Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 09-05-2017, 03:01   #561
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 73

Cheb; rejon centralny; most; Dzień 8 - przedpołudnie; słonecznie; nieprzyjemnie.




Nico DuClare, Alice Savage i San Marino



Krótka wędrówka największego Pazura do grupki stróżów prawa stojących na środku mostu wywołała jakby reakcję łańcuchową. Guido nie czekał na znak od przybranego ojca Alice tylko ruszył też na most z niezbyt przyjazną miną. Miał jednak trochę dalej niż grupka panien młodych i druhen więc na most weszli prawie jednocześnie. Widząc, że jeden pan młody idzie w kierunku mostu, drugi również podążył jego śladem choć zauważalnie obydwaj zachowywali od siebie kilku krokowy odstęp. W efekcie najbardziej zaangażowana w ślubne ceremonie grupka Runnerów weszła na most od swojej strony prawie jednocześnie.


Widząc poruszenie na przeciwległym krańcu mostu albo rozmawiajacego z szeryfem dowódcę Pazurów w kierunku centrum mostu ruszył oficer NYA wraz z towarzyszącymi mu dwoma żołnierzami i jakimś cywilem z aparatem na szyi. Z żołnierzy jeden szedł z bronią maszynową w dłoniach i choć lufa była opuszczona ku ziemi argument siłowy który mógł być przez niego użyty w dowolnej chwili był dość wymowny. Za to gdy oficer którym okazał się być kpt. Richardson podszedł bliżej prezentował się o wiele mniej bojowe przez te okalające go opatrunki i bandaże. Choć podszedł z raczej mało przyjaźnie nastawioną miną. Wszyscy z obu stron mostu więc ruszyli prawie jednocześnie i prawie jednocześnie zbliżyli się do grupki chebańskich stróżów prawa zachowując dystans kilku kroków od nich. Nico jak i pozostała dwójka znalazła się więc pośrodku. Pocieszające było, że owe grupki co nieco zasłaniały widok swojej stronie gdyby ci zdecydowali się otworzyć ogień co właśnie mogło być powodem dla którego tego mogli się od tego powstrzymać.


Gdy już byli blisko siebie mogli się obejrzeć nawzajem. Idący od wschodniej strony mostu żołnierze NYA byli tylko we trzech. Alice i Nico rozpoznawali dwójkę z nich. Dowodził nimi kapitan Richardson którego zdążyli poznać z jego wizyty w domu Kate w charakterze pacjenta czy w biurze szeryfa gdzie razem z kapitanem Yordą był głównym reprezentantem NYA w czasie rozmów. Teraz wyglądał na zmęczonego i poranionego. Jedno ramię miał na temblaku i zabandażowane. Do tego głowę i jedno oko miał zasłonięte bandażem. Pewnie dlatego nie widać było u niego innej broni niż kabura z pistoletem. Drugi z żołnierzy, sierżant King dzierżył właśnie tą broń maszynową. Tego na pewno rozpoznawała i Alice i Nix. W przeciwieństwie do oficera który zdecydowanie sporo uwagi wzrokowej poświęcił właśnie Alice, podoficer dość długo i wyraźnie niechętnie spoglądał na Nixa. Nie zapomniał przy tym splunąć za balustradę mostu. Trzeci żołnierz wydawał się całkiem obcy i miał karabin na ramieniu. Za to cywilem okazał się być nowojorski reporter “Prawdy”, Zdravko Ljubjanović. Co prawda i Nico i Runnerzy spotkali go już wczoraj ale zwłaszcza Alice miała okazję się przyjrzeć mu z dużo mniejszej odległości i w świetle dnia. Wyglądał mizernie. Nie miał bandaży jak oficer obok niego więc chyba nie był ranny. Ale w porównaniu do tego co pamiętała z zimy, miał krótko ostrzyżoną głowę, prawie jak Paul. No i miał zapadnięte policzki sprawiajace, że wyglądał na wychudzonego. W ogóle wyglądał jakoś szaro i mizrnie jakby go ktoś wyjął z magla. Tylko błysk w oku gdy przymierzał się do swojego oka aparatu pozostał w nim nieugięcie niezmieniony.


Pomiędzy nimi a Runenrami była grupka trzech stróżów prawa no i Anthony “Cass” Rewers który zdążył do nich dojść pierwszy. Sam łysy olbrzym miał tylko kaburę z bronią krótką. Cała trójka służąca porządkowi Cheb miała karabinki i broń krótką ale przynajmniej rodowici Chebańczycy mieli broń na plecach i w kaburach nie kwapiąc się do jej użycia.


Największa liczebnie grupka przybyła z zachodniej strony rzeki. Obie panny młode rzucały się w oczy swoimi białymi ubraniami i brakiem jakiejkolwiek broni. Tweety dzierżyła zgodnie z obietnicą daną w łazience Kate, swoją strzlbę ale trzymała ją opartą nonszalancko na ramieniu wcale nie mając chyba ochoty jej użyć. Druga z druhn, Boomer, miała karabin wyborowy z lunetą ale niosła go na plecach poza tym zgodnie z pazurową modą czy stylem miała kaburę z pistoletem na udzie. Nix podobnie jak Guido zabrał ze sobą tylko broń krótką.


Trójka z błyszczącymi odznakami która zajmowała miejsce pośrodku mostu pod względem siły podręcznego ognia nie prezentowała się najgorzej. Ale obie strony które przyszły na te rozmowy miały w przeciwieństwie do nich pozostałe, trudne do oszacowania siły po “swoich” brzegach rzeki z których najbardziej wymownym obrazem była broń maszynowa zamontowana na pojazdach, na transporterze u Runnerów i na Hammerze u Nowojorczyków.


- Co jest staruszkowi? Nie kazałem mu prowadzić negocjacji w swoim imieniu. - syknął Guido gdy Alice dołączyła do niego i razem brakowało im jeszcze kawałek do Tonego rozmawiajacego o czymś z szeryfem. Z przeciwnej strony widać było jak trójka mundurowych Nowojorczyków też wchodzi na most. Wszelkie rozmowy jednak zamilkły chyba po obu stronach gdy obydwie grupy zatrzymały się szacując siebie nawzajem i próbując odgadnąć intencje.


- Tajna agentka Pazurów co? - prychnął zirytowanym głosem kpt. Richardson patrząc tak ironicznie, że graniczącym z pogardą spojrzeniem zarówno na “agentkę” jak jej mentora. Oficer się powstrzymał od splunięcia ale podoficer King nie omieszkał.


- Masz coś do niej żołnierzyku? - zapytał od razu Guido robiąc krok do przodu. Przybrał jak często miał w takich wypadkach bezczelny, prowokujący ton. - No to masz coś i do mnie. Czyli i do nas wszystkich. Ale głównie do mnie. - mafioz zrobił kolejny krok a Tweety uśmiechnęła się z satysfakcją widząc szefa w akcji.


- Zgaduję, że ty jesteś ten cały Guido tak? - zapytał oficer też robiąc krok do przodu i wcale nie ukrywając swojej niechęci do szefa gangu. Też sprawiał wrażenie, że ten drugi go wkurza i musi się powstrzymywać przed bardziej zdecydowanymi działaniami.


- Guido. Po prostu Guido żołnierzyku. - wycedził mafioz robiąc kolejny krok w przód pokonując już z połowę drogi między Runnerami a szeryfami.


- Dla ciebie, “po prostu Guido”... to kapitanie Richardson jak już. - oficer Nowojorczyków też się zjeżył widząc agresywne zachowanie gangera i podobnie wysunął się naprzód.


- Ej, Śmieszek! Słyszałeś? Konkurencję w opowiadaniu nie śmiesznych kawałów tu masz! - krzyknął w tył mafioz nie odwracając głowy i odpalając kolejnego papierosa. W efekcie Nix zacisnął nerwowo szczęki a wargi zrobiły mu się w wąską, zaciętą kreskę. - No chyba cię suty rwą żołnierzyku. - odpowiedział spokojnie czarnowłosy mafioz unosząc spojrzenie z zapalonego papierosa z powrotem na oficera NYA.


- Panowie chyba już tego wystarczy. Nie zebraliśmy się tu chyba słuchać wzajemnych kłótni i wyzwisk. Zebraliśmy się tu w innym celu. Prawda? - w dyskusję włączył się “Cass” Rewers podchodząc mniej więcej pośrodku odległości między obydwoma dowódzącymi i w pokojowym geście unosząc po pustej dłoni w stronę każdego z nich. Rozległ się dźwięk zwalnianej migawki. Celowo czy nie ale złapany w tej pozie przybrany ojciec Alice miał dość podobną pozę jaką miała i ona, kilka miesięcy temu, gdy ten sam fotograf uwiecznił ją na tym samym pewnie aparacie. Choć teraz nikt do siebie jawnie nie celował i obie grupki były mniej liczne niż zimą w zrujnowanym walkami kościele.


- No. Ślub miał być. Mieli przywieźć klechę. Niech dadzą klechę i się rozejdziemy. My dajemy w zastaw Czachę oni niech dadzą klechę. Potem do my oddajemy klechę a oni Czachę. Wytłumacz to żołnierzykowi jak się w nocy z tamtym drugim umawialiśmy. - Guido odezwał się pierwszy mówił do Tony’ego choć wciąż patrzył głównie na kapitana Nowojorczyków.


- No. Ślub miał być. Ale nie tak prędko. To było zanim próbowaliście w nocy wykończyć kapitana Yordę. - warknął Nowojorczyk i oskarżycielsko wskazał na stojącego na przeciwko mafioza w skórzanej kurtce. - Wasze słowo jest nic niewarte! - oficer podniósł głos mówiąc z wyraźną wściekłością robiąc kolejny krok naprzód.


- Moje słowo jest nic niewarte? - zapytał drapieżnym tonem Guido też robiąc krok w przód i też wycelowując swoja dłoń w rozzłoszczonego oficera. A, że trzymał w niej też i papierosy to i rozżażyły się one w rytm ruchów jego dłoni. - Uważaj sobie żołnierzyku! Bo zaraz ci sie zrobi z tej trzy ćwierci, pół ćwierci! - syknął również wkurzony mafioz wskazując na obandażowane ramię oficera.


- Grozisz mi? Tak myślałem! Po was niczego innego nie można się spodziewać. - prychnął triumfalnie oficer jakby Detroitczyk właśnie spełnił jego oczekiwania. - Jeśli otworzycie ogień… - pogroził palcem zaciskając zęby ze złości. - Czerwony jeden! - rzucił przyciskając coś przy swojej krótkofalówce. Obydwaj żołnierze spięli się. Sierżant King nieco uniósł swoją broń w górę. Guido zmrużył oczy. Potem podobnie jak reszta Runnerów i Chebańczyków zaczął się rozglądać dookoła.


- Panie kapitanie to nie jest konieczne! - “Cass” Rewers też podniósł głos próbując powstrzymać Nowojorczyka. Ten nadal jednak miał zaciętą minę i wzruszył ramionami. Nix pociągnął za dłoń Emily i kucnął przy balustradzie mostu. Zaraz za nimi wylądowała Boomer zaczynając zdejmować broń z pleców. Właśnie wówczas gdzieś z nieba spadła jakaś smuga i huknęła głośno o asfalt. Chyba wszystkie głowy odwróciły się w stronę runnerowego brzegu gdzie nagle wykwitła wnosząca się w górę smuga czerwonego dymu. Pocisk dymny. Niemniej wywołał na zachodnim brzegu odległe nieco okrzyki i zaskoczenie.


- Mają już namiar. - wskazał brodą smugę czerwonego dymu unoszącego się w górę ponad dachami budynków. - Gdy trzeba będą strzelać i bez rozkazu. - kapitan wycedził przez zaciśnięte zęby wskazując gdzieś za siebie na “swój” brzeg. Choć na nim nadal widać było tylko tego Hummera a z niego na pewno nie padł ten strzał.


- Ah tak? - Guido otrząsnął się już z dymnego ataku i znów patrzył głównie na kapitana NYA. - To co powiesz na to żołnierzyku? - przeniósł dłuższego i świeższego papierosa do drugiej dłoni i uniósł krótszego i prawie już wypalonego papierosa w górę jakby wskazywał nim w niebo. Kapitan uniósł brew ale się nie odezwał. Wtedy mafioz pstryknął petem. Ten poszybował kometowym łukiem, uderzył w asfalt, rozbił się tam złotymi drzazgami płosząc kilka zapomnianych insektów i poturlał się o jakiś krok od butów oficera. Tam znieruchomiał. Przez chwilę nic się nie działo i oficer który dotąd spoglądał na ten dogasający się pet uniósł głowę chyba chcąc jakoś odpowiedzieć gangerowi. Wtedy właśnie rozległ się pojedynczy strzał i pet zniknął w burzy pecich rozbryzgów i kawałkami wyrwanego asfaltu. Guido uśmiechnął się i podobnie jak pierwszego uniósł w górę kolejny zapalony papieros. - Zgadnij gdzie trafi następny. Żołnierzyku. - teraz on wycedził swoje w stronę NYA. Tak samo jak u Nowojorczyków było prawie pewne, że nie strzelił ani nikt z grupki na moście ani z tych którzy zostali przy samochodach.


- Panowie! - Tony podniósł głos. - Myślę, że zasadę wzajemnego wykończenia się zgodnie z zasadą martwej ręki mamy już omówione. - zaczął mówić patrząc to na jednego to na drugiego. Sytuacja była o wiele bardziej napięta niż przed paroma chwilami gdy wchodzili na most. Teraz obydwie strony wydawały się o włos od otwarcia do siebie ognia. Nawet w wypadku śmierci swoich dowódców. - Proponuję zasiąść do negocjacji. - powiedział wciąż spoglądając na obydwu głównych decydentów.


- Mnie nawet by pasowało jakbyście się nawzajem wystrzelali. Byłoby tu mniej szybkich cynglów z nadmiarem amunicji, z którymi zawsze są kłopoty i tym razem na pewno nie byłoby to nic wspólnego z nami. - do rozmowy włączył się nagle szeryf podchodząc z przeciwnej strony niż Rewers ale też stając pomiędzy dwoma głównymi oponentami. Te szczere wyznanie na chwilę przykuło spojrzenia ich obydwu. - Ale tu jest coś co strzela do nas wszystkich. Do tych z Nowego Jorku, do tych z Detroit, do tych z Cheb i do przyjezdnych. Chcecie się tak bardzo strzelać to się z tymi łódkami postrzelajcie. Najlepiej jak najdalej stąd. - szeryf Dalton machnął dłonią w kierunku rzeki. Nomen omen w stronę skąd płynęła, na południe, gdzie wczoraj w nocy widziano ostatni raz odpływające kutry. Liczne głowy spojrzały też w tą samą stronę. Po chwili milczenia i szef gangerów i szef żołnierzy spojrzeli na siebie. Nadal były to spojrzenia pełne wzajemnej niechęci i wrogości.




Wyspa; centrum; las; Dzień 8 - przedpołudnie; słonecznie; ziąb.




Will z Vegas



Cano kiwnął głową. Widocznie miał podobny pogląd na tą sprawę. Dał znak reszcie i najpierw Disco, potem inny Runner a potem wedle znaków przyszła kolej na parę Schroniarzy. Pierwsza ruszyła Kelly a zaraz za nią Will. Widział plecy jej sylwetki co chwila znikające z widoku wśród gęstych krzaków. Po chwili jednak dostrzegł ją czekającą razem z dwoma pierwszymi Runnerami. Po chwili dołączyła do nich reszta. Wszyscy wydawali się być czujni i spięci traktując sprawę najwyraźniej bardzo poważnie. Nie odzywali się praktycznie w ogóle. Cano tylko wyszeptał, że spróbują się urwać.


Znowu ruszyli do przodu. Prowadził Disco, potem jedna z Runnerek, znowu para Schroniarzy i na końcu Cano i Robert. Para gangerów została nieco z tyłu, znikając Willowi z pola widzenia. Choć o to w tym gęstym lesie nie było takie trudne. Maszerowali ostrożnie starając się najwyraźniej stawiać skrytość nad prędkość. Ciężko było nie dać oprzeć się wrażeniu, że są ściganą zwierzyną. Kierunek marszruty dyktowali tym razem ludzie z Det i will miał właściwie zerowe pojęcie w którą stronę idą. Wracają do Centrum, ida na lotnisko, czy jeszcze coś innego.


