Opatrzenie rany przy tak minimalnych środkach wcale nie było łatwe. Nowa prowizorka była jednak nieco lepsza niż poprzednia. Adrenalina wciąż buzowała w żyłach, powstrzymując najgorszy ból. Nie znaczyło to jednak, że jedyna dawka środka przeciwbólowego, jaka uchowała się wśród zapasów pozostawionych przez Mark’a, trafiła do cierpiącego dziecka. O nie, Stoner wyznawał bowiem zasadę, którą stosowano także w samolotach, w tych dawnych, pięknych czasach. Najpierw trzeba się bowiem było zająć sobą, a później dopiero młodszą generacją. Czy maluch miał mu to za złe, czy też nie, tego nie zdradził. Nad wyraz cierpliwie i cicho zniósł poczynania Stonera, popiskując tylko sporadycznie, niczym ranne zwierzę, które nie ma już sił na to by wyć.
Pogoda z każdą niemal sekundą robiła się gorsza. Deszcz przybrał na sile, podobnie jak zwiększyła się siła wiatru, który uderzał w bok pojazdu, grożąc mu wywróceniem. Ghurka parła jednak do przodu wytrwale, chociaż nawet głuchy i ślepy zauważyłby, że zryw ten, do którego ją zmuszono, miał być ostatnim. Wysuszona ziemia szybko nabierała wilgoci, tak hojnie ofiarowanej przez niebiosa. Twarda dotąd powierzchnia zmieniła się w bagnisko, w którym koła z trudem łapały przyczepność. Jedyną jednak gorszą rzeczą, niż brak przyczepności, byłoby zatrzymanie pojazdu więc chcąc nie chcąc Stoner twardo wciskał pedał gazu i parł do przodu próbując dostrzec coś, cokolwiek co by się na schronienie nadawało. Problem jednak polegał na tym, że nic takiego w zasięgu jego wzroku nie było. Pola ciągnęły się uparcie, niczym czarny ocean, nie pozwalając na to by rozbitek nacieszył wzrok swój widokiem bezpiecznej przystani.
W końcu stało się to, co prędzej czy później stać się musiało. Los ze złośliwym uśmiechem na ustach przysłuchiwał się wpierw coraz głośniejszemu stękaniu wydobywającym się spod maski ghurki, a następnie głuchemu kaszlnięciu, po którym nastąpiła cisza. Los wybuchł iście szatańskim śmiechem, do wtóru wycia wiatru. Wycia głośnego, zawodzącego i niosącego ze sobą grozę siejącego śmierć żywiołu…