Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-05-2017, 06:13   #566
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 74

Cheb; rejon centralny; most; Dzień 8 - przedpołudnie; słonecznie; nieprzyjemnie.




Nico DuClare, Alice Savage i San Marino



Czarnowłosy mężczyzna w skórzanej, wyćwiekowanej kurtce z licznymi naszywkami oparł się butem o balustradę mostu. Zaciągnął się gwałtownie i zachłannie papierosem. Końcówka ładnie skręconego papierosa rozżarzyła się intensywnym blaskiem. Ale brunet palił tak zachłannie, że pewnie nawet nie czuł smaku palonej substancji. Wpatrywał się w rzekę po drugiej stronie balustrady i choć wpatrywał się intensywnie też pewnie niezbyt dobrze ją obecnie widział. Za to co dało się zauważyć z bliska oczy błąkały mu się krótkimi, nadpobudliwymi ruchami przenosząc się szybko z jednego punktu na kolejny. Nawet więc pobieżna obserwacja sylwetki w tej skórzanej kurtce dość jasno obwieszczała wszystkim. Jej właściciel był wściekły. Wściekły tą gorącą wściekłością objawiającą się w rozpalonej do żółci końcówce papierosa i nerwowym stukaniem palców o własne udo. Wściekły tą gorącą wściekłością gdy będąc tuż przy finiszu ktoś przewala nas tuż przed ostatnim krokiem.


Gorączkowe jednak ruchy gałek ocznych widziane tylko z bliska mówiły za to, że ten mężczyzna jest też wściekły tą zimną, kalkulacyjną wściekłością. Że właśnie szacuje, i kalkuluje jak ukierunkować tą złowrogą emocję jaka buzowała mu ogniem w żyłach. Skoro milczał więc jeszcze nie podjął ostatecznej decyzji. Ale jednak w końcu do zbyt cierpliwych czy spokojnych nigdy się nie zaliczał. A miał powód do bycia wściekłym. W końcu byli już tak blisko! Najpierw zaczął robić problemy ten nowojorski kapelan.


- Dziecko tu nie chodzi o ciebie. - zwrócił się cierpko do czerwonowłosej panny młodej której kolor włosów raźno kontrastował z kolorem mniej więcej białego welonu przygotowanym przez Boomer. - Ja ci mogę dać sakrament małżeństwa. - zasuszony, starszy kapłan obniżył głowę gdy zwrócił się do niższej rozmówczyni. - Tu chodzi o niego. U niego nie widze ani krztyny skruchy i chęci naprawy wyrządzonego zła. Komuś takiemu nie mogę udzielić sakramentu. - kapelan podniósł głowę ponad biały welon i wskazał na pana młodego w skórzanej kurtce. Ten nie zamierzał siedzieć cicho.


- Mów o co ci chodzi suchotniku. Było minęło. Buda nadal stoi. Tamtego frajera w koloratce do wskrzeszania to chyba jesteś gdzieś na początku kolejki przy mnie. Więc sam się za to bierz albo właśnie nawijaj co trzeba zrobić. Ale wybij sobie z baniaka, że będziemy cię o coś błagać. Nie chcesz po dobroci to nie. Załatwimy sprawę z twoją pomocą lub bez. Nie jesteś jedynym klechą na tym świecie. - Guido ciskał przez zaciśnięte zęby kolejne słowa jak błyskawice. Wysunął agresywnie do przodu głowę jakby zamierzał gryźć i szarpać na odległość. W takiej pozie był całkiem podobny do zjeżonego, nastroszonego futrem wilka warczącego ostatnie ostrzeżenie przed atakiem. Wskazywał dobitnie umundurowanego kapłana palcem wskazującym i gdyby stał bliżej pewnie dźgał by go tym palcem w pierś tak samo zażarcie jak słowami. Kapłan jednak nie wydawał się być zlękniony takim tonem czy zachowanie. Wręcz przeciwnie gniew i agresywna postawa mafioza wydawała się tylko utwierdzać go w przekonaniu o odmowie.


- Prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne… - odpowiedział kapelan patrząc cierpko na wkurzonego gangera. - Ale niech będzie. Napraw co zniszczyłeś. Odbuduj tutejszy kościół. I załatw nowego pasterza dla tutejszej trzódki. Tak powiedzmy do 4-go lipca. Ładny dzień by nowy kapłan uczcił tą piękną rocznicę w odbudowanym kościele. A w ramach dobrej woli. Od ręki oddaj naszych jeńców. Tu i teraz. Oddasz jeńców tu i teraz. Dasz słowo przy wszystkich, że odbudujesz kościół i znajdziesz pasterza. To dam ten ślub nawet tobie. - kapelan podał w końcu swoje warunki. Patrzył wyczekująco na mafioza. Ten zmrużył oczy gdy ten mówił a na końcu prychnął.