Znowu zatrzymali się po jakimś czasie. Mogło minąć z parę minut. Dogoniła ich w tym czasie ta dwójka która została dotad z tyłu i miała dość nieprzyjemne wieści. Nowojorski oddział ruszył ich tropem. Nie byli pewni czy potrafią jakoś odnaleźć ich trop czy maszerują tak na czuja, przeczesując teren. Też jednak stawiali na ostrożność więc mieli zbliżone tempo do próbujących się wymknąć Runnerów więc i odległość niezbyt się zmieniła. Gangerzy i Schroniarzy zyskali trochę czasu i metrów pewnie nim tamci się zorientowali, że grupa przeciwników próbuje się urwać. Ludzie z Det wydawali się spięci. Dla Willa widoczny był kontrast zwłaszcza u trzech gangerów, Roberta, Cano i Disco których poznał wczoraj i wówczas wydawali się tacy weseli, bezczelni i rozwydrzeni. Teraz zaś byli poważni jak większość ludzi gdy wiedzieli, że wpadli w tarapaty.


- Nie możemy ich obejść. Jeśli zrobimy łuk teraz skróci się dystans i mogą nas zauważyć. Musimy zyskać na czasie. - wyszeptał cicho Cano wyjaśniając w czym tkwi problem. Mówił chyba głównie do Schroniarzy. Chwilę trwała szeptana narada. Mogli dalej próbować się przekradać powoli zmieniajac kierunek marszu. To dawało nadzieję, że Nowojorczycy zgubią trop jeśli go mają lub pójdą na ślepo dalej gdy Runnerzy ze Schroniarzami stopniowo zejdą z pasa jaki tamci przeszukiwali. Walczyć chyba gangerzy z NYA nie chcieli bo o tym wariancie nikt nie wspominał. Była jeszcze nadzieja, że tamci mogą się znudzić lub uznać, że wyszli za daleko i dadzą sobie spokój. No była jeszcze wersja prędka. Mogli ruszyć forsownym tempem stawiając na to, że jakoś uda się zwiększyć odległość nad przeciwnikiem na tyle, że będzie można spróbować innych wariantów. Runnerzy popatrzyli na parę Schroniarzy czekając chyba czy oni mają jakiś własny pomysł lub przychylą się do któregoś.




Detroit; Downtown; kamienica Starszego; Dzień 7 - świt; pogodnie; ziąb.




Julia “Blue” Faust



- No tak. Nie dziwi mnie to. - Starszy kiwnął w końcu głową gdy usłyszał pytanie swojego gościa i na chwilę przytrzymał twarz w dole po tym kiwnięciu jakby szukając natchnienia w trzymanym przez Blue albumie. - Twoja matka była gwiazdą. - powiedział podchodząc do blondyny ubranej wedle biznesowego dress code i trzymającej stary album ze zdjęciami. - Taką prawdziwą gwiazdą jak kiedyś to się mówiło o kimś, że jest ktoś gwiazdą. - powiedział i pochylił się nad albumem zaczynając przewracać kolejne stronice z kolejnymi zdjęciami. - Na początku Howiemu to bardzo imponowało. Tak jak jej ta jego aura władzy, sukcesu i mrocznego uroku. Wielu kobietom to imponowało u Howiego. - dodał jakby mimochodem przerzucając kolejne stronice trzymanym na kolanach Blue albumie.


- To jest twoja matka. - zatrzymał kartkowanie stron i stuknął w jedno zdjęcie. Przedstawiało zdjęcie młodej, pięknej kobiety o tak charakterystycznym uśmiechu jak z reklamy pasty do zębów jakim szczyciła się i jej córka. Na zdjęciu pewnie nawet była równolatką obecnej Blue. Była młoda, uśmiechnięta i wedle słów Starszego sławna. I to jak! Blue ją znała! Znaczy jej zdjęcie. Z Vegas! Z plakatów! Znała ją! Kto by był z Vegas i jej nie znał! Na pewno te liczne młode gwiazdki estrady, sceny, show i nie tylko z Vegas albo przybywające do Miasta Neonów które często wyobrażały sobie mniej lub bardziej skrycie, że będą gwiazdami. Kiedyś. Najlepiej oczywiście jak najprędzej. Ale gwiazdami. Właśnie takimi jak te dawne, prawdziwe gwiazdy. Właśnie taka jak ta kobieta z plakatów. Tak, to własnie ją Blue z tych plakatów bardzo dobrze znała. Ale nie miała nigdy pojęcia, że to jej matka!

- Oboje mieli silne charaktery. Niestety rzadko się dogadywali. Ona nie chciała być jego najnowszą czy najlepszą zdobyczą. On nie chciał by dalej robiła to gwiazdowanie. Jak przyszliście na świat nieco się oboje pojednali. Ale nie na długo. W końcu miała dość. Jego zaniedbywania jej i was, ciągłych biznesów, romansów, spychania na boczny tor, zamykanie w złotej klatce. Też nie była w tym bez grzechu. Ale raz ją złapał. Nie darował jej. Wywiózł ją na pustynię. I wrócił sam. Potem wyczyścił sprawę tak dokładnie jak to Howie potrafił. Uznał, że go zdradziła i poniżyła więc przestał o niej mówić a jak już to pewnie tak jak sama wiesz najlepiej. - starszy człowiek oparł się o kant swojego biurka i mówił monotonnym, smutnym tonem nie mając o tych wydarzeniach lekkich wspomnień. Na Blue zaś ze zdjęcia nadal wpatrywała się młoda, roześmiana kobieta.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 21-05-2017, 01:21   #562
 
Czarna's Avatar
 
Reputacja: 1 Czarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputację
post wspólny Czarnej, Lemiego, Zombi i Mg :)


Nico rozejrzała się. Szanse na wypatrzenie snajpera były znikome, ale pocieszała się że znajduje się raczej na końcu listy do odstrzału, kątem oka oceniła odległość do balustrady i głębokość rzeki.

Spieprzyła, teraz San Marino widziała to bardzo wyraźnie. Nie powinna poprzedniej nocy przechodzić przez granicę i sięgać do Świata Popiołu. Wtedy Yorda wciąż trzymałby się na własnych nogach, a układ jaki próbowano zawrzeć poprzedniej nocy. To była jej wina, że zamiast rozwiązania, Nowojorczycy przywieźli kolejne komplikacje. Stała na moście, zaciskając pięści i patrząc spode łba na gadającego trepa. Bez pancerza i broni czułą się goła i bezbronna. Wystawiona na atak, ale trudno.
- Runnerzy strzelali do mundurów. Mundury strzelały do Runnerów. Pagony przeciwko skórom. Ilu zabiliście przez ostatnie dni? Wasz kapitan... Jastrząb - powiedziała chrapliwie, niskim i zimnym głosem - Nie tylko on ucierpiał przy... przekazywaniu słów zza granicy. Musiał je otrzymać, Rose prosiła. Nie umarł, zapłaciłam połowę ceny, a to że tu stoję... Mówcy nie należą do świata Żywych, co nie znaczy że nie odczuwamy bólu. Na pewno twoi ludzie zdali ci raport, opowiadali co widzieli. Masz wąty i pretensje, miej je do Mówcy. I tylko do niego - klepnęła się w pierś, robiąc krok do przodu - Wasi lekarze są bezsilni, patrzą i nie widzą. Nie wiedzą co robić, jak pomóc w malignie. Dla was kontakt z Duchami jest cięższy, nie przywykliście. Jastrząb majaczy? Wciąż może być zawieszony między światami. W okolicy jest tylko jeden Mówca - przekrzywiła kark pod kątem prostym aż chrupnęło w szyi - Który i tak ma do was iść, o ile przywieźliście księdza. Nawet nie dla mówcy, ale dla nich - machnęła na szefa i Plamę - Są rzeczy ważniejsze niż waśnie i wojna. Światło w mroku... Dalton dobrze mówi. Możemy się nienawidzić, walczyć i wykrwawiać, ale wtedy Żelazna Bestia wygra. Wpierw tu, potem dalej. Z ludźmi w skórach można się porozumieć. Z kutrami tego nie zrobisz.

Sytuacja na moście z jawnej niechęci, przeszła w otwartą wrogość i udowadnianie przeciwnikowi, że nie jest się bezbronnym. Z jednej strony na sygnał czekała artyleria, z drugiej skryty gdzieś wśród Ruin snajper. Oni zaś tkwili nadal pośrodku betonowej konstrukcji, wśród ciągnących się w nerwową nieskończoność sekund. Savage stała nieruchomo przy Guido, trzymając go za rękę i głaszcząc kciukiem uspokajająco po wierzchu dłoni. Spiął się ledwo Richardson zaczął mówić o niej, ale to były tylko słowa. Nie mogły zrobić krzywdy w przeciwieństwie do ołowiu.
- Dzień dobry kapitanie, cieszę się że mimo koszmarnej nocy udało się panu przeżyć w miarę cało - odezwała się ledwo zapadła cisza. Przywołała na twarz ciepły uśmiech i postąpiwszy do przodu, stanęła obok ojca. W białej sukience i z kwiatami odcinała się kontrastowo na tle czarnych skórzanych kurtek za plecami i mundurów moro przed i obok siebie. Do tego stojąc przy Tonym mikra budowa tym bardziej się uwidaczniała. - Proszę nie chować urazy, na każdym z nas spoczywają pewne zobowiązania. Poza tym... nic nigdy nie jest tak proste jak się wydaje na pierwszy rzut oka. Gdybym chciała źle dla pana, albo któregoś z pańskich ludzi, przedwczoraj w nocy migałabym się od udzielenia wam pomocy zamiast nalegać na dopilnowanie, aby nie musiał się pan borykać z powikłaniami po wypadku... chociaż nasze zapasy medyczne są wybitnie na wyczerpaniu - przez piegowatą twarz przemknął cień zmęczenia, w oczach zabłysnął i zgasł smutek. Dziewczyna szybko jednak wzięła się w garść, wracając do uprzejmej maski w komplecie z takim samym tonem - Panowie Rewers i Dalton mają rację. San Marino również. Na chwilę obecną mamy zbieżny cel w postaci kutrów zagrażającym nam wszystkim, a skoro jesteśmy tu i każda ze stron już wie, że nie jest bez wsparcia, skorzystajmy ze względnego zawieszenia broni. Jesteśmy ludźmi, potrafimy się ze sobą porozumiewać. Nie musimy stawiać na przemoc i walkę, uszczuplając własne siły. Mamy za sobą parę dni morderczych zmagań na Wyspie i w okolicy. Spróbujmy wypracować kompromis zadowalający obie strony. Pierwszy, najtrudniejszy krok już uczyniono - przeniosła uwagę na Guido i znów na Richardsona - Stoimy tu i rozmawiamy, mimo... perturbacji oraz całego bagażu wojennego wiszącego nam nad karkami. Wciąż mamy szansę aby dojść do konsensusu bez potrzeby przelewania ludzkiej krwi.
Nico zerknęła na balustradę. Wyglądała całkiem solidnie. Choć przed tymi wybuchami albo postrzałem nie była pewna czy by jakoś specjalnie chroniła. Za to była niedaleko. Parę kroków. Właściwie nikt chyba nie zwracał na nią uwagi gdy żarły się ze sobą te wszystkie ważniaki z różnych stronnictw zebranych tu na chebańskim moście. Strzelca nie widziała. A właściwie widziała w kilku oknach po stronie runnerowego brzegu kilka sylwetek w skórzanych kurtkach. Ale nie miała najmniejszego pojęcia czy to strzelał ktoś od nich czy nie. Do skoku przez balustradę brakowało jej w razie potrzeby kilka susów. Niby nie dużo. Ale raczej gdyby to ona miała oberwać pewnie nie miałaby szansy zrobić tych kilku susów.

Po tym co powiedziały obydwie panny młode a chwilę wcześniej dwaj negocjatorzy nie związani bezpośrednio ani z jedną ani z drugą stroną zapanowała chwila ciszy. Dwaj główni oponenci trawili usłyszane słowa, szanse, możliwości, pewnie szacowali szczerość usłyszanych zdań i kalkulowali następny ruch. Zarówno grupka na środku mostu jak i obie strony po obu stronach rzeki zamarły w nerwowym oczekiwaniu. Sytuacja była napięta. Nawet natychmiastowa śmierć przywódcy czy nawet obu, nie musiała zapobiec otwarciu ognia. Obydwaj jednak milczeli ważąc następne słowa a póki milczeniu śmierć również zamarła z uniesioną do góry kosą. Kolejne oddechy mijały a ani eksplozje ani strzały snajpera nie peszyły ciszy. Zdawał się słyszeć charakterystyczny syk wydobywającego się wystrzelonego pocisku czerwonego dymu. Zaskrzeczała jakaś mewa. Zabrzęczał któryś z plastikowych insektów. Ale ludzie zdawali się milczeć jak zaklęci.

- Ty już tam nie czaruj. - odezwał się wreszcie kapitan Nowojorczyków obdarzając ubraną na biało Alice nieprzychylnym spojrzeniem. - Jedna z drugą. - dodał machnięciem zdrowej ręki obdarzając podobnym spojrzeniem i drugą pannę młodą.

- Może skupmy się na rozwiązaniach panie kapitanie. - zaproponował łagodnie dowódca Pazurów próbując od razu zażegnać kolejny wybuch iskry zapalnej. - Co pan proponuje? - zapytał pobandażowanego oficera NYA. Ten skrzywił się i oparł zdrową rękę o biodro. Spojrzał najpierw na górującego nad wszystkimi łysego najemnika. Wyglądał jakby zastanawiał się czy też mu coś odpowiedzieć i jak. Ale chyba zrezygnował bo znowu zawiesił wzrok na szefie Runnerów. Guido zrobił wyczekujący wymach dłońmi by dać znać, że też czeka na ofertę kapitana.

- Z tymi łódkami nie tak prędko. Jaką w ogóle mamy gwarancję, że ktoś z nich w ogóle się po nie ruszy? Że gdy my poślemy naszych chłopców do walki z tym zagrożeniem oni nie uderzą na nas? - zapytał wskazując palcem na gangera oddalonego o parę kroków chociaż mówił jakby zwracał się do dowódcy Pazurów.

- Ciekawe skąd taki pomysł. A może stąd, że to wy planujecie na nas uderzyć jak my pojedziemy na te kutry co? - Guido od razu uderzył w bliźniaczy ton patrząc nadal nieprzychylnie na nowojorskiego oficera. Ten prychnął i pokręcił obandażowaną głową.

- My uderzymy na te pływające zagrożenie. Ale chcemy mieć jakąś gwarancję. Zabezpieczenie. Że na czas tej akcji oni nas nie zaatakują. Ani tutaj ani przy tych kutrach. - Nowojorczyk znów wskazywał Detroitczyka palcem i gdyby stali twarzą w twarz pewnie dźgał by go tym palcem w pierś.

- To proste. Deathrace. - Guido prychnął także i wargi wydął mu ironiczny, bezczelny uśmieszek. Nowojorczyk uniósł brwi chyba nie bardzo rozumiejąc do czego pije mafiozo. - Ogłoszę Deathrace. Na czas Deathrace jest zawieszenie broni. nawet na takie cioty jak wy. Więc póki będziecie też brać udział w Deathrace nic wam z naszej strony się nie stanie. Teraz ty żołnierzyku. Gdzie wasza gwarancja? - szef Runnerów wydawał się być spokojny o pomysł z Deathrace. Alice choć nigdy nie brała w nim udziału ani nawet nie była świadkiem słyszała tą tradycję z ulic Detroit. San Marino też obiło się o uszy w czasie podróży z Leninem i Tweety. Deathrace. Taki detroicki wkład w walkę z robotami. Choć w iście ligowym wykonaniu. Karawana rajdowców ruszała prosto przed siebie jak na każdym innym Wyścigu. Ścigali się aż dostrzegli pierwszą maszynę Molocha. Wówczas zwycięzcą zostawał ten kto wpakował swoje auto w trzewia robota. Choć zasady dyskretnie przemilczały motyw czy musi byc wewnątrz pojazdu w chwili zderzenia. Póki trwał Deathrace panowało swoiste zawieszenie broni nawet między takimi tradycyjnymi wrogami jak Runnerzy i kolorowi z Camino. Gdyby Guido ogłosił ten Deathrace to były spore szanse, że Runnerzy posłuchają bo Guido miał taki pomysł, i posłuchają bo tak każe tradycja z ich miasta. Właściwie jak Death Race to nawet mogło im się to spodobać. Jak każdy Wyścig ludziom z Det. Nieznaną jednak była w tym równaniu postawa Nowojorczyków.

