Młody khankharu podróżował w milczeniu, rozmyślając nad porannym przedstawieniem i aktorami, którzy wzięli w nim udział. Niepewność zacisnęła się na szczupłej szyi chłopaka żelazną obręczą. Źle zrobił, uznając swoich współpracowników za profesjonalistów. Karawana równie dobrze mogła by wieźć czarny piach, o którym mówiło się że potrafi oddzielić kamień od kamienia. Po incydencie cierpiący na nieuleczalną złodziejską paranoję Khazra wszędzie widział nikczemne spojrzenia i twarde dłonie krzesące iskry o rękojeści broni, a każda iskra miała zainicjować eksplozję. Deszcz nie zmyje z niczyjej pamięci tego, co zaszło pierwszej nocy wspólnej drogi. Co czeka ich drugiej?
Szalone wiedźmy, szaleni handlarze ludźmi, i pełno ubzrojonych awanturników o nieobliczalnych osobowościach i tajemniczych motywacjach. Złodziejaszek modlił się o atak jakiejś bestii albo przygodną bandę maruderów - cokolwiek, co pozwoli grupce rozładować napięcie i skupić się na czym innym, a jemu samemu czmychnąć w chaszcze i zostawić tę przeklętą karawanę. Do kroćset, czy musiał być aż tak chciwy? -Długo jegomość prowadzi interes?- Khazra zagadnął nagle woźnicę, wpatrując się czarnymi oczami w rozmawiających na przedzie mężczyzn. Wydawało się, że natrafili na jakąś zwierzynę. Chłopak miał nadzieję, że nie zatrzyma to karawany. -Kierownik Hamadrio, ma się rozumieć. Długo tak jeździ? Z tymi samymi ludźmi, czy nabiera często nowych, jak mnie? |