- Nawet mnie? No, no. Ale mnie łaska jaśnieboska trafiła. - parsknął szyderczo uderzając dłońmi o uda. W napiętej atmosferze jaka panowała i na moście i po obu jego stronach te uderzenie brzmiało dziwnie głośno i ostro. Choć pewnie było cichsze od zwykłego klaśnięcia. - A chcesz znać moją łaskę? - zapytał i chyba nie wymagał od nikogo odpowiedzi. - Może wspaniałomyślnie zrobisz te swoje mambodżambo jak cię tu przysłali. A ja wspaniałomyślnie nie spalę tej rudery do gołej ziemi. I nie rozwalę łbów tej parze waszych darmozjadów. Odwalisz swoją robotę. To dostaniesz ich z powrotem. Wrócisz do swoich jako bohater i wybawiciel z parką odzyskaną z tej okrutnej, gangerowej niewoli. Taka wzajemność usług w tym robieniu laski czy jak to tam nazywasz. Co ty na to ojczulku? - Guido złożył od razu kontrpropozycję. Nozdrza mu się rozdymały co chwila a w oczach błyszczały niebezpieczne ogniki gdy granica zaczęcia walki lub kontynuacji negocjacji, życia i śmierci balansowały na ostrzu noża. - I odbudować. Ja pierdolę człowieku. Odbudować. Runnerzy nie sieją. Ani nie budują. My walczymy. I się bawimy. Ale nie budujemy. - pokręcił jeszcze głową na koniec jakby z niedowierzaniem, że taka podstawową prawdę z ulic Det musi komuś tłumaczyć. Brzytewka nie była do końca pewna ale wiedziała, że coś podobnego było jednym z elementów tradycji wszystkich Runnerów.


- Wszyscy jesteśmy żołnierzami Boga w jego wojnach. Na wojnach są też i ofiary. Ale każdy który polegnie w jego wojnach ma miejsce w jego zastępach w Niebie. Jeśli nie chcesz przystać na moją ofertę nie mamy o czym rozmawiać. - odpowiedział krótko Nowojorczyk w koloratce i przy braku kompromisu u którejś ze stron właściwie negocjacjom ciężko było posunąć się cokolwiek naprzód. Wyglądało na to, że ani kapelan ani mafioz nie mają w tej chwili ani ochoty ani o czym ze sobą rozmawiać. Upór obydwu groził raczej niezbyt pokojową eskalacją dalszych wzajemnych roszczeń.


Wtedy do negocjacji znów wtrącił się Rewers. Podszedł do Guido i jakby przypomniał o planie rezerwowym z miejscowym szeryfem. Guido zbystrzał i pozezował na obitą i napuchniętą twarz chebańskiego stróża prawa. W końcu jednak jakby oszacował patyczakowatą sylwetkę nowojorskiego kapłana, beczułkowatą sylwetkę chebańskiego szeryfa i chyba uznał, że to wyjście jest godne uwagi. Jednak z szeryfem też nie poszło ani gładko ani łatwo.


- No pewnie, że mogę udzielić wam ślubu. Ale chcę prezent ślubny. - szeryf zgodził się bez wahania ale też i bez wahania zaczął od stawiania swojego warunku. Nozdrza gangera z Det niebezpiecznie się poruszyły gdy patrzył z bliska w posiniaczoną twarz szeryfa.


- Coś ci się chyba pojebało Dalton. To parze młodej daje się prezenty ślubne. - Guido nie spuszczając wzroku z oczu szeryfa zaciągnął się kolejnym fajkiem cedząc nieprzyjemnym tonem kolejne słowa.


- Taki wyjątkowy ślub. Można więc zrobić i wyjątek. - szeryf Dalton przemielił ślinę w poobijanych szczękach ale dalej pozostawał niewzruszony na “aluzje” mafioza.


- Czego chcesz? - zapytał krótko czarnowłosy ganger mrużąc oczy.


- Chcę swoich ludzi. Bena Ridleya i cała resztę. Całą dwunastkę. Podobno żyją i mają się dobrze. No to cudnie. Chcę ich z powrotem. Do jutrzejszego świtu. Chcę ich tutaj. - szeryf Dalton też nie bawił się w długie przemowy i powiedział co jest ceną za udzielenie ślubu.