- Nie uderzymy na was podczas tego wyścigu jeśli wy nie uderzycie na nas pierwsi. - odpowiedział po chwili zastanowienia Nowojorczyk. Guido cmoknął i pokręcił z niezadowoleniem głową.

- To może jako wyraz dobrej woli zróbmy jakiś krok na przód? Może ten kapelan? Przyjdzie, porozmawiamy, zobaczymy wszyscy jak to jest. W końcu chodzi o ślub. Żadne wojskowe tajemnice czy ustępstwa. Ile to zajmie? Kwadrans? Tyle chyba wszyscy wytrzymamy. - Rewers widząc reakcję mafioza wtrącił się znowu nim nastąpił kolejny wybuch niezadowolenie. Czarnowłosy ganger zmrużył oczy patrząc wilkiem i na niego i na pobandażowanego oficera. Wreszcie spojrzał na czerwonowłosą kobietę ubrana na biało.

- Dobra. Pokażcie w ogóle, że macie tutaj tego klechę. Jak tu przyjdzie i zrobi swoje to pogadamy. Jak nie to nie mamy o czym gadać. Załatwimy te kutry a potem was. - odezwał się zniecierpliwionym głosem mafiozo. Widać było, że miał ochotę powiedzieć coś innego i w innym stylu. Ale wizja jaką nakreślił Rewers przekonała go chociaż do tego by dać szansę tej drugiej stronie.

- Dobrze. Niech będzie. Kapelan. Kapelan tu jest. Ale sprawy sakramentów to jego sprawa, a nie wojskowa. - zgodził się w końcu Nowojorczyk i atmosfera choć odrobinę zdawała się zelżeć. Odwrócił się w stronę swojego brzegu i wykonał przyzywający ruch dłonią. Drzwi od wojskowej terenówki otworzyły się i wysiadł z nich jakiś wojskowy. Miał jednak do przejścia dobre kilkadziesiąt metrów więc całe mostowe towarzystwo czekało na jego przybycie.

Kapłan się zbliżał, a San Marino cofała, aż znalazła się obok Petera. Stanęła z nim ramię w ramię, skubiąc nerwowo koniec ozdobionego kwiatami warkocza. Jednak przyszedł, przywieźli go, przez co alternatywa z Daltonem i łodzią nie była potrzebna.
- Kuuurwaaa - mruknęła cicho żeby tylko Pazur słyszał - To już, zaraz. Już tu idzie… jesteś tego pewny? Chcesz… jeszcze możesz zrezygnować - patrzyła jakby chcąc się upewnić, czy facet jej nie spieprzy sprzed ołtarza, zostawiając za sobą chmurę kurzu. W całej szarpaninie nerwów brakowało jej broni. I Pancerza. Dawnych ciuchów i kości. Ledwo sięgająca połowy uda biała szmatka… wyglądała ładnie i nic poza tym.

Jeden mały kompromis, krok do przodu. Niewielki i chwiejny, lecz jednak prowadził ich na prostą. Zaczynanie tematu dalszych negocjacji, pytanie o cel przybycia Armii na Wyspę - na podobne pytania wciąż było za wcześnie. Niestabilna sytuacja wciąż należała do tych nerwowych, zaś dwa spolaryzowane obozy, wydawać się mogło, czekały na zapalna iskrę po której wybuchu nie pozostanie nikt żywy. Tak się jednak nie stało. Zamiast chwytać za broń, dwaj dowódcy zawarli szkielet przymierza, tymczasowego lecz i tak było to więcej niż mieli jeszcze trzy minuty temu. Wtedy między nimi panowała wroga obserwacja, palce drgały na spustach. Teraz wspólnie spoglądali na kierującego się w stronę mostu kapelana. Z tej odległości nie wyróżniał się niczym szczególnym, przynajmniej w spektrum postrzegania świata przez Alice. Nosił mundur, poruszał się ze sztywnością ruchów znamionującą kogoś nawykłego do wojskowego drylu. Na więcej szczegółów musiała poczekać aż zbliży się na odległość pozwalającą na dokładniejszą analizę. Ruda głowa pękała od pytań, czających się na końcu języka i gotowych do opuszczenia nadpobudliwych ust, powaga chwili wymagała jednakże opanowania. Kolejne sekundy uciekały, wojskowy duchowny zbliżał się do ich pozycji. Lekarka westchnęła i już miała zrobić krok do tyłu, gdy nagle wiedziona dziecinnym, infantylnym impulsem, sięgnęła do trzymanego bukietu. Wyciągnęła delikatnie jeden z białych kwiatów na cienkiej, smukłej łodyżce. Ujęła go delikatnie, jakby był ozdobą z kruchego szkła i odkładając na bok konwenanse, wyciągnęła go do Richardsona.

- Zabieraj to. - odpowiedział oschle oficer NYA widząc wyciągnięty z bukietu kwiat w piegowatej dłoni. Nadal patrzył na rudowłosego Runnera w bieli z taką samą niechęcią jak i przed chwilą.

Człowiek w mundurze zbliżał się nieubłaganie. Gdy Emily spytała Petera o zdanie ten spojrzał na niż z enigmatycznym spojrzeniem i chwilę się nie odzywał. Wyglądało jakby szukał czegoś na dnie jej oczu. A potem ją pocałował. Długo i delikatnie. Gdy skończył znów szukał czegoś na dnie jej oczu ale tym razem się uśmiechnął. I mrugnął jej oczkiem. Dłoń zaś złapała jej dłoń i tak razem czekali na przybycie kapelana. Ten faktycznie przybył.

Z bliska wydawał się starszym, zasuszonym mężczyzną o surowym obliczu. Był w mundurze i nawet miał kaburę u boku. Właściwie wyglądał jak każdy inny nowojorski żołnierz choć był pierwszym o tak zaawansowanym wieku. Dopiero z bliska, pod kołnierzem można było dostrzec biel koloratki mówiącej o jego funkcji. Zatrzymał się obok kapitana Richardsona i spojrzał na niego pytająco. Ten bez słowa wskazał dłonią na grupkę Runnerów. Dwie kobiety ubrane na biało i trzymający je za dłonie mężczyźni dość wymownie wskazywały kto jest adresatem kapłańskiej posługi. Kapłan skinął głową i zrobił te kilka kroków naprzód. W efekcie czego znalazł się prawie dokładnie między szeryfem Daltonem a dowódcą Pazurów. Zarówno Guido jak i Peter też zrobili ten krok i drugi do przodu więc znaleźli się z kapłanem prawie twarzą w twarz.

- Niech będzie pochwalony. - zaczął kapelan w ramach przywitania. Zerkał czujnym wzrokiem po kolei oglądając każdą z czterech stojących przed nim osób.

- No cześć. - kiwnął głową w odpowiedzi szef Runnerów.

- Na wieki, wieków amen. - opowiedział krótko Pazur.

Czyli nie było odwrotu. Nożowniczka kiwnęła sztywno głową kapłanowi, trzymając rękę najemnika jakoś tak w mocnym, nerwowym uścisku. Nie uciekał, stał obok. Niby kiedyś już to robiła, ale teraz pojawił się dziwny stres. Parę słów, kilka minut i ruszą każdy w swoją stronę. Peter na kutry, ona do Nowojorów i nie wiadomo czy jeszcze się zobaczą. Ale byli tu, zgromadzili się w konkretnym celu. Zostało powiedzieć Słowa.

Słysząc standardowo beztroski zblazowany ton Kłaczka, Savage zazgrzytała zębami w duchu. Jak zwykle musiał się wykazać radosną nonszalancją, nie wychodząc z roli choćby na jeden oddech. Szturchnęła go dyskretnie w żebra, mając cichą nadzieję na odrobinę rozsądku i szacunku. Tylko troszkę, wszak to nie bolało.
- Na wieki wieków - odpowiedziała podobnie do Nixa, a pogodna mina nie schodziła jej z twarzy. Nie wydawała się zbita z tropu ani speszona odpowiedzią kapitana, zamiast tego skupiała uwagę na kapelanie - Dziękujemy, że ojciec zechciał się pofatygować mimo dość… napiętej sytuacji między naszymi organizacjami. Jesteśmy naprawdę niewymiernie zobowiązani i wdzięczni za poświęcony czas, prosimy się nie obawiać. Z naszej strony nie spotka ojca najmniejsza przykrość. - ukłoniła lekko rudy kark.

Kapelan skinął głową w odpowiedzi ale wcześniej czarnowłosy pan młody zaliczył surowe spojrzenie pełne dezaprobaty.
- Dobrze. A więc to wy chcecie zawrzeć związek małżeński, tak? - zapytał kapłan patrząc znowu na cztery stojące przed nim osoby. Widząc potwierdzenie od całej czwórki kontynuował. - Dobrze. Czy ty jesteś Guido? - zapytał patrząc wprost na szefa gangu.

- No pewnie. - uśmiechnął się ganger uśmiechem pełnym zadowolenia. Zerknął na stojącą obok pannę młodą wciąż się szczerząc i znowu wzrok powędrował mu na kapelana.

- I czy to ty byłeś tutaj kilka miesięcy temu w zimie? - zapytał dalej kapłan patrząc na gangera. Ten przestał się uśmiechać i zmarszczył brwi.

- Co to ma do rzeczy? Rób swoje i się rozejdziemy w pokoju. - Runner posłał Nowojorczykowi swoje firmowo podejrzliwe spojrzenie.

- Więc to ty i twoja banda zrujnowaliście tu zimą dom boży. I doprowadziliście do śmierci tutejszego kapłana. - wycedził z wolna kapelan patrząc na człowieka w skórzanej kurtce.

- No nie. Nie do końca. - Guido momentalnie się zjeżył i w oczach zaczęły mu błąkać niebezpieczne ogniki. - Jeszcze stoi. Ta tutaj mi przeszkodziła dokończyć robotę. Ale jak słyszałeś, że go zrujnowałem to daj mi czas do wieczora i dokończę robotę. - szef Runnerów wskazał na stojącą obok kobietę w bieli zniżając głos tak bardzo, że już prawie warczał na kapelana. - Rób swoje dziadku. A będzie nam wszystkim lżej. - Runner patrzył wilczo na starszego mężczyznę w wojskowym uniformie z koloratką pod szyją.

- O nie. Nie będziemy tak rozmawiać. I nie mogę udzielić sakramentu burzycielowi domów bożych i mordercy sług bożych. - kapelan pomachał palcem na znak odmowy. Guido w efekcie zacisnął pięści i sapnął w wściekłości. - Ty jesteś tym oficerem Pazurów? - kapelan od razu przeszedł do następnej pary pytając Nixa. Ten kiwnął potakująco głową. - U was w takim razie nie widzę przeszkód. Jeśli chcecie zawrzeć związek małżeński to zapraszam. - kapłan wykonał zapraszający ruch ręką do siebie. Nix spojrzał pytająco na Emily. Nadal wydawał się być zdeterminowany zawrzeć ten związek małżeński z nią. Mimo, że stojącego obok Guido ewidentnie właśnie szlag trafiał.

Oczywiście nie mogło pójść prosto i przyjemnie, nie w powojennym świecie gdzie co drugi człowiek miał na sumieniu ciężkie grzechy, a pojęcie sprawiedliwej kary wymykało się niegdyś znanym definicjom. Lekarka przymknęła oczy i odliczywszy do dziesięciu, uchyliła powieki, przyjmując uprzejmą minę.
- Słyszeliście, że powiedziano: Będziesz miłował swego bliźniego, a nieprzyjaciela swego będziesz nienawidził. - puściła rękę Runnera i przeszła te trzy kroki do kapelana - A Ja wam powiadam: Miłujcie waszych nieprzyjaciół i módlcie się za tych, którzy was prześladują; tak będziecie synami Ojca waszego, który jest w niebie; ponieważ On sprawia, że słońce Jego wschodzi nad złymi i nad dobrymi, i On zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych. Jeśli bowiem miłujecie tych, którzy was miłują, cóż za nagrodę mieć będziecie? Czyż i celnicy tego nie czynią? I jeśli pozdrawiacie tylko swych braci, cóż szczególnego czynicie? Czyż i poganie tego nie czynią? Bądźcie więc wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski. - westchnęła z goryczą, przez krótką chwilę uciekając spojrzeniem w stronę rzeki. - Jesteśmy tylko ludźmi, ojcze - ściszyła głos, wracając uwagą do duchownego - Krnąbrnymi, pełnymi gniewu i strachu. Daleko nam do ideałów, a żyjąc tutaj i teraz… ojciec sam najlepiej wie jakie podejście ma dziś społeczeństwo do zwrotów pokroju człowieczeństwo, dobroć, bezinteresowność. Zapomniane, wymarłe archaizmy, spisane na pożółkłych stronach ksiąg do których prawie nikt nie zagląda. Mało kto bierze przykład z dobrego samarytanina. Otacza nas pożoga, zamordyzm. Proch i kurz Pustkowi, odciskajacy piętno na wszystkim i wszystkich. Szał, wojna i przemoc, sznury zardzewiałych aut wzdłuż martwych autostrad. Morze kości… ludzie stają przeciwko sobie w walce o przetrwanie… zapominają czym jest dobro, brak im światła. Zamykają głęboko w sobie całą gamę emocji i marzeń, mogących zostać wykorzystanymi przeciwko nim. Nie znajdzie się teraz ludzi o czystym, nieskażonym grzechem sumieniu. - zrobiła przerwę, potrzebną na zaczerpniecie oddechu i podjęła temat - Ale wciąż pozostajemy ludźmi, z całym spektrum cech dodatnich i ujemnych. Każdy zasługuje na drugą szansę, możliwość… próbę zmiany. Nie będzie ona spektakularna i natychmiastowa - zielone oczy wpatrywały się w oczy żołnierza, głos przeszedł na szept - Nie oznacza to jednak, że człowieka należy przekreślić, gdy tli się w nim iskierka dobra. Jest tam, ukryta głęboko pod zbroją ze skórzanej kurtki i ołowiu. On jeszcze… ma szansę, zrozumieć. Zawrócić z drogi jakiej nie wybrał, ale została mu narzucona realiami miejsca i czasu w których dorastał. Ojciec pamięta świat sprzed wojny, zna też ten po jej wybuchu. Teraz… jest ciężej. Bóg kocha wszystkie swoje dzieci, również te zbłąkane. Im więcej w kimś ciemności, tym bardziej powinno się go kochać. Pokazać… alternatywę. Dać szansę. Nie przekreślać patrząc na pryzmat przeszłości. Nie jest złem, zło nie potrafiłoby pokochać kogoś poza samym sobą. Poza tym - zamrugała, odganiając wilgoć z kącików oczu - Ojciec wie gdzie i na co ruszają. Nikt nie da gwarancji… może widzę go ostatni raz. Proszę… pomóc ten jeden raz zrobić wszystko tak, jak być powinno. Nie zrażać, tylko… pokazać, że w sercu Pana znajdzie się miejsce dla każdego. Zrozumie, w końcu do niego dotrze… o ile przeżyje. Idźcie i starajcie się zrozumieć, co znaczy: Chcę raczej miłosierdzia niż ofiary. Bo nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, ale grzeszników.

-Z każdą chwilą lepsze - Mruknęła Nico do Daltona, chwilowo sytuacja wyglądała na spokojną więc na chwilę oddaliła od siebie myśli o szybkim wskoczeniu do rzeki, Z drugiej strony sytuacja była zabawna W końcu odezwała się głośniej
-Ale czy przed przystąpieniem do sakramentu nie trzeba wykazać skruchy, żalu za grzechy i chęci poprawy? - Spytała

Nożowniczka obróciła się do zastępczyni szeryfa i zarechotała szyderczo, kręcąc z niedowierzaniem głową. Robiło się groteskowo.
- To Słowa Żywego dla Żywego, nie spowiedź i przyjecie kapłańskich święceń. Skrucha, żal za grzechy? Chęć poprawy? Jebło ci na dekiel i pomerdało pod kopułą? A co my kurwa na zbawicieli idziemy? Zamierzamy od dziś nosić znak krzyża, pomagać sierotom i ułomom, zmieniać świat i żyć w zgodzie ze wszystkimi Żywymi? Może jeszcze rozdajmy majątek, złóżmy broń i przywdziejmy pokutne wory? Broń najlepiej oddajmy wam - prychnęła rozbawiona, przekrzywiając kark w drugą stronę. Wydęła wargi i sparodiowała ton drugiej kobiety - Ale czy przystąpieniem do sakramentu nie trzeba mieć chrztu, komunii i odbębnić nauk przedmałżeńskich? Pośrodku wojny, gdy mordowaliśmy się wczoraj i będziemy mordować jutro? To nie wiosenny poranek na spokojnym zadupiu Zasranych Stanów, a pole bitwy. Z tym mordercą sług bożych to też na wyrost - teraz gapiła sie na kapłana - Jestem Mówcą i Runnerem. Skąd wiesz co leży na moim sumieniu? Nie zmienia to faktu że tu stoję i chcę coś zmienić nie dla siebie. Dla niego - machnęła głową na Pazura, potem na Guido i Plamę - A on dla niej. Macie swój dobry początek.

-Nie ja tu zaczęłam cytować dobrą księgę - odpowiedziała Nicolette - Ale jak się powiedziało A trzeba powiedzieć B, nie można sobie wyciągać pasujących kawałków.

- Kapłanem też nie jesteś, ani nikim zainteresowanym bądź godnym zabierania głosu. - San Marino wzruszyła ramionami - Może byś go miała, gdyby nie karabin i łamanie siódmego przykazania. Każdego z nas czeka po drugiej stronie kara od najsprawiedliwszego z sędziów. Ostatniego namaszczenia też odmówisz, nie? Dlatego tak was nie lubię, Żywi. Wpierdalacie się jak sprawa was nie dotyczy i ślecie gromy z nieba, jak was samych sumienie boli, albo go nie macie - splunęła przez barierkę - I racja, lepiej nie cytuj dobrej księgi, nie nadajesz się. Ale są tacy którzy mają do tego prawo - zazezowała na rudą gangerkę - Skruchy, żalu i chęci poprawy mamy pod dostatkiem. Starczy za całe to pieprzone miasto.

-Siódmego? - Nico uniosła brew szczerze zaskoczona.

San Marino nie raczyła odpowiedzieć. Stała w miejscu i nie zbliżała się do kapłana, zamiast tego opuściła łeb i gapiła się na niego czujnie spod byka. Mieli Daltona w zapasie. Dwie przysięgi albo żadna. Gdyby się wpierdoliła szefowi w kolejkę nigdy by jej tego nie wybaczył i dał bardzo boleśnie odczuć. Jak nie jej to Peterowi. Albo obojgu.
 
__________________
A God Damn Rat Pack

Everyone will come to my funeral,
To make sure that I stay dead.
Czarna jest offline  
Stary 21-05-2017, 09:54   #563
 
Carloss's Avatar
 
Reputacja: 1 Carloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputację
We współpracy z MG

Will przemierzał kolejne metry lasu oddychając ciężko. Dodatkowe obciążenie na plecach nie ułatwiało bezszelestnego przekradania się między drzewami. Po paru minutach stanęli i zaczęli dyskutować. Chłopak nic nie widział, ale podobno Nowojorczycy ruszyli za nimi. Nie była to dobra informacja.

- Jeśli zaczniemy biec, to myślę że odpuszczą... - odezwał się chłopak szeptem do reszty ekipy - Jesteśmy niedaleko bunkra, więc nie będą ryzykować pogoni i możliwości wpadnięcia w zasadzkę...

Will podzielił się swoim zdaniem. Jeśli zerwaliby się do biegu, wyglądałoby to jak ucieczka i całkowicie inaczej wyglądało w oczach Armii niż zakradanie się do ich "posterunku" w lesie. Gdyby rzeczywiście tamci odpuścili, to łatwiej byłoby ich wtedy minąć bokiem. A gdyby zaczęli ich gonić, to oddaliliby się znacznie od swoich towarzyszy i można byłoby ich wystrzelać.

Runnerzy popatrzyli na siebie nawzajem i na szepczącego Schroniarza. Chwilę wahali się. W końcu odezwał się Disco. - Dobra, spróbujmy. Brzmi sensownie. Nie wiedzą, że nie wracamy do Centrum. - zgodził się młody Runner i po chwili pomysł został przekazany reszcie grupki. Ta zebrała się, cała dziewiątka rzuciła sobie ostatnie spojrzenie i Cano uniósł rękę jak do startu w Wyścigu po czym wyrzucił ją do przodu dając znak do tego startu. Grupka Schroniarzy i Runnerów ruszyła do przodu. Od razu powstał hałas łamanych gałęzi i trzaskanie leśnego drobiazgu rozgniatanego butami. Will specem od podchodów nie był ale od razu słyszał różnicę. Ostrożność została zastąpiona prędkością. Uda się? Czy nie? Co zrobi przeciwnik? Tego nie wiedzieli ale pewnie szybko by się mieli dowiedzieć. I faktycznie tak się stało.

Za nimi rozległ się krótki, alarmujący okrzyk gdy żołnierze NYA widocznie prawie od razu skapnęli się w manewrze Runnerów. Ten okrzyk był niepokojąco blisko! Gdyby nie te drzewa pewnie już dawno mogliby się widzieć i strzelać. Ale tamci nie strzelali. Nie było też słychać łamania krzaków i odgłosów pogoni. Czyżby nie odważyli się ścigać przeciwnika?

Odległość między dwiema grupami chyba rosła. Pościgu nadal nie było słychać. Wydawało się, że pomysł choć ryzykowny, chyba się sprawdzi. Wówczas właśnie okolice zalała pierwsza eksplozja. A potem następne! Will widział, słyszał i co gorsza czuł jak kolejne wybuchy trzaskają leśną głuszą. Większość dość daleko. Na tyle, że choć bębenki huczały mu w uszach od tępych uderzeń to nic mu nie było. Ale zagęszczenie eksplozji okazało się zbyt duże. Widział jak jedną z biegnących dziewczyn po prostu zmiotło w górę. Jej sylwetka zniknęła w pióropuszu czarnego dymu, wyrwanych krzaków i grud ziemi. Poszybowała wysoko w górę i cisnęło ją gdzieś dalej. Zaraz potem wrzasnęła boleśnie Kelly. Zachwiało nią i zwolniła gdy pocisk przeorał jej nogę. Tym samym pociskiem oberwał też i drugi Schroniarz. Cwaniak z Vegas poczuł jak coś wizgnęło mu przez łydkę. Zapiekło i choć teraz ledwo to poczuł to przez to nie był pewny jak poważnie oberwał. Czy lekko czy tylko zdawało mu się, że lekko. Obojgiem rzuciło na ziemię tak samo jak resztą grupki. Jednym z ostatnich pocików oberwał Cano. Jęczał boleśnie gdyż oberwał poważnie. Trzymał się za bok a przez dłoń wyciekało mu mnóstwo czerwonej posoki. Ostrzał się skończył. Las wydawał się zamilknąć przestraszony tym nagłym zniszczeniem. Runnerzy i Schroniarze leżeli na ściółce wśród skotłowanych krzaków i gałęzi.

- Przyjdą sprawdzić jak poszło. - syknęła przez zęby najemniczka zdejmując z pleców swój plecak gdzie miała swoje polowe medykamenty.

- Cholera - jęknął Will wstając z ziemi. Zerknął na sączącą się z nogi krew, ale miał wrażenie, że to tylko draśnięcie - Kelly, zajmij się nim najszybciej jak możesz i spadajmy stąd - szepnął do najemniczki, a sam na kuckach chodził między pozostałymi sprawdzając, czy z resztą jest wszystko ok.

Chłopak próbował wypatrzeć między drzewami również sylwetkę dziewczyny, która oberwała jako pierwsza i wybuch ją wyrzucił w górę. Jeśli jednak by jej nie zdołali dojrzeć, to trzeba było ruszać bez niej... Will obstawiał, że mieli trochę czasu - w czasie ostrzału Nowojorczycy trzymali się raczej z daleka, a teraz pewnie poruszają się ostrożnie. Jeśli był dobry moment żeby ich zgubić, to właśnie teraz.

Po paru sekundach, gdy, jak Will miał nadzieję, Kelly skończyła sklejać na szybko rannego, chłopak skończył wypatrywać i podszedł bliżej centrum grupy.

- Teraz jest idealny moment żeby ich zgubić - szepnął chłopak do pozostałych - Zanim oni tu dotrą to nas już nie będzie, a tropienie utrudni dym i połamane gałęzie... Ja bym ruszył w tym momencie w bok, Cano dasz radę iść, nie? - zakończył swoją propozycję cwaniak
 
Carloss jest offline  
Stary 22-05-2017, 22:56   #564
 
Zuzu's Avatar
 
Reputacja: 1 Zuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputację
Kara za zdradę była jedna jedyna i sensowna - śmierć. Prosta zasada przestrzegana rygorystycznie nie tylko przez rodzinę Blue, ale przez każdą jaką znała. Można było rolować cały świat frajerów, ale swoich traktowało się fair. Co innego okantować przypadkowego lambadziarza, a co innego narobić smrodu komuś takiemu jak Tatko - człowiekowi o specyficznej pozycji, wystawionego na świeczniku i obserwowanemu przez dziesiątki zawistnych oczu mogących uznać, że skoro własna dupa go puszcza kantem, to oni też mogą. Podobna zła fama szkodziła interesom, podkopywała autorytet. Zagrała przeciwko rodzinie, więc została z niej usunięta. Permanentnie, tak trzeba było zrobić. Robert też wywiózł na pustynię swoją żonę, kiedy odkrył że narobiła mu smrodu za plecami i mimo że mieli dwuletnie dopiero dziecko, strzelił jej bez cienia litości w głowę…
- W biznesie nie ma miejsca na sentymenty - blondynka skwitowała słowa Starego nieśmiertelną, pierwszą zasadą kodeksu porządnego, uczciwego przedsiębiorcy.
Kobieta ze zdjęcia przewijała się w tle życia panny Faust odkąd ta pamiętała. Patrzyła na nią z plakatów i przedwojennych filmów. Nuciła aksamitnym głosem ballady, lecące ze starych płyt kompaktowych. Emma Green. Aktorka i piosenkarka. Matka Julii.
Jaka była na co dzień? Co lubiła, a co ją irytowało? Tego już nie szło się dowiedzieć, nie było sensu. Najważniejsze, że wreszcie po tylu latach znalazła odpowiedź na dręczące ja pytanie, a gdzieś w głębi duszy czuła satysfakcję - nie była córką byle kurwy, ćpunki albo innej przypadkowej wywłoki. Tylko gwiazdy, takiej prawdziwej i w starodawnym znaczeniu tego słowa.
- Skoro już rozmawiamy o środkach i zaopatrzeniu - panna Faust odłożyła album, posyłając zdjęciu ostatnie spojrzenie. Jej matka nie żyła. Nie było jej kiedy dorastała. Nie stanęła przeciwko Tatkowi, kiedy postanowił posłużyć się dzieckiem jak przynętą, przez co straciło rękę w ramieniu, czego zdjęcia Stary też miał w swoich albumach. - Mój ostatni prezent od Tatka uległ awarii, ale to załatwię już z twoim człowiekiem - popatrzyła przelotnie na pingwina w garniaku i ze słuchawką w uchu. Całkiem niezły, mocne siedem na dziesięciostopniowej skali. Miała okazje naprawić noktowizor na którym przypadkowo usiadł Troy, wypadało skorzystać.
 
__________________
A God Damn Rat Pack

Mam złe wieści. Świat się nigdy nie skończy...
Zuzu jest offline  
Stary 23-05-2017, 16:32   #565
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Z podziękowaniami dla Grave ;)





15 maj 2040 roku; Okolice Barstow; Kalifornia

Wieczór nadchodził wielkimi krokami. Co prawda słońce stało wciąż wysoko na niebie, zalewając płaski, spękany krajobraz Pustkowi falą męczącego żaru, a niebo miało barwę jasnego, sprawnego lazuru, skłaniało się już jednak widocznie ku zachodniej linii horyzontu, majaczącej w rozedrganym powietrzu na podobieństwo kolejnego mirażu. Upał wysysał życie i siły z istot organicznych, zaś brak wiatru potęgował wrażenie zamknięcia w dusznej, gorącej klatce piekarnika, który czyjaś złośliwa ręka ustawiła na funkcję grillowania. Pozostawanie na otwartym terenie stanowiło katorgę - nieprzystosowana do podobnych warunków skóra szybko się zaczerwieniała, by po dłuższej chwili przejść w stan poparzenia słonecznego pierwszego stopnia. Bąble pełne osocza, zwłaszcza na dłoniach, pękały przy najmniejszym poruszeniu fundując właścicielowi, prócz bólu, problem natury higienicznej. Jak uchronić się przed zanieczyszczeniem ran przez wszechobecny brud?
Tym bardziej, gdy dookoła roztaczał się wybitnie pustynny, dziki krajobraz płaskiej, spieczonej słońcem patelni, upstrzonej gdzieniegdzie pobielałymi gruzowiskami dawno zawalonych domów. Miasto wśród piasku… a raczej jego smętne pozostałości. Skorodowane, sypiące się truchło, noszące raptem ślad dawnej świetności.
Podczas gdy pozostała część oddziału z Richardem na czele zajmowała się skrupulatnie zabezpieczeniem i przygotowaniem terenu pod nocny obóz, Savage skorzystała z okazji aby się oddalić. Zniknąć im z oczu, choć wrażenie owe było złudne - gdziekolwiek się nie ruszyła, czuła na sobie czujne spojrzenia wartowników. Nie mogli pozwolić jej się zgubić, ani zawieruszyć. Każdy z nich doskonale zdawał sobie sprawę z jej słabości, braku przystosowania i problematycznym statusie. Mogła chodzić wolno, lecz gdziekolwiek się ruszyła, w ślad za nią ciągnęła się niewidzialna, cienka smycz. Nie przeszkadzali jej jednak, pozwolili na samotny spacer i pozbieranie myśli, a miała o czym myśleć.
Drobne czerwone plamki szpecące przód koszuli w kolorze moro, krzyczały za każdym razem, gdy dziewczyna na nie spojrzała. Przez ostatnie trzy godziny zdążyły wyschnąć, lecz dziewczyna nie potrafiła pozbyć się kręcącego w nosie, mdląco-metalicznego zapachu. Patrzyły na nią z wyrzutem. Nieme, wymowne ślady pozostałości drugiej istoty myślącej, pozbawionej życia… przed Richa. Strzelił do stojącego przed Alice mężczyzny, trafił prosto w oczodół, zabijając nim nieszczęśnik zdał sobie pewno sprawę z obrotu sytuacji. Jego życie zgasło, siła kinetyczna pocisku rozorała tkanki miękkie, wyrywając czerwoną, ziejąca resztkami kości i szarej gąbki mózgu jamę. Drugie, potworne usta, zastygłe w agonalnym, jakże nienawistnym krzyku.

