| Wes miał szczęście. Dwa kroki po prawo jego wzrok odnalazł sporą, głęboką stalową misę, która musiała być pozostałością po jakimś urządzeniu rolniczym. Chwycił ją i ruszył na mężczyznę z nożem, uderzając go prosto w głowę. Tamten zatoczył się, tracąc równowagę, ale nie upadł. Wyglądało na to, że cokolwiek go opętało, jest silne i nie da się tak łatwo wyeliminować. Nieznajomy odwrócił się w stronę Taggarta ze złowieszczym warknięciem, a sekundę później przyjął na plecy uderzenie starego kija bejsbolowego, którego Henry znalazł pośród rupieci. Uderzenie nie było silne, a zmurszałe drewno złamało się w pół, jednak to wystarczyło, by Taggart uderzył misą ponownie. I jeszcze raz.
Opętany po każdym ciosie zalewał się strumieniem krwi płynącym z nowo otwartych ran, jednak tym razem starał się bronić, młócąc nożem powietrze w te i wewte. Emma, która zdołała zebrać się z podłogi, zamachnęła się znalezionym kijem od szczotki, jednak tamten był szybszy i kolejne uderzenie noża doszło brzucha ranczerki. Kobieta zabulgotała, splunęła krwią i osunęła się z powrotem na ziemię. Henry i Wes widzieli, jak próbuje łapać powietrze, uciskając ranę i jak błagalne posyła im spojrzenia, jednak nie byli w stanie nic zrobić, zwłaszcza, że nożownik ponownie ruszył w stronę kręcącej się dookoła Gwen. Grunt pod ich nogami rozmywał się coraz bardziej, podczas gdy tam, gdzie stała dziennikarka, był zupełnie stabilny.
Drwal i lekarz natarli na opętanego raz jeszcze, uderzając czym mieli pod ręką i po raz kolejny spowalniając. To był ostatni dzwonek, gdyż podłoga niemal zniknęła i obaj mężczyźni wskoczyli do uformowanego z krwi stożka, który ułożył się w jakiś dziwny symbol.
Nieprzenikniona czerń pochłonęła nagle wszystko, co znajdowało się wokół stożka. Opętany spadł w obsydianową nicość, tak samo jak nieruchome ciało Emmy. Trzymany przez Gwen amulet rozbłysł oślepiającym, żółtym światłem i wszyscy zdali sobie sprawę, że stoją na szczycie niemal trzymetrowej, kamiennej kolumny, którą wieńczył ponury symbol. Z prawej strony odchodziły wiodące w ciemność, strome schody. Nie mając większego wyboru, ruszyli na dół, rozświetlając sobie drogę amuletem, gdyż włączone latarki nie były w stanie przebić się przez gęsty mrok, który z pewnością nie był naturalny.
Po mniej więcej pięciu minutach wędrówki, schody urywały się, wprowadzając ich do sporego, pogrążonego w mroku pokoju. Dopiero gdy podeszli bliżej, w świetle amuletu ujrzeli wymalowany pośrodku podłogi kolejny symbol. Środkową część zajmowała duża, czarna dziura, w której nagle zaczęło się coś pojawiać. Najpierw ujrzeli chwytające się brzegów długie, na wpół zgniłe palce zakończone szponami, a następnie dostrzegli znajomą, paskudną twarz stwora, którego widzieli w drzwiach, porywającego Saoirse w szalejącą zamieć. Tym razem wyglądał jeszcze bardziej złowieszczo i realnie.
Po plecach przebiegły im ciarki, a serca waliły jak szalone. Nie było wątpliwości, że monstrum chce wydostać się z dziury. Pomieszczenie wypełniło się upiornym, nieludzkim wyciem, od którego aż chciało się krzyczeć ze strachu, a Gwen miała wrażenie, że w ciemności przed nimi coś się poruszyło.
Jakby tego było mało, światło bijące od amuletu zaczęło powoli przygasać...
|