Gdzieś w tym momencie Guido pewnie balansował na granicy czy dać się trafić przez szlag gniewu i wściekłości. Odszedł w stronę barierki mostu i zaczął palić kolejnego fajka. Miał do wyboru dwie opcje ale każda była upstrzona trudnościami jakich się nie spodziewał. No i obydwaj jego oponenci stawiali mu warunki na jakie nie było łatwo mu się zgodzić. W gniewie mógł równie dobrze kazać zlikwidować wszystkich jeńców i zamiast jechać rozwalać kutry spalić kościół który na pewno był bliżej i był łatwiejszy namierzenia i zniszczenia niż tajemnicze kutry których od paru godzin nikt nie widział. Mógł też olać sprawę i kazać się zwijać kończąc negocjacje bez jakichś konkretnych rezultatów. Mógł też jeszcze wrócić do któregoś z dwóch głównych figur przy tych ślubnych planach. Co postanowi tego jeszcze nie było wiadomo. Ale za parę ostatnich machów tego fajka co palił pewnie się dowiedzą wszyscy na moście.


Obie strony na moście obserwowały zmagania negocjacji na środku chebańskiego mostu. Nawet pewnie z któregokolwiek brzegu widać było napięcie i nerwową atmosferę w grupce pośrodku mostu. Grupka pośrodku mostu też zamilkła w oczekiwaniu. Każdy z przedstawicieli trzech stron z Detroit, Nowego Jorku i Cheb wypstrykali się ze swoich racji, wersji, warunków i roszczeń. Każdy pewnie zastanawiał się co dalej zrobią pozostali dwaj. Następne kilka minut zapowiadało się decydująco. W samo południe na samym środku mostu po samym środku linii umownego frontu lub linii współpracy stojącej obecnie pod znakiem coraz większego zapytania. Ale wciąż po obu stronach rzeki panowało napięte milczenie. Palce zaciskały się na spustach, dłonie na broni ale jednak jeszcze nikt nie strzelał. Napięcie jednak przedłużało się i nie mogło rosnąć w nieskończoność. Wreszcie musiało znaleźć jakieś ujście. Była okazja by pozostali uczestnicy rozmów powiedzieli swoje by spróbować przechylić szalę na czyjąś stronę.




Wyspa; centrum; las; Dzień 8 - przedpołudnie; słonecznie; ziąb.




Will z Vegas



Przegląd ich grupki poszedł Willowi dość prędko. Wszyscy byli rozrzuceni w promieniu kilkunastu kroków gdzie złapało ich przygwożdżenie nagłym i zmasowanym ostrzałem. Jak na takie stężenie tych wybuchów to chyba wyszli w miarę cało. Ale fakt, większość pocisków uderzyła gdzieś obok a w ich pobliżu spadło tylko kilka. Jak bardzo te “tylko kilka” potrafiło być zabójczych to spora część grupki odczuła. Will oberwał w nogę, Kelly też a Cano w bok. A ta dziewczyna której nawet cwaniak z Vegas nie zdążył zapamiętać jej imienia leżała z dobre kilkanaście kroków od reszty grupki. Bez podchodzenia widać było, że nie żyje. Mało kto by przetrwał z urwanym ramieniem. Znaczy jakby mógł przeżyć bezpośrednie trafienie tym czymś a potem wykrwawienie z urwanej kończyny. Dziewczyna nawet z paru kroków wyglądała jak krwawy ochłap i chyba nawet lepiej było, że upadła tak, że włosy przysłoniły jej twarz więc ta nie była widoczna.


W tym czasie Kelly zdołała zabandażować swoje udo. Potem doskoczyła do Cano i zaczęła jego opatrywać. Tu jej poszło dłużej bo i rana była poważniejsza. Dłonie jednak poruszały jej się sprawnie, szybko choć nie tak jak u Barneya w podobnych wypadkach. Widać było też pewną nerwowość w tej stresowej sytuacji. Choć Will miał wrażenie, że miałby szansę poradzić sobie chyba sprawniej od niej to jednak zakładać się o to byłoby dość hazardową rozrywką. - Muszą mieć radio. I oficera. Podał na nas radio moździerzom. Ostrzelały nas. Przyjdą sprawdzić jak im poszło. - wymruczała Kelly zakładajac kolejne warstwy bandaża na odkryty brzuch Cano. Ten syczał i jęczał boleśnie zaciskając zęby na jakimś kijku by nie krzyczeć. Rana wyglądała na poważną i obficie krwawiło miało pewnie co boleć i rwać w tych trzewiach.


- Pewnie. Zbieramy się. - syknął Cano ale Disco i druga z runnerowych dziewczyn musiały mu pomóc wstać. Poraniony Runner syknął ale utrzymał się na nogach. Po paru krokach chyba zrobiło mu się głupio, że go dwójka prowadzi. - Dobra, dam radę. - odesłał najpierw tą dziewczynę a po kilku następnych też i Disco. Dziewczyna poszła na tył ich grupki a Disco wysforował się naprzód. Wszędzie wokół panował żrący, chemiczny dym o konsystencji rzadkiej mgły jaki wzbił się od tego ostrzału. W uszach Willowo dzwoniło nadal.