Czemu Spinner to zrobił? Przecież tamten jeszcze nie sięgnął po broń. Wysłuchał jej, nie atakował. Wciąż istniała szansa, aby się porozumieć.
- Kiedy człowiek zabije tygrysa, nazywa to sportem, ale jeśli tygrys zabija człowieka, nazywa się to okrucieństwem. - mruknęła, siadając pod drzewem. Stało samotne pośrodku pustego pola. Powykręcane i uschnięte, chwiało się w lekkich podmuchach wiatru, trzeszcząc przy tym zasuszonym próchnem, lecz mimo pozornej martwoty, tu i ówdzie wypuściło parę drobnych, nieśmiałych listków, dając znać o ciągłej, nieprzerwanej walce w niekończącym się boju. O przetrwanie, o jutro. Rozsądne podejście, wymagane i logiczne.
Nieważne jakie przeciwności losu czaiły się na człowieka i szarpały jego ciałem, wciąż należało iść do przodu z nadzieją na poprawę. Każda, nawet najgorsza burza kiedyś się kończyła, a spomiędzy ciemnych chmur wyglądało słońce. Ruda potylica oparła się o chropowaty pień.
- Acacia Mill… rodzina bobowatych, podrodzina mimozowych – w głowie lekarki automatycznie pojawiła się specyfikacja. Mówiła pod nosem, korzystając z chwili samotności i spokoju, gdy nikt nie słuchał - Występują w strefie tropikalnej i subtropikalnej całego świata, głównie w międzyzwrotnikowej Afryce, szczególnie Etiopii, Somalii, Kongo i RPA oraz Australii i Tasmanii. W Azji najliczniejsze w Indiach i na Półwyspie Indochińskim. Na półkuli zachodniej północna granica zasięgu przebiega przez Teksas i Nowy Meksyk. Według innej klasyfikacji mimozowate stanowią osobną rodzinę, a rodzaj obejmuje około sześciuset gatunków. Akacje stanowią często składnik flory stepów i sawann. Potocznie, i błędnie, mianem "akacji" określa się robinię akacjową wywodzącą się z Ameryki Północnej. Gromada Magnoliophyta Cronquist, podgromada Magnoliophytina...
Czas przelatywał jej przez palce, podobny drobinkom krzemu wdzierających się dosłownie wszędzie, łącznie z ustami, nosem i oczami. W pewnej chwili cień w którym zasiadła pod drzewem pogłębił się, nabierając ciemniejszych tonów. Kształtem zaś przypominał człowieka. Lekarka zamknęła oczy i pochyliwszy głowę, milczała uparcie, otoczona przez bezpieczny mrok. Kolejna ułuda - w dzisiejszych czasach nigdzie nie dało się czuć bezpiecznie.
- Czy coś się stało? - zmusiła struny głosowe do wydobycia paru prostych dźwięków, układających się w uprzejme pytanie. Nie patrzyła na oponenta, zatopiona w czerni zamkniętych powiek. Nie słyszała aby ktoś podchodził, lecz akurat to nie było niczym dziwnym. Percepcja pół ślepego i głuchego kreta nie pozwalała odnotować kroków kogoś, kto całe życie spędził na tej napromieniowanej, powojennej patelni, chłonąc pył i kurz Pustkowi razem z radioaktywnym powietrzem.

- Nic - usłyszała dobrze sobie znany głos. Coś mignęło jej przed twarzą, poczuła też poruszenie powietrza, jakie temu ruchowi towarzyszyło. - Pomyślałem, że ci się przyda - dodał, wciąż tworząc ciemniejszą plamę cienia, która zdawała się ją otaczać całkiem jak jakiś ochronny kokon.

Zacisnęła mocniej powieki, plecy z automatu wyprostowały się sztywno do idealnego pionu. Spodziewała się go, ba!, wręcz oczekiwała, jako elementu niosącego reprymendę, stawiającego do pionu i z uporem wartym lepszej sprawy, zaczynającego omawianie genezę problemu od samego początku. W tym przypominał pana Rewersa. Przez drobne ciało przeszedł dreszcz niechęci, potęgowanej wyrzutami sumienia do spółki z kalejdoskopem niezrozumienia i czystego odium, choć górujący nad nią mężczyzna w niczym na nie nie zasłużył. Westchnąwszy ciężko, otworzyła oczy, wlepiając wzrok w manierkę, znajdującą się tuż na wyciągniecie ręki. Ozdabiał ją wojskowy wzór zielonych plamek kamuflażu. Istniało spore prawdopodobieństwo, iż ma specjalną nazwę, lecz dla niewielkiego rudzielca pozostawał wzorem plam...i tyle.
- Dziękuję ci serdecznie, ale nie jestem spragniona. Zachowaj ją proszę na później, nie wiadomo czy studnia na podwórku do czegoś się nadaje. W podobnym klimacie niezwykle łatwo o narażenie się na dość nieprzyjemne reperkusje, spowodowane wysoką temperaturą, poczynając od udaru słonecznego, poprzez poparzenia słoneczne, a na odwodnieniu skończywszy - odpowiedziała, przenosząc wzrok na majaczącą w oddali linię horyzontu. Robiła wszystko, byle nie patrzeć w bok. - Odwodnienie to stan chorobowy, który jest wynikiem utraty wody i elektrolitów przez organizm. Te ostatnie są niezbędne do jego prawidłowego funkcjonowania, dlatego skutkiem odwodnienia jest zachwianie jego równowagi wodno-elektrolitowej. W związku z tym to bardzo niebezpieczny stan, szczególnie u dzieci, gdyż u nich utrata płynów w organizmie następuje znacznie szybciej niż u dorosłych. - mówiła cicho, wciąż zapatrzona w dal i tylko blade ręce skubały nerwowo rękaw koszuli. - Początkowo pojawiają się: wzmożone pragnienie, rzadsze oddawanie moczu, a jeśli już go oddajemy, to jest w kolorze ciemnożółtym. Suchość śluzówek jamy ustnej i języka, wzdęty brzuch, brak apetytu, senność, choć czasami pobudzenie. U niemowląt można zauważyć zapadające się ciemiączko i gałki oczne. Jeśli nie dojdzie do uzupełnienia wody w organizmie, w dalszej kolejności pojawiają się: przyspieszona akcja serca, utrata elastyczności skóry… tak zwana skóra plastelinowata. Zmniejszenie pocenia, gorączka, zmniejszenie napięcia gałek ocznych. Następnie dochodzi do hipotonii ortostatycznej, pojawienia się drgawek i finalnie utraty przytomności. W zależności od rodzaju zaburzeń równowagi wodno-elektrolitowej, wyróżnia się trzy rodzaje odwodnienia: hipertoniczne, zwane też hiperosmolarnym – charakteryzujące się większą utratą wody niż elektrolitów; hipotoniczne, bądź hipoosmolarne – cechujące się przewagą utarty elektrolitów; oraz izotoniczne… izoosmolarne, spowodowane utratą takiej samej ilości wody i elektrolitów. Do odwodnienia dochodzi najczęściej podczas upałów. Wówczas do utraty wody dochodzi wyniku pocenia się, które jest niezbędne do schłodzenia organizmu. Człowiek w czasie upałów może stracić nawet ponad dziesięć litrów wody. Warto wiedzieć, że na upały najbardziej wrażliwe są osoby starsze i te ze sporą nadwagą, małe dzieci, niepełnosprawni, a także przyjmujące środki moczopędne. U nich ryzyko odwodnienia organizmu jest największe. Co mniej oczywiste, do odwodnienia może dojść również w czasie zimy. Podczas mrozów dochodzi do znacznej utraty wody na skutek intensywnego oddawania ciepła z parą wodną podczas oddychania. - wzięła głęboki wdech, jakby chciała coś jeszcze powiedzieć, lecz w porę zatrzasnęła język za zębami.

Pazur wysłuchał jej cierpliwie, cały czas stojąc tam gdzie stanął i najwyraźniej nie zamierzając odpuścić. Stał z karabinem przerzuconym nonszalancko przez ramię na tle rozpalonego nieba, uśmiechając się szeroko.
- Pij - nakazał, gdy się wreszcie zamknęła. - Bo się jeszcze odwodnisz - dodał, a w jego głosie dało się wyłapać nutki rozbawienia. Dalej też robił za jej prywatny, ludzki parasol, ani myśląc zrobić w tył zwrot i łaskawie się oddalić.
- Reszta sobie poradzi, a jak nie to będziesz miała zajęcie.

- Wolałabym uniknąć epidemii niemocy, zresztą przecież… - zawahała się, sięgając po bukłak. Ujęła go w obie dłonie, kręcąc powoli wokół własnej osi - To wy jesteście wyspecjalizowanymi do działań w terenie jednostkami, o przeszkoleniu wojskowym, a także wiedzy na temat przetrwania w warunkach stricte ekstremalnych - mówiła głucho, walcząc z podchodzącą pod przełyk gulą. Przełknęła ją, spychając w rejony umożliwiające komunikację werbalną.
- Ciężko zorganizować optymalny harmonogram działania prewencyjnego, gdy brakuje… wszystkiego. - westchnęła, jednak resztę przemyśleń zachowała dla siebie. Nie miała prawa narzekać, zawsze mogła trafić gorzej.
Chyba sam fakt, że wzięła manierkę zadowolił strzelca, bo wyprostował się, przeciągnął i przez chwilę w milczeniu przyglądał krajobrazowi. Jego względna monotonia, szybko jednak musiała go zmęczyć bo skorzystał z okazji i oparł się o pień drzewa. Wciąż nad nią górował tyle tylko, że teraz nie dawał już tego dodatkowego cienia.
- Może tak przestaniesz już pieprzyć i się napijesz? - podsumował jej rozważania, wciąż tym samym, lekko rozbawionym głosem. - Świat się nie zawali z powodu paru łyków, a tobie dobrze to zrobi. Posłuchaj jednego z tych wyspecjalizowanych i tak dalej…
Wyraźnie nie traktował jej słów poważnie, chociaż za mało w jego tonie było uszczypliwości by potraktować je jako przedrzeźnianie. Chyba po prostu chciał dla niej dobrze, wbrew uciążliwemu oporowi.

Wydawał się taki… normalny, jakby nic się nie stało. Proza codzienności, rutyna i marazm odliczanych kolejnymi zachodami słońca dni. Idealny stan constans. Przeszedł nad wydarzeniami minionych godzin do porządku dziennego? Alice obawiała się poznać odpowiedź, choć z drugiej strony niezwykle jej pragnęła. Odpowiedzi, wyjaśnień… tylko czemu tak trudno szło obrócenie głowy celem spojrzenia prosto na cel niepokoju? Analizowała w głowie jego gesty, ruchy, odtwarzała zasłyszane słowa, próbując poukładać w logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy. Niestety clue jej umykało, a może bała się je dostrzec? Dla kupienia paru cennych sekund przytknęła manierkę do ust, biorąc niewielki łyk. Oczy stanęły jej w słup, oddech się urwał, zaś skóra twarzy kolorem dorównała masie piegów. Ostry posmak alkoholu, z domieszką czegoś ziołowego oraz nikłą nutą syntetycznego pojemnika. I piachu, nie wolno było zapominać o piachu. Przełknęła z trudem, by rozkasłać się chwilę później. Przez parę uderzeń serca walczyła z drapiącym gardłem, stabilizując oddech i ocierając łzy.
- Mocne - wychrypiała, zakręcając buteleczkę i oddając ją właścicielowi. Dopiero teraz na niego spojrzała, przelotnie bo przelotnie, lecz wystarczyło aby się speszyła. Należała do ostatnich osób na Ziemi, uprawnionych do wydawania sądów. Zamiast krzyczeć i atakować pretensjami, podeszła do sprawy inaczej.
- Częstujesz nieletnią alkoholem, nie sądzisz że to odrobinę niestosowne?

- Nie - padła krótka odpowiedź po której szyjka manierki zetknęła się z jego ustami na dość długą chwilę. - Szczególnie gdy nieletnia tego potrzebuje. Bo potrzebuje - spojrzał na nią uważnie, jakby chciał samym tylko wzrokiem zbadać jej obecny stan. Coś mu się chyba nie spodobało bo gdy straciła z nim kontakt wzrokowy to usłyszała zmielone w ustach przekleństwo, które przepite zostało kolejnym łykiem.
- No to dajesz młoda, wywal to z siebie - zaproponował, ponownie pochylając się nad nią i machając jej zachęcająco manierką przed nosem.

Odsunęła ją delikatnie, kręcąc przecząco głową. Alkohol nie pomagał, przytępiał raptem zmysły, fundując miraż złudnej siły. Rozwiązywał pozornie problemy, uodparniał na niedogodności. Pozwalał przeżyć te parę godzin, nim został rozłożony procesami metabolicznymi i finalnie wydalony z organizmu.
- Obawiam się, że nie jest to rozsądne… i tak nie damy rady cofnąć czasu. Wymazać błędów - podwinęła kolana pod brodę, otaczając je ramionami. Wzrok wbiła w piach, skupiając go na dorodnych ziarenkach. Sam się prosił, po cholerę tu przyszedł?
- Nikt nie daje nam prawa do osądzania kto jest godny by żyć, a kto winien opuścić nasz świat. Nie jesteśmy Mojrami, nie sprawujemy pieczy nad ludzkim losem. Życie jest sacrum samo w sobie. Darem otrzymanym od Wszechmogącego - zaczęła gorzko, wiedząc jak to brzmi w zestawieniu ze współczesnymi realiami - Każdy ma prawo do życia, nie w naszej gestii leży jego odbieranie. Powinniśmy… szukać alternatyw, patrzeć na rozwiązania zamiast sięgać po przemoc - ona prowadzi donikąd. Sprawia jedynie, że jest nas coraz mniej, a populację i tak ostro przetrzebiły ostatnie dwie dekady. Tak niewielu nas zostało, zamiast ze sobą walczyć winniśmy się jednoczyć. Wspierać, nie zabijać. - podniosła oczy, spoglądając na towarzysza zza firany rudych włosów - Czemu nie pozwoliłeś chociaż spróbować? Nie musiał umierać, żaden z nich. Bali się, wystarczyło ich uspokoić… ale nie permanentnie. Tak nie można, to niehumanitarne.

- Bo twoje życie jest dla mnie cenniejsze niż tamtych - odpowiedział z brutalną szczerością. - Bo czasami, wbrew temu co mówisz, nie da się inaczej. Bo w ten sposób minimalizujemy straty wśród naszych. Wybierz sobie któryś powód. Mogę ci podać jeszcze kilka i każdy jak najbardziej uzasadniony. Tylko nie wiem po co, skoro i tak je wszystkie znasz. Twoje sposoby może i są dobre, w niektórych sytuacjach, jak się je dobrze obmyśli i da z nich wyciągnąć coś dobrego. Tylko to trzeba myśleć, mała, a nie działać z impulsu. Trzeba zadbać przede wszystkim o bezpieczeństwo swoje i grupy, zanim się wryjesz innym przed maski.
Urwał, pociągnął łyk i otarł grzbietem dłoni usta. Gdy odsunął rękę, te układały się mu w lekki półuśmiech.
- W końcu się nauczysz, ale najpierw trzeba cię będzie podszkolić w dbaniu o siebie.

- Kiedy inni oczekują od nas, że staniemy się takimi jakimi oni chcą żebyśmy byli, zmuszają nas do zniszczenia tego kim naprawdę jesteśmy. To dosyć subtelny rodzaj morderstwa. Większość kochających rodziców i krewnych popełnia je z uśmiechem na twarzy. - odpowiedź wyszła dziewczynie wyjątkowo smutna i choć na usta cisnęły się mniej kulturalne określenia, postawiła na opanowanie - Działanie pod wpływem impulsu… jak w takim razie nazwiesz strzał w głowę kogoś, kto nawet nie sięgnął po broń? Nikt nie jest wart tego, aby przez niego podnosić rękę na drugiego człowieka. Nie ma jednostek nadrzędnych, wywodzimy się z jednego gatunku. Mamy swoje cele, marzenia i lęki. Ktoś na nas czeka, ktoś inny się martwi. Niesiemy ze sobą bagaż koneksji, zobowiązań. Auditur et altera pars… niechaj będzie wysłuchana i druga strona - przez piegowatą twarz przeszedł skurcz, usta zacisnęły się w wąską kreskę. Potrzebowała dobrych trzech oddechów, aby podjąć wątek - Niezmiernie mi miło, abstrahując od całokształtu zdarzenia, dziękuję za te słowa. Rozumiem, że się martwisz… jednak zawsze istnieje inna droga, wystarczy chcieć ją dostrzec. Zadać sobie ten trud, spróbować zrozumieć. Czasem dopiero sekcja zwłok wykazuje, że ktoś miał skrzydła - sapnęła przez nos, skubanie rękawa przybrało na sile - Jestem lekarzem, składałam przysięgę. Degradacja społeczna z niej nie zwalnia.

