Grzmot przebiegał wzdłuż kamiennej ściany. Dobrze, że nie wypadł jak głupi na ulicę tylko spokojnie wyjrzał zza rogu. Patrol orków akurat skręcał w jego stronę, co nie było dobrą informacją. Nie było już co liczyć na atak z zaskoczenia. Rozejrzał się po okolicy ale wszystkich z drużyny wywiało. Zauważył tylko harpię stojącą na jednym z namiotów nadal z łukiem w ręku. Cóż dużego wyboru nie było. Jeżeli orki będą zajęte nim nie będą mogły zagrozić Walkirii. W końcu taki był plan od początku. Oparł się plecami o chłodną ścianę i sięgnął po drugi topór. Powoli przypominał sobie tornado śmierci jakie zafundował w małej wiosce na północy gdy odmówiono mu strawy oraz noclegu. Prosił o darmo i wziął co chciał. Po tym gdy padły już pierwsze naście trupów. Chciał poczekać aż orki zrównają się z nim i wtedy wypadnie miedzy nich siekając i tnąc wszystko co będzie jeszcze oddychać. Do porządku przywołał go jednak znajomy głos. Obejrzał się na krasnoludzice. Wychylała się z tajnego przejścia i wołała go do siebie. Wahał się chwilę. W końcu był stworzony do walki ale w końcu doszedł do wniosku, że martwy nie przyda się Sybilli. Podążył więc za jej radą.
-
Co to ma znaczyć? – zapytał głośno wskazując na masakrę. –
Czemu sprowadziliście tutaj Grzmota? Powinniśmy się przegrupować teraz z Sybill i wesprzeć ją w jej misji a nie ukrywać jak Thorwaliańskie chłopy przed prawdziwymi mężczyznami!
__________________
you will never walk alone