaprzęgniętych w jarzma wołów, wierzchowców i umorusanych w błocie najemników pozwalały karawanie toczyć się dalej.
Około południa, zaraz po popasie krążący w pobliżu karawany Cedmon dostrzegł daleko, na porośniętych smaganą wiatrem trawą zboczach ruch. Stanął w strzemionach przyglądając się. Chwilę później, widząc że Gmanagh czegoś wypatruje, przykłusował do niego Muta.
-
To fonercos - stwierdził wpatrując się w przestrzeń. -
Nieduże stado. Warto zapolować.
Odjechał w kierunku toczących się wozów. Cedmon widział jak rozmawia z siedzącym na koźle jednego z wehikułów, okutanym w płaszcz Okarem. Chwilę potem wrócił w towarzystwie Stefano i Tuki.
-
Możemy jechać - oznajmił z tryumfem. Widać było, że polowanie sprawia mu radość. -
Przekupiłem starego obietnicą krwistego steku.