- Może i zwalnia, a może nie, nie mnie o tym decydować. Nikt też ci zabijać nie każe. Chcesz to strzelaj w kolana - stwierdził, wzruszając przy tym ramionami. - Musisz jednak wiedzieć jak to robić, nawet jak nie masz zamiaru korzystać z tej wiedzy. O truciznach też się pewnie uczyłaś, a przecież ich nie stosujesz. To samo… prawie - dodał, tym razem naprawdę się uśmiechając. Znowu się nad nią pochylił, tym razem nie próbując wcisnąć jej manierki, a kładąc jej dłoń na ramieniu.
- Czasem trzeba robić coś, co się z nami nie zgadza, żeby oszczędzić tego wyboru innym. Łatwe to nie jest, ale w takim świecie teraz żyjemy. Żadne z nas go sobie nie wybrało. Nie znaczy to jednak, że jedno drugiemu ma stale życie utrudniać. Poćwiczysz trochę, nabierzesz wprawy, reszta się uspokoi i będzie mogła skupić na swojej robocie, dzięki czemu może pociągną dłużej.
Zakończył to dzielenie się wiedzą życiową, jednak dłoni nie cofnął, a nawet przykucnął przez co jego bliskość stała się wręcz namacalna. Mogła poczuć zapach jego skóry, potu, smaru którego użył przy czyszczeniu broni i tej lekko ziołowej woni, której smak poczuła gdy palący płyn dostał się do jej ust.

Wbrew powadze sytuacji oddech lekarki przyspieszył, spłycając się do szybkiego czerpania tlenu przez rozszerzone nozdrza. Nie zgadzała się z tym co mówił, ale ciężko szło jej dobrać odpowiednie argumenty, mając go tuż przed sobą. Marnował czas na próby tłumaczenia, chociaż chyba oboje wiedzieli jak mało owocne będą. Nie tracił jednak nadziei i uporu, mówił jakby mu zależało. Tak właśnie było, tego Alice nie mogła mu zarzucić.
- Zakres moich obowiązków obejmuje niesienie pomocy, nie doprowadzanie pacjentów do stanu, gdy owa pomoc jest konieczna. Inny… przedział kompetencji - pokręciła głową, powtarzając pro forma to samo co za pierwszym razem przy propozycji szkolenia bojowego. Nie lubiła broni, nie znosiła jej wręcz. Kolejny zgrzyt.
- Mogę jednak prosić o manierkę, Rich? - westchnęła zrezygnowana, nakrywając jego dłoń swoją. Zacisnęła na niej palce, dziwiąc się jak chropowata się wydawała. Skóra kogoś przywykłego do ciężkiej, fizycznej pracy. Przejechała spojrzeniem wzdłuż obleczonego mundurowa bluzą ramienia aż do barku i wyżej - tam gdzie ogorzała od słońca oraz wiatru twarz, z parą żywych, błyszczących oczu, skierowanych prosto na te zielone i niepewne.

Najemnik uśmiechnął się do niej przyjaźnie, czule nawet, chyba że ją wzrok mylił. Manierka ponownie znalazła się w zasięgu jej dłoni, chociaż aby ją odebrać musiała użyć drugiej, bo ta, którą nakryła jego własną, została pochwycona w pewny acz nie bolesny uchwyt, a następnie obrócona wierzchem do góry. Kciuk, jakby żył swoim własnym życiem, zaczął powoli masować wnętrze nadgarstka, ruchem na równi pobudzającym co rozluźniającym.
- Czasami nie mamy wyboru, musimy sięgnąć poza nasze kompetencje - odpowiedział, powtarzając się ale chyba chciał jej to wtłoczyć w głowę na tyle mocno i uparcie, żeby o tym nie miała szansy zapomnieć. Przyglądał się jej przy tym z uwagą i troską. Autentyczną, a przynajmniej na taką wyglądała.

Brzmiało prosto, logicznie. Potwierdzenie owej teorii Savage widziała na co dzień, ledwo otworzyła oczy i podniosła odrętwiałe ciało do pionu… tylko czemu gdzieś w głębi trzewi kiełkował gorący sprzeciw, rozlewający się dławiącymi falami po całym organizmie? Wędrował krwiobiegiem od serca aż do pojedynczych komórek palców, zmuszając drobne dłonie do zaciśnięcia się w pieści. Co stało się z ich światem, że zatracił on wiedzę na temat zwrotów uznawanych niegdyś za powszechne? Życzliwość, zaufanie, współczucie - dziś, na szerszą skale, nie miały one prawa bytu. Wyparła je groza, zamordyzm i okrucieństwo. Totalitarny wirus, roznoszony przez ołowiane kule… a przecież dopóki człowiek nie obejmie współczuciem wszystkich żywych stworzeń, dopóty on sam nie będzie mógł żyć w pokoju. Rozbieżność ideologii, a jak wiadomo jej pojęcie operuje głównie psychologią interesu.
- “Usiłowałem rozproszyć czar - ciężki, niemy czar dziczy - który zdawał się przyciągać Kurtza do bezlitosnej piersi, budząc w nim zapomniane i brutalne instynkty, pojąc go wspomnieniami zaspokojonych, potwornych namiętności. Byłem przekonany, że to go jedynie gnało ku skrajowi lasu, ku puszczy, w stronę blasku ognisk, dudnienia bębnów, niesamowitych zaklęć; tylko to znęciło jego pozbawioną hamulców duszę poza granice dozwolonych dążeń” - westchnęła, uśmiechając się blado mimo burzy szalejącej pod rudą kopułą. Dotyk najemnika koił nerwy, rozniecając w okolicach splotu słonecznego lekarki ciepły, jasny płomyk. Siedząc w cieniu pokręconego drzewa, z widokiem na płaską równinę upstrzoną plamami skalnych odprysków oraz drobnych porostów… z kimś takim jak on u boku - akceptacja głoszonych przezeń rewelacji wydawała się oczywista, wymagana wręcz. Nic nigdy nie było niestety aż tak proste.
- Ciemna strona każdego człowieka. Każdy z nas ma dwa oblicza duszy: ciemną i jasną… a co, jeśli jesteśmy jak Kurtz i Marlov? Tylko nie mam pewności co do prawidłowej, jednostkowej identyfikacji - Spoglądała w zadumie na złączone ręce, z których ta większa parę godzin wcześniej zabiła człowieka. Uśmiech się zważył, między piegami rozgościła się czarna melancholia - Istnieje pewna książka, pewnie jej nie czytałeś, nieważne. Nosi tytuł “Jądro Ciemności”, Marlov i Kurtz są jej bohaterami. Ten drugi to najbardziej utalentowany agent towarzystwa handlowego. Osobiście w powieści pojawia się na krótką chwilę, lecz opinie o nim, które Marlow słyszy, stanowią katalizator powieści. Dla czytelnika, tak jak i dla głównego bohatera, długo oczekiwane spotkanie z Kurtzem jest rozczarowujące. Jednakże w tej postaci, najważniejsze jest to, co sobą reprezentuje, niż to, co robi, czy jak wygląda. Jako symbol ma niezwykle ważne i bogate znaczenie. Można go nazwać „mikrokosmosem”, ponieważ zawiera w sobie wszystkie cechy, które stanowiły o porażce białego człowieka w Afryce: wyposażony w najlepszy sprzęt oraz głoszący filantropijne idee ucieka się do zabijania, aby okraść tubylców z kości słoniowej. Czytelnik widzi go, gdy jest już w ostatnim stadium śmiertelnej choroby, jedynie donośny głoś mógł świadczyć o jego dawnej świetności. - sięgnęła po manierkę, odkręcając ją powoli. Gorący, suchy podmuch wiatru poruszył zeschłymi liśćmi ponad głowami dwójki ludzi, wzbudzając klekoczące, suche echo. Zupełnie jakby siedzieli pod baldachimem starych kości, choć podobne skojarzenia dało się złożyć na karb pobudzonej wspomnieniami jaźni. Okoliczności przyrody pospołu z wysoką temperaturą jednoznacznie przywodziły na myśl rozpalone stepy Afryki. Wystarczyło tylko przymknąć oczy.
- Jeżeli uznamy, że Marlow reprezentuje wartości związane z pracą, to Kurtz jest jego przeciwieństwem. Postać ta znacznie więcej mówi, niż działa. Główny bohater zawsze wyobrażał sobie agenta jako głos. Gdy wreszcie się spotkali okazało się, iż miał rację, ponieważ potrafił on jedynie pięknie mówić. Dzięki swojej elokwencji zyskiwał sobie zwolenników, na przykład Rosjanina, księgowego, czy narzeczoną. Jak zauważył jego kolega - dziennikarz, Kurtz „Byłby został wspaniałym przywódcą skrajnej partii”. Jeżeli potrafił uwodzić jednostki słowami, to z pewnością poradziłby sobie z masami. - podniosła naczynko do ust i upiwszy niewielki łyk, kontynuowała tym samym zamyślonym tonem - Ideały Kurtza okazały się być fałszywe, gdy uczynił z siebie bóstwo w buszu. Aura kłamstwa wydawała się otaczać bohatera. Uległ jej nawet Marlow. Jednak Kurtz posiada pewną cechę, która pomimo jego degeneracji, plasuje go ponad wieloma białymi w Afryce. Jest świadomy, że został opętany przez zło. Dlatego właśnie Marlow, którego męczył wybór między koszmarami, opowiedział się po jego stronie. - zamilkła tym razem na dobre pół minuty, racząc się niespiesznie kolejnym łykiem alkoholu. Prawie się przy tym nie krzywiła, po pierwszym szoku krtań przyzwyczaiła się do ilości procentów, porcje również do dużych nie należały.
- Wracając do meritum - odkaszlnęła, wzdrygając się wyraźnie. Znowu się rozgadała, tracąc na parę minut kontakt z planetą Ziemia. Posłała słuchaczowi przepraszające i pełne skruchy spojrzenie. Temat z pewnością niezbyt go interesował, gdyż nie zawierał w sobie specyfikacji broni… ani niczego teraz przydatnego. Zamierzchły, zakurzony i zapomniany przez powojenny świat archaizm na dziś - literatura piękna. Niesłusznie odstawiony na bok. Wszystko jednakże dało się naprawić, jeśli stosowało się metodę małych kroczków… ale to potem.
- Rozumiem twój punkt widzenia, nie jestem jednak w stanie przyjąć go jako własnego, przepraszam. - przyznała cicho, odstawiając manierkę na rozgrzany piach - Wiesz… wkrótce wyrośniemy także z wojen, które są w gruncie rzeczy pojedynkami narodów. Gwałt rodzi tylko nowe gwałty ze strony człowieka, na którym został popełniony. Miłość natomiast rodzi miłość - przy ostatnim zdaniu głos jej złagodniał, powróciło do niego życie, a zielone oczy wypełniła mieszaka troski z życzliwością, gdy wolną ręką sięgnęła ku twarzy Pazura - Zawsze istnieją alternatywy.

Spinner słuchał jej z uwagą, chociaż fakt, nie wyglądało na to by jej słowa znajdowały żyzny grunt w jego umyśle. No, przynajmniej dopóki nie zaczęła mówić w miarę normalnie. Ot, dawne dzieje, książki i powoli niemal całkiem zapomniany świat, nie interesowały go na tyle by poświęcać temu zagadnieniu cenny czas. Gdy jednak sprawy schodziły na czasy obecne…
- Niekiedy - poprawił ją, chwytając jej dłoń i przenosząc ją w kierunku swoich ust. [/i]- Niekiedy istnieją alternatywy [/i]- dokończył, słowa wypowiadając do wnętrza jej dłoni, zanim jego usta dotknęły delikatnej skóry. Oczy zaś… Te spoglądały na nią niemal bez przerwy. Śledząc jej reakcje, zmiany w mimice twarzy, postawie, szybkości z jaką wtłaczała w siebie powietrze. Słowa o miłości nabrały nagle zdecydowanie cielesnego wydźwięku, którego płomień lśnił w jego oczach.

Blade do tej pory policzki automatycznie pokryły czerwone plamy, intensywnością dorównujące masie piegów. Po części winą dało się obarczyć alkohol, lecz lwią część winy ponosiła pułapka spojrzenia, przed którym nie dało się uciec, ani schować. Skuteczni przyszpilało do podłoża, przewiercając na wylot i budząc poruszenie wgłębi trzewi. Czy jej się wydawało, czy wystarczyło parę sekund, by nabawiła się nagłej arytmii i tachykardii?
- Kwestia determinacji - zająknęła się, przygryzając wargę. Nie spuściła jednak wzroku, odpowiadając na nieme wyzwanie. Pochyliła się też w kierunku mężczyzny. Dorosłego mężczyzny, przy którym musiałaby się złożyć z drugą sobą, aby w zestawieniu z nim wyrównać szalę wagi, o wzroście nie wspominając. Nieśmiała myśl zadrapała w tył czaszki, wywołując drażniące swędzenie. Chyba była na niego o coś… nie, nie zła. Rozgoryczona. Prawdopodobnie… ale skupienie się na wrażych detalach stawało się wyjątkowo trudne.
- Semantyka - dodała bardziej opanowanym głosem, pozwalając sobie na szeroki uśmiech i podkreślenie wypowiedzi uniesieniem lewej brwi ku górze.
- Masz takie miękkie usta... - westchnęła i nim ugryzła się w język, palnęła pierwszą rzecz jaka przyszła jej na myśl. Rumieniec nabrał głębi i teraz dorównywał kolorem rudej czuprynie.

Wilczy niemal uśmiech wykrzywił te miękkie usta, gdy wychyliły nieco poza krawędź dłoni. Niezbyt silne, ale za to stanowcze pociągnięcie zachwiało jej równowagą, przyciągając do jego ciała.
- Miękkie, mówisz - uczepił się akurat tego ostatniego zdania, serwując jej pokaz uzębienia z odległości znacznie bliższej niż wcześniej. Pochylił się też tak, że mogła sobie dokładnie obejrzeć każdą jaśniejszą plamkę w jego piwnych oczach, obecnie wpatrzonych w nią z czymś, co sprawiało, że oddech sam z siebie przyspieszał. Wystarczyłoby żeby przesunęła głowę jeszcze trochę w jego stronę, żeby ją uniosła, a owe miękkie usta miałaby tuż przy swoich.

Kontrast między kolorem skóry a szkliwa przykuwał uwagę, nie dało się też nie czuć subtelnych, ziołowych nut w oddechu, owiewającym twarz - bodźce tym intensywniejsze, że widziane z odległości nie przekraczającej szerokości dłoni… i mówiła niewyraźnie? Przecież wydawało się jej zrozumiałe. Albo przyczepił się dla samej radochy ciągnięcia tematu jej wtopy, zakrawającej o jawne przekroczenie granic socjalnych pomiędzy członkami tego samego oddziału - sensowne, gdyby Alice należała do Pazurów, a nie robiła za wątpliwej jakości element dekoracyjny, przyczepiony do dwumetrowego łysola nazwiskiem Rewers.
- Teraz będziesz poddawał zabiegom chirurgicznym każde wypowiedziane przeze mnie zdanie? Życia ci nie starczy - parsknęła, walcząc z narastającym rozkojarzeniem. Spoglądała w te piwne ślepia spode łba, lecz nie przysunęła się bliżej.
- Richard posłuchaj - zaczęła szeptem, odzyskując panowanie nad większa częścią podsystemów odpowiedzialnych za racjonalność - Niezmiernie cię lubię i… uwielbiam przebywać w twoim towarzystwie… ale w obecnej chwili znajdujemy się na terenie otwartym… na widoku i wychodzenia poza sztywne ramy relacji z góry narzuconych przez regulamin jedynie przysporzy ci kłopotów - odetchnęła powoli, równie powoli prostując plecy, choć przez twarz przemknął jej szary cień.

- Tak, tak - mruknął, wcale się nie cofając. - W obecnej chwili - dodał, uparcie chyba zamierzając dalej ciągnąć to powtarzanie jej słów. W przeciwieństwie jednak do niej, w jego ustach słowa te zabrzmiały bardziej jak obietnica niż ostrzeżenie, którym było w jej wydaniu. Nacisk na “obecnej” nie pozwalał owej obietnicy zignorować.
- Też cię lubię, mała - odchylił się nieco i dał jej prztyczka w nos, śmiejąc się i zabierając jej manierkę. - Chyba już dość wypiłaś jak na jeden raz - puścił jej oczko, a następnie przyssał do resztek ziołowego tworu, który jeszcze w manierce pozostał.
- Pora żebyś się nauczyła czegoś nowego - oświadczył z wyrazem twarzy, który upodobnił go do wilka. - Weźmiemy pierwszą wartę.