- Chodź tu. - syknęła do niego Kelly łapiąc go za front ubrania i pociągając w dół. Gdy znaleźli się niżej zaczęła odkażać i bandażować przebitą szrapnelem nogę Schroniarza. - To nie są żadne wymoczki. Ani rezerwiści. By wezwać tak prędko tak precyzyjny ostrzał w bojowej sytuacji to już trzeba to robić ileś razy wcześniej. Myślę, że nie odpuszczą. Ale może uda się ich zgubić. - Kelly wydawała się skupiona i na tym co szepcze do Willa i na bandażowaniu jego nogi równie mocno. Szybko się z tym uwinęła i założyła z powrotem plecak na plecy a w dłoniach miejsce podręcznej apteczki zajął karabinek.


Pomniejszona i już co nieco okaleczona grupka Schroniarzy i Runnerów ruszyła chyłkiem przez las. Starali się poruszać cicho ale przez te dzwonienie w uszach nie byli pewni czy naprawdę cicho im to wychodzi. Jeśli ktoś z początku kolumny czyli Disco i jeden z Runnerów wiedzieli gdzie idą to zachowywali to dla siebie. Równie dobrze mogli wybrać losowy kierunek i starać się po prostu opuścić zbombardowany obszar. I to im się udawało bo dymu, lejów i połamanych krzewów i gałęzi było coraz mniej. Las znów robił się coraz bardziej dziewiczy. Ta ostatnia dziewczyna często znikała im z oczu zostając z tyłu to znów ich doganiając najwyraźniej robiąc za tylną czujkę. Na razie nie mówiła nic o ścigających ich żołnierzach. Na razie też nie spadały na nich kolejne bomby. Cano wyglądał nieciekawie. Pocił się i ciężko oddychał co przy tak poważnych obrażeniach było dość normalne. Niemniej taka podróż na pewno mu nie sprzyjała. Z drugiej strony zostanie i poddanie się Nowojorczykom też nie zapowiadało szczęśliwego zakończenia dla ciężko rannego Runnera.




Detroit; Downtown; kamienica Starszego; Dzień 7 - świt; pogodnie; ziąb.




Julia “Blue” Faust



- W biznesie nie ma miejsca na sentymenty. - kiwnął głową starszy mężczyzna tak enigmatycznie, że córka Emmy Green nie była pewna czy to odpowiedź na jej pytanie o noktowizor, zgoda lub akceptacja tego stwierdzenia zgodna z własną filozofią czy jeszcze coś innego. Starszy z powrotem odebrał swój album ze zdjęciami zostawiając jedną fotografię rodzinną pannie Faust i chowając książkowy gadżet z powrotem do szafy z której go wyjął.


- A teraz pozwól, młoda damo, że stary ramol zbierze się do kupy. - odwrócił się w stronę blondynki w biurowym uniformie z poprzedniej epoki. - A swoją drogą, świetna kompozycja stroju. Dawno nie miałem tak świetnie ubranego gościa. - powiedział z uznaniem jakby dopiero teraz raczył zauważyć wysiłki jakie Pepe i Szafirek włożyli by Blue wyglądała właśnie tak a nie inaczej. - Zwłaszcza przed świtaniem. - dodał nieco z przekąsem nawiązując do barbarzyńskiej widocznie dla niego pory z jaką para gości wpadła do niego z wizytą. Spotkanie zostało najwyraźniej zakończone do czasu aż gospodarz się uszykuje do wyjścia. Wymownie wskazywały na to otwarte zapraszająco drzwi na korytarz jakie jeden z ochroniarzy usłużnie otworzył dla gościa.


---



Jeden z ochroniarzy został w gabinecie. Ale drugi i ten który najwyraźniej cały czas stał po drugiej stronie drzwi odprowadzili gościa o blond włosach tą samą drogę jaką niedawno pokonali z Dzikim. Sam rajdowiec też był na dole w tym samym salonie w jakim obszukiwano ich na samym początku wizyty. Dziki był jednak gwiazdą z Ligii. Gdy drzwi się otworzyły była świadkiem jak właśnie dawał autograf jednemu garniakowi i sobie rozmawiali chyba bardziej w stylu Dzikiego niż tej sztywnej atmosfery, chłodnego profesjonalizmu jaki wokół siebie wytwarzali miejscowi strażnicy.


- No! Co jest grane?! Co od ciebie chciał? - Dziki zdawał się momentalnie stracić zainteresowanie swoim fanem gdy do pokoju wkroczyła Blue doeskortowana przez dwóch ochroniarzy.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline