Gwen obracała się wokół własnej osi z wyciągniętą przed sobą dłonią, w której ściskała drewniany amulet. Wciąż czuła piekący ból w dłoni, a ciepłe strużki krwi spływały jej po przedramieniu, spadając kroplami na zimną piwniczną posadzkę.
Mijały chwile, a wokół nich nic się nie działo. Czyżby robili coś źle? Może krew nie była tym, czego potrzebowali? Gwendoline zaczęła powoli tracić nadzieję, jednak wciąż powoli obracała się, wpatrując się w swoją dłoń. Działaj, do cholery, działaj!
I jakby na zawołanie coś się wydarzyło. Krew na podłodze zaczęła formować się w coś na kształt stożka. Krople lgnęły do siebie, jakby przyciągane magiczną mocą. Gwen nie przestała więc się obracać, wpatrując się z zaciekawieniem w dziwne, niewytłumaczalne zjawisko. Rytuał działał. Widziała, jak linie symbolu na podłodze wypełniają się jej krwią i powoli ukazuje się podziemne przejście.
Wtedy jej uwagę przykuł głośny krzyk Emmy. Spojrzała w jej stronę, lecz nie przestała odprawiać rytuału. Kątem oka zauważyła, jak ranczerka pada na ziemię, chwytając się za krwawiące ramię. Potem, kiedy okręciła się wokół własnej osi, zauważyła obcego mężczyznę z nożem, który zaczął iść w jej kierunku.
Jej uszu dotarły słowa Wesleya. Tak, miał rację. Nie mogła przerwać rytuału. Musiała zawierzyć własne życie w ręce pozostałej trójki. Musiała im zaufać, że uda im się powstrzymać napastnika, nim ten dopadnie do niej. Nie przerwała więc, dalej kręcąc się w koło. Nie bała się. Była zdeterminowana. Wierzyła, że Wesowi i Henry'emu uda się powstrzymać nożownika. Wiedziała, że Emmie nie stało się nic poważnego. Nie zamierzała ich zawieść.