- Pierwszą wartę? - tym razem to ona powtórzyła jego słowa, mrugając z zaskoczenia. Do tej pory wykluczano ją z tego dość uciążliwego obowiązku, pozwalając się wyspać i prawdopodobnie nie chcąc zostawiać obozu pod okiem kogoś, kto spostrzegawczością w terenie mógł konkurować ze zużytą oponą jeepa, zaś pojedynek ten należałby do wyjątkowo zaciętych. Przy kwestii darzenia odwzajemnioną sympatią uśmiechnęła się żywiej. Czyli nie męczyła go, ani nie irytowała… mimo wszelkich aktywności wykonanych przez ostatnie parę miesięcy - pocieszająca konkluzja.
- Będziesz na tyle uprzejmy, by podzielić się konkretami na temat planowanego szkolenia? - spytała, przekrzywiając nieznacznie kark w lewą stronę. Może jeśli w końcu nauczy się czegoś przydatnego, Tony przestanie się tak martwić i pozwoli wreszcie na spacery bez obstawy… to również byłoby miłe. Lubiła jego podkomendnych, lecz czasem wolałaby pobyć sama, poukładać i poszeregować zdobywane dane. Obecność cieni za plecami utrudniała ów proces.

- Powinno się ją dać załatwić - potwierdził, nie tracąc optymizmu, chociaż owe załatwianie do łatwych raczej należeć nie miało. - A szkolenie polegać będzie na zabawie tym - uderzył lekko dłonią w kaburę przy pasie. - Będzie dobrze, niczym się nie martw. Na początek nauczysz się jak go trzymać, celować, przyzwyczaisz do jego wagi. Zobaczysz, to nic trudnego - zapewnił, odsuwając się i ponownie przyjmując swoją pozycję przy pniu. - Nie będziesz strzelać jak nie chcesz. Czasem starcza sam widok broni, czasem można jej użyć do ogłuszenia przeciwnika. Pokażę ci też co zrobić, żeby takiego rozbroić. Jak sama widzisz, nigdzie nawet wzmianki o zabijaniu - dodał, wyciągając dłoń w jej stronę i mierzwiąc jej włosy.

- Mam kogoś… zastraszać? Albo robić mu krzywdę poprzez nabicie siniaka? - prychnęła, przymykając jedno oko, gdy czochrał ją po czuprynie. Nie wydawała się zachwycona pomysłem, wręcz przeciwnie.
- Nie lubię broni - przyznała wreszcie, a drobne ramiona opadły w wyrazie czystej awersji. Wzięła głęboki wdech, policzyła do pięciu i wypuściwszy powietrze przez nos, dopowiedziała - Rozumiem aspekt taktyczny, doceniam także troskę oraz… zainteresowanie. Dziękuję, że chcesz poświęcić swój czas - kiwnęła nieznacznie głową. Nawet w sytuacjach kłopotliwych kultura winna stać na pierwszym miejscu.

- Potraktuj to jako pośrednie wyjście. Drobny kompromis, który nikomu nie zaszkodzi, a może zaowocować wiedzą, dzięki której ocalisz swoje, a może i życie innych. Tego w końcu chcesz, prawda? Ratować życie, dbać o nie, pielęgnować. W ten sposób upieczesz dwie pieczenie na jednym ogniu. A skoro aż tak ci to ciężko przetrawić to możemy zacząć od noży, zanim przejdziemy do broni palnej. Zawsze to coś… - Zakończył ten swój mini monolog, cofając dłoń i omiatając okolicę czujnym spojrzeniem. Nie wyglądał na zniechęconego jej ciągłymi “ale” i odmowami. Raczej na faceta, który stara się wybrać najlepsze miejsce dla swoich planów. Takiego co to wie, że batalia jeszcze nie została wygrana, ale liczy na to, że strona przeciwna pójdzie w końcu po rozum do głowy i wywiesi białą flagę.

- Życie jest sztuką kompromisów, czyż nie tak? - spytała retorycznie, raczej nie oczekując odpowiedzi. Wstała powoli na równe nogi, otrzepując nadmiar piasku który niczym niechciany balast, przylgnął do ubrania rudzielca, nie chcąc odpuścić po dobroci. Zupełnie jak wysoki mężczyzna, stojący tuż obok. Gdzieś pod sercem zakołatał niepokój odnośnie rodzaju szkolenia, oraz poszerzania umiejętności. Nie miała siły na kolejną pogadankę na temat pacyfizmu, nie teraz. Ani nie… liczyła po cichu, że pamiętał co przed paroma chwilami powiedziała.
- Dobrze… w takim razie pozwolisz, że teraz się oddalę i postaram… sprawdzę co z pozostałymi, a potem jestem do twojej pełnej dyspozycji.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
Stary 24-05-2017, 06:13   #566
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 74

Cheb; rejon centralny; most; Dzień 8 - przedpołudnie; słonecznie; nieprzyjemnie.




Nico DuClare, Alice Savage i San Marino



Czarnowłosy mężczyzna w skórzanej, wyćwiekowanej kurtce z licznymi naszywkami oparł się butem o balustradę mostu. Zaciągnął się gwałtownie i zachłannie papierosem. Końcówka ładnie skręconego papierosa rozżarzyła się intensywnym blaskiem. Ale brunet palił tak zachłannie, że pewnie nawet nie czuł smaku palonej substancji. Wpatrywał się w rzekę po drugiej stronie balustrady i choć wpatrywał się intensywnie też pewnie niezbyt dobrze ją obecnie widział. Za to co dało się zauważyć z bliska oczy błąkały mu się krótkimi, nadpobudliwymi ruchami przenosząc się szybko z jednego punktu na kolejny. Nawet więc pobieżna obserwacja sylwetki w tej skórzanej kurtce dość jasno obwieszczała wszystkim. Jej właściciel był wściekły. Wściekły tą gorącą wściekłością objawiającą się w rozpalonej do żółci końcówce papierosa i nerwowym stukaniem palców o własne udo. Wściekły tą gorącą wściekłością gdy będąc tuż przy finiszu ktoś przewala nas tuż przed ostatnim krokiem.


Gorączkowe jednak ruchy gałek ocznych widziane tylko z bliska mówiły za to, że ten mężczyzna jest też wściekły tą zimną, kalkulacyjną wściekłością. Że właśnie szacuje, i kalkuluje jak ukierunkować tą złowrogą emocję jaka buzowała mu ogniem w żyłach. Skoro milczał więc jeszcze nie podjął ostatecznej decyzji. Ale jednak w końcu do zbyt cierpliwych czy spokojnych nigdy się nie zaliczał. A miał powód do bycia wściekłym. W końcu byli już tak blisko! Najpierw zaczął robić problemy ten nowojorski kapelan.


- Dziecko tu nie chodzi o ciebie. - zwrócił się cierpko do czerwonowłosej panny młodej której kolor włosów raźno kontrastował z kolorem mniej więcej białego welonu przygotowanym przez Boomer. - Ja ci mogę dać sakrament małżeństwa. - zasuszony, starszy kapłan obniżył głowę gdy zwrócił się do niższej rozmówczyni. - Tu chodzi o niego. U niego nie widze ani krztyny skruchy i chęci naprawy wyrządzonego zła. Komuś takiemu nie mogę udzielić sakramentu. - kapelan podniósł głowę ponad biały welon i wskazał na pana młodego w skórzanej kurtce. Ten nie zamierzał siedzieć cicho.


- Mów o co ci chodzi suchotniku. Było minęło. Buda nadal stoi. Tamtego frajera w koloratce do wskrzeszania to chyba jesteś gdzieś na początku kolejki przy mnie. Więc sam się za to bierz albo właśnie nawijaj co trzeba zrobić. Ale wybij sobie z baniaka, że będziemy cię o coś błagać. Nie chcesz po dobroci to nie. Załatwimy sprawę z twoją pomocą lub bez. Nie jesteś jedynym klechą na tym świecie. - Guido ciskał przez zaciśnięte zęby kolejne słowa jak błyskawice. Wysunął agresywnie do przodu głowę jakby zamierzał gryźć i szarpać na odległość. W takiej pozie był całkiem podobny do zjeżonego, nastroszonego futrem wilka warczącego ostatnie ostrzeżenie przed atakiem. Wskazywał dobitnie umundurowanego kapłana palcem wskazującym i gdyby stał bliżej pewnie dźgał by go tym palcem w pierś tak samo zażarcie jak słowami. Kapłan jednak nie wydawał się być zlękniony takim tonem czy zachowanie. Wręcz przeciwnie gniew i agresywna postawa mafioza wydawała się tylko utwierdzać go w przekonaniu o odmowie.


- Prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne… - odpowiedział kapelan patrząc cierpko na wkurzonego gangera. - Ale niech będzie. Napraw co zniszczyłeś. Odbuduj tutejszy kościół. I załatw nowego pasterza dla tutejszej trzódki. Tak powiedzmy do 4-go lipca. Ładny dzień by nowy kapłan uczcił tą piękną rocznicę w odbudowanym kościele. A w ramach dobrej woli. Od ręki oddaj naszych jeńców. Tu i teraz. Oddasz jeńców tu i teraz. Dasz słowo przy wszystkich, że odbudujesz kościół i znajdziesz pasterza. To dam ten ślub nawet tobie. - kapelan podał w końcu swoje warunki. Patrzył wyczekująco na mafioza. Ten zmrużył oczy gdy ten mówił a na końcu prychnął.


- Nawet mnie? No, no. Ale mnie łaska jaśnieboska trafiła. - parsknął szyderczo uderzając dłońmi o uda. W napiętej atmosferze jaka panowała i na moście i po obu jego stronach te uderzenie brzmiało dziwnie głośno i ostro. Choć pewnie było cichsze od zwykłego klaśnięcia. - A chcesz znać moją łaskę? - zapytał i chyba nie wymagał od nikogo odpowiedzi. - Może wspaniałomyślnie zrobisz te swoje mambodżambo jak cię tu przysłali. A ja wspaniałomyślnie nie spalę tej rudery do gołej ziemi. I nie rozwalę łbów tej parze waszych darmozjadów. Odwalisz swoją robotę. To dostaniesz ich z powrotem. Wrócisz do swoich jako bohater i wybawiciel z parką odzyskaną z tej okrutnej, gangerowej niewoli. Taka wzajemność usług w tym robieniu laski czy jak to tam nazywasz. Co ty na to ojczulku? - Guido złożył od razu kontrpropozycję. Nozdrza mu się rozdymały co chwila a w oczach błyszczały niebezpieczne ogniki gdy granica zaczęcia walki lub kontynuacji negocjacji, życia i śmierci balansowały na ostrzu noża. - I odbudować. Ja pierdolę człowieku. Odbudować. Runnerzy nie sieją. Ani nie budują. My walczymy. I się bawimy. Ale nie budujemy. - pokręcił jeszcze głową na koniec jakby z niedowierzaniem, że taka podstawową prawdę z ulic Det musi komuś tłumaczyć. Brzytewka nie była do końca pewna ale wiedziała, że coś podobnego było jednym z elementów tradycji wszystkich Runnerów.


- Wszyscy jesteśmy żołnierzami Boga w jego wojnach. Na wojnach są też i ofiary. Ale każdy który polegnie w jego wojnach ma miejsce w jego zastępach w Niebie. Jeśli nie chcesz przystać na moją ofertę nie mamy o czym rozmawiać. - odpowiedział krótko Nowojorczyk w koloratce i przy braku kompromisu u którejś ze stron właściwie negocjacjom ciężko było posunąć się cokolwiek naprzód. Wyglądało na to, że ani kapelan ani mafioz nie mają w tej chwili ani ochoty ani o czym ze sobą rozmawiać. Upór obydwu groził raczej niezbyt pokojową eskalacją dalszych wzajemnych roszczeń.


Wtedy do negocjacji znów wtrącił się Rewers. Podszedł do Guido i jakby przypomniał o planie rezerwowym z miejscowym szeryfem. Guido zbystrzał i pozezował na obitą i napuchniętą twarz chebańskiego stróża prawa. W końcu jednak jakby oszacował patyczakowatą sylwetkę nowojorskiego kapłana, beczułkowatą sylwetkę chebańskiego szeryfa i chyba uznał, że to wyjście jest godne uwagi. Jednak z szeryfem też nie poszło ani gładko ani łatwo.


- No pewnie, że mogę udzielić wam ślubu. Ale chcę prezent ślubny. - szeryf zgodził się bez wahania ale też i bez wahania zaczął od stawiania swojego warunku. Nozdrza gangera z Det niebezpiecznie się poruszyły gdy patrzył z bliska w posiniaczoną twarz szeryfa.


- Coś ci się chyba pojebało Dalton. To parze młodej daje się prezenty ślubne. - Guido nie spuszczając wzroku z oczu szeryfa zaciągnął się kolejnym fajkiem cedząc nieprzyjemnym tonem kolejne słowa.


- Taki wyjątkowy ślub. Można więc zrobić i wyjątek. - szeryf Dalton przemielił ślinę w poobijanych szczękach ale dalej pozostawał niewzruszony na “aluzje” mafioza.


- Czego chcesz? - zapytał krótko czarnowłosy ganger mrużąc oczy.


- Chcę swoich ludzi. Bena Ridleya i cała resztę. Całą dwunastkę. Podobno żyją i mają się dobrze. No to cudnie. Chcę ich z powrotem. Do jutrzejszego świtu. Chcę ich tutaj. - szeryf Dalton też nie bawił się w długie przemowy i powiedział co jest ceną za udzielenie ślubu.


Gdzieś w tym momencie Guido pewnie balansował na granicy czy dać się trafić przez szlag gniewu i wściekłości. Odszedł w stronę barierki mostu i zaczął palić kolejnego fajka. Miał do wyboru dwie opcje ale każda była upstrzona trudnościami jakich się nie spodziewał. No i obydwaj jego oponenci stawiali mu warunki na jakie nie było łatwo mu się zgodzić. W gniewie mógł równie dobrze kazać zlikwidować wszystkich jeńców i zamiast jechać rozwalać kutry spalić kościół który na pewno był bliżej i był łatwiejszy namierzenia i zniszczenia niż tajemnicze kutry których od paru godzin nikt nie widział. Mógł też olać sprawę i kazać się zwijać kończąc negocjacje bez jakichś konkretnych rezultatów. Mógł też jeszcze wrócić do któregoś z dwóch głównych figur przy tych ślubnych planach. Co postanowi tego jeszcze nie było wiadomo. Ale za parę ostatnich machów tego fajka co palił pewnie się dowiedzą wszyscy na moście.


Obie strony na moście obserwowały zmagania negocjacji na środku chebańskiego mostu. Nawet pewnie z któregokolwiek brzegu widać było napięcie i nerwową atmosferę w grupce pośrodku mostu. Grupka pośrodku mostu też zamilkła w oczekiwaniu. Każdy z przedstawicieli trzech stron z Detroit, Nowego Jorku i Cheb wypstrykali się ze swoich racji, wersji, warunków i roszczeń. Każdy pewnie zastanawiał się co dalej zrobią pozostali dwaj. Następne kilka minut zapowiadało się decydująco. W samo południe na samym środku mostu po samym środku linii umownego frontu lub linii współpracy stojącej obecnie pod znakiem coraz większego zapytania. Ale wciąż po obu stronach rzeki panowało napięte milczenie. Palce zaciskały się na spustach, dłonie na broni ale jednak jeszcze nikt nie strzelał. Napięcie jednak przedłużało się i nie mogło rosnąć w nieskończoność. Wreszcie musiało znaleźć jakieś ujście. Była okazja by pozostali uczestnicy rozmów powiedzieli swoje by spróbować przechylić szalę na czyjąś stronę.




Wyspa; centrum; las; Dzień 8 - przedpołudnie; słonecznie; ziąb.




Will z Vegas



Przegląd ich grupki poszedł Willowi dość prędko. Wszyscy byli rozrzuceni w promieniu kilkunastu kroków gdzie złapało ich przygwożdżenie nagłym i zmasowanym ostrzałem. Jak na takie stężenie tych wybuchów to chyba wyszli w miarę cało. Ale fakt, większość pocisków uderzyła gdzieś obok a w ich pobliżu spadło tylko kilka. Jak bardzo te “tylko kilka” potrafiło być zabójczych to spora część grupki odczuła. Will oberwał w nogę, Kelly też a Cano w bok. A ta dziewczyna której nawet cwaniak z Vegas nie zdążył zapamiętać jej imienia leżała z dobre kilkanaście kroków od reszty grupki. Bez podchodzenia widać było, że nie żyje. Mało kto by przetrwał z urwanym ramieniem. Znaczy jakby mógł przeżyć bezpośrednie trafienie tym czymś a potem wykrwawienie z urwanej kończyny. Dziewczyna nawet z paru kroków wyglądała jak krwawy ochłap i chyba nawet lepiej było, że upadła tak, że włosy przysłoniły jej twarz więc ta nie była widoczna.


W tym czasie Kelly zdołała zabandażować swoje udo. Potem doskoczyła do Cano i zaczęła jego opatrywać. Tu jej poszło dłużej bo i rana była poważniejsza. Dłonie jednak poruszały jej się sprawnie, szybko choć nie tak jak u Barneya w podobnych wypadkach. Widać było też pewną nerwowość w tej stresowej sytuacji. Choć Will miał wrażenie, że miałby szansę poradzić sobie chyba sprawniej od niej to jednak zakładać się o to byłoby dość hazardową rozrywką. - Muszą mieć radio. I oficera. Podał na nas radio moździerzom. Ostrzelały nas. Przyjdą sprawdzić jak im poszło. - wymruczała Kelly zakładajac kolejne warstwy bandaża na odkryty brzuch Cano. Ten syczał i jęczał boleśnie zaciskając zęby na jakimś kijku by nie krzyczeć. Rana wyglądała na poważną i obficie krwawiło miało pewnie co boleć i rwać w tych trzewiach.


- Pewnie. Zbieramy się. - syknął Cano ale Disco i druga z runnerowych dziewczyn musiały mu pomóc wstać. Poraniony Runner syknął ale utrzymał się na nogach. Po paru krokach chyba zrobiło mu się głupio, że go dwójka prowadzi. - Dobra, dam radę. - odesłał najpierw tą dziewczynę a po kilku następnych też i Disco. Dziewczyna poszła na tył ich grupki a Disco wysforował się naprzód. Wszędzie wokół panował żrący, chemiczny dym o konsystencji rzadkiej mgły jaki wzbił się od tego ostrzału. W uszach Willowo dzwoniło nadal.


- Chodź tu. - syknęła do niego Kelly łapiąc go za front ubrania i pociągając w dół. Gdy znaleźli się niżej zaczęła odkażać i bandażować przebitą szrapnelem nogę Schroniarza. - To nie są żadne wymoczki. Ani rezerwiści. By wezwać tak prędko tak precyzyjny ostrzał w bojowej sytuacji to już trzeba to robić ileś razy wcześniej. Myślę, że nie odpuszczą. Ale może uda się ich zgubić. - Kelly wydawała się skupiona i na tym co szepcze do Willa i na bandażowaniu jego nogi równie mocno. Szybko się z tym uwinęła i założyła z powrotem plecak na plecy a w dłoniach miejsce podręcznej apteczki zajął karabinek.


Pomniejszona i już co nieco okaleczona grupka Schroniarzy i Runnerów ruszyła chyłkiem przez las. Starali się poruszać cicho ale przez te dzwonienie w uszach nie byli pewni czy naprawdę cicho im to wychodzi. Jeśli ktoś z początku kolumny czyli Disco i jeden z Runnerów wiedzieli gdzie idą to zachowywali to dla siebie. Równie dobrze mogli wybrać losowy kierunek i starać się po prostu opuścić zbombardowany obszar. I to im się udawało bo dymu, lejów i połamanych krzewów i gałęzi było coraz mniej. Las znów robił się coraz bardziej dziewiczy. Ta ostatnia dziewczyna często znikała im z oczu zostając z tyłu to znów ich doganiając najwyraźniej robiąc za tylną czujkę. Na razie nie mówiła nic o ścigających ich żołnierzach. Na razie też nie spadały na nich kolejne bomby. Cano wyglądał nieciekawie. Pocił się i ciężko oddychał co przy tak poważnych obrażeniach było dość normalne. Niemniej taka podróż na pewno mu nie sprzyjała. Z drugiej strony zostanie i poddanie się Nowojorczykom też nie zapowiadało szczęśliwego zakończenia dla ciężko rannego Runnera.




Detroit; Downtown; kamienica Starszego; Dzień 7 - świt; pogodnie; ziąb.




Julia “Blue” Faust



- W biznesie nie ma miejsca na sentymenty. - kiwnął głową starszy mężczyzna tak enigmatycznie, że córka Emmy Green nie była pewna czy to odpowiedź na jej pytanie o noktowizor, zgoda lub akceptacja tego stwierdzenia zgodna z własną filozofią czy jeszcze coś innego. Starszy z powrotem odebrał swój album ze zdjęciami zostawiając jedną fotografię rodzinną pannie Faust i chowając książkowy gadżet z powrotem do szafy z której go wyjął.


- A teraz pozwól, młoda damo, że stary ramol zbierze się do kupy. - odwrócił się w stronę blondynki w biurowym uniformie z poprzedniej epoki. - A swoją drogą, świetna kompozycja stroju. Dawno nie miałem tak świetnie ubranego gościa. - powiedział z uznaniem jakby dopiero teraz raczył zauważyć wysiłki jakie Pepe i Szafirek włożyli by Blue wyglądała właśnie tak a nie inaczej. - Zwłaszcza przed świtaniem. - dodał nieco z przekąsem nawiązując do barbarzyńskiej widocznie dla niego pory z jaką para gości wpadła do niego z wizytą. Spotkanie zostało najwyraźniej zakończone do czasu aż gospodarz się uszykuje do wyjścia. Wymownie wskazywały na to otwarte zapraszająco drzwi na korytarz jakie jeden z ochroniarzy usłużnie otworzył dla gościa.


---



Jeden z ochroniarzy został w gabinecie. Ale drugi i ten który najwyraźniej cały czas stał po drugiej stronie drzwi odprowadzili gościa o blond włosach tą samą drogę jaką niedawno pokonali z Dzikim. Sam rajdowiec też był na dole w tym samym salonie w jakim obszukiwano ich na samym początku wizyty. Dziki był jednak gwiazdą z Ligii. Gdy drzwi się otworzyły była świadkiem jak właśnie dawał autograf jednemu garniakowi i sobie rozmawiali chyba bardziej w stylu Dzikiego niż tej sztywnej atmosfery, chłodnego profesjonalizmu jaki wokół siebie wytwarzali miejscowi strażnicy.


- No! Co jest grane?! Co od ciebie chciał? - Dziki zdawał się momentalnie stracić zainteresowanie swoim fanem gdy do pokoju wkroczyła Blue doeskortowana przez dwóch ochroniarzy.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 03-06-2017, 13:33   #567
 
Carloss's Avatar
 
Reputacja: 1 Carloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputację
Will z cierpliwością zaczekał aż Kelly skończy udzielać im pierwszej pomocy, a następnie dalej lekko otumaniony ruszył przez las. Chłopak starał się robić jak najmniej hałasu, jednak szok mijał, noga zaczynała coraz boleśniej piec, a w uszach w dalszym ciągu dzwoniło.

Po przejściu kilkunastu metrów, Will próbował zorientować się w którą stronę zmierzają. Potrząsnął głową by się skupić, a następnie uważając na drogę przed sobą, rozejrzał się na prawo i lewo próbując ustalić z której strony nastąpił ostrzał i gdzie wcześniej zmierzali. Uspokajając oddech postarał się przypomnieć sobie także gdzie leżała martwa dziewczyna w stosunku do ich aktualnej trasy.

Mimo, że nie zawrócą teraz, do jakichkolwiek wniosków by chłopak nie doszedł, to taka wiedza mogła pozwolić grupie na lekką zmianę kierunku marszu, a przede wszystkim na lepszą orientację w którą stronę powinni się udać, gdy sytuacja trochę się uspokoi.

W szerszej perspektywie cwaniak planował oddalić się na zasięg wzroku i słuchu od rejonu eksplozji, a następnie ustalić z resztą ekipy w którą stronę powinni iść i uważając na każdy krok, ruszyć w tamtym kierunku.
 
Carloss jest offline  
Stary 03-06-2017, 22:46   #568
 
Zuzu's Avatar
 
Reputacja: 1 Zuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputację
Spotkanie ze Starym wreszcie się skończyło. Nie przebiegło co prawda tak jak Blue stawiała, ale wychodząc z gabinetu ze zdjęciem w wewnętrznej kieszeni marynarki, pierwszy raz odkąd pamiętała… czuła zmieszanie. Do tej pory myślała, że przeszłość zostawiła za sobą, pochowała tych których pochować musiała i nigdy więcej ich nie zobaczy, a tu taki psikus. Przeszłość ją odnalazła i teraz zapewne naciągała gacie na obwisłą dupę.
- Niezła się wam fucha trafiła. Długo tu pracujesz mordeczko? - wyszczerzyła się do pleców ochroniarza, odwracając uwagę od nieprzyjemnych rozmyślań czymś swojskim i znajomym. Typ był nie najgorszy, do tego w dopasowanym, przedwojennym garniaku prezentował się prawilnie. Prawie jakby był z Vegas, a nie z zaplutej dziury pokroju Det
Profesjonalny w każdym calu, z kamiennym poker facem i jeszcze ze słuchawką w uchu i brakiem uśmiechu. Z tego co pamiętała droga do wyjścia trochę zajmowała, a robienie sobie przyjaciół zawsze się opłacało.

- Już jakiś czas. - odpowiedział zdawkowo zagadnięty ochroniarz odwracając lekko głowę choć nadal panna Faust widziała co najwyżej jego profil. Dalej szli korytarzem który miał ich zaprowadzić do schodów na parter.

- Lepsze to niż ganianie za kołpakiem. Jestem Blue i będę się tu często kręcić. Staremu się nie odmawia - blondyna nie traciła dobrego humoru, skupiając się na twarzy gościa. Pół głowy uwagi, to już jakiś sukces - Dlaczego garniak, a nie bryka? Nie ciągnęło cię do Wyścigów no i jak ci mówić? Bo duperka ładnie, ale dość mało precyzyjnie - wyszczerz się poszerzył.

Tym razem agent odwrócił się i obrzucił uważnym spojrzeniem idącą za nim blondynkę ubraną wedle dawnej biurowej mody. Przesunął się po jej sylwetce z góry na dół i z dołu na górę wracając do twarzy na której zatrzymały się jego okulary na chwilę. Idący za Blue drugi agent parsknął cicho chyba rozbawiony uwagami gościa.

- McCarthy. Agent McCarthy. - odpowiedział w końcu ten z przodu uśmiechając się półgębkiem. Dalej wyglądał na poważnego i profesjonalnego ale chyba postanowił wziąć ton i słowa gościa za dobry, żarcikowi szton. - Latanie za kołpakiem jest fajne. Ale po służbie. - dodał gdy znów przyjął rolę torującego drogę agenta. - A ty? Skąd znasz Dzikiego? Nie wpada tu zbyt często. Właściwie w ogóle. - ochroniarz też widocznie był co nieco ciekaw kim jest ta blondi co się z Dzikim wozi przed świtaniem i zajeżdża do jednej z najważniejszych osób i na schultzowym rejonie i w całym mieście.

- Agent McCarthy… profesjonalnie - powtórzyła za ochroniarzem i obróciła głowę - A ty się tak nie ciesz, bo teraz twoja kolej. Muszę wiedzieć o kogo pytać jak mnie dorwie melancholia wieczorową porą. To wielkie, obce miasto… a ja jestem samotną, niewinną blondynką, nową na rewirze. Ciężko tak czasem, wszystko inne niż w domu, idzie się pogubić. Albo zgubić... zmarznąć bo ciężko o ciepły kąt i przyjazną twarz - westchnęła z udawanym smutkiem, spuszczając oczęta i wachlując rzęsami - Poznaliśmy się z Dzikim na torze. Zaliczam miejscowe atrakcje - na jej twarz wrócił uśmiech z reklamy pasty do zębów.

- Ale bajera. - odpowiedział McCarthy po tym jak obydwaj się na chwilę roześmiali tracąc na ten moment ten chłodny profesjonalizm jaki ich otaczał i zmieniając go na ten moment w roześmiany ale jednak profesjonalizm.

- Ja jestem Barry Bullock. Też agent. - odpowiedział ten który szedł za Blue wodząc bezczelnie wzrokiem po tyle jej szczupłej sylwetki podbitej dodatkowo efektem spodni i szpilek.

- I mówisz, że jesteś samotną, zmarzniętą, niewinną blondynką? Z wieczorowymi napadami melancholii? I będziesz tu często bywać? I znasz Dzikiego? - agent prowadzący powtórzył to co powiedziała o sobie panna Faust. Dziewczyna z Miasta Neonów miała wrażenie, że jakby dotąd sprężysty i pewny krok jakim zmierzali do tych schodów na dół jakby co nieco wytracił tempo. Agent McCarthy pozerkał znowu z ukosa na gościa. - Przykra sprawa. Taka zmarznięta chandra polana melancholią. Musisz poznać nowych ludzi w takim razie. Chcesz to cię mogę trochę wprowadzić w te miasto. Wiesz. By ci ułatwić penetrację tych rejonów. I rozgrzać. - powiedział jakoś specjalnie nie kryjąc się ze swoimi intencjami. Zdawał się być zainteresowany sygnałami dawanymi przez kobietę.

- Och, byłbyś taki miły i pomógł nawiązać bliski kontakt i wtłoczył tutejsze zasady? To takie skomplikowane… będę musiała się jakoś odwdzięczyć - Blue złożyła ręce na piersi w geście czystej niewinności - Za fatygę, pomoc i dobre serce i w ogóle. Bezbronna kobieta musi sobie jakoś radzić w tym brutalnym świecie - przejechała oczętami na Barry’ego, kwitując kawałek o bajerowaniu. Każdy miał jakieś koniki, a gadka szła Julii jakoś łatwo, o ile rozmówca nie był czarny - To co, wesprzecie mnie twardym… ramieniem? Stary nie zejdzie od razu, zanim się ogarnie, mogę przyjąć parę razy… wasze dobre rady. Od serca - obcięła pingwiny taksującym spojrzeniem, zagryzając przy tym wargi. Gdzieś w połowie monologu jej ręce powędrowały jedna do przodu żeby drapać Carthy’ego po tyłku, a druga do tyłu i tam zabłądziła przy rozporku Bullocka. Parę chwil jej nie zbawi, a przyjaciele w melinie Starego się jej przydadzą. Lepsi kumple, niż wrogowie - stara zasada biznesu.

Obydwaj agenci zatrzymali się. Jeden popatrzył na drugiego przez perspektywę blond główki pomiędzy nimi, każdy z nich popatrzył na właścicielkę tej blondgłówki i obydwaj rozejrzeli się po korytarzu jakby sprawdzali czy ktoś nie idzie.

- Jasne. Myślę, że możemy pomóc ci z tym wtłoczeniem. - skinął w końcu głową McCarthy. Machną nią by dać, znać, że mają iść za nim i weszli przez jakieś drzwi jakie wcześniej po prostu minęli. Teraz okazało się, że jest to jakieś biuro. A przynajmniej było jakieś biurko i szafki. Blondyn wszedł pierwszy, potem Blue i na końcu Bullock który zamknął drzwi.

- A uwiniesz się tak szybko? Wiesz to musiałoby być błyskawiczne. - zapytał zaciekawionym tonem Barry patrząc na Blue równie zaciekawionym spojrzeniem.

- Boisz się że długo nie wytrzymasz i się schlapiesz jak szczeniak przy pierwszym brandzlowaniu? Nie dygaj, mam podzielną uwagę. - panna Faust rzuciła zaczepkę, ekspresowo pozbywając się ciuchów. Żakiet trafił złożony na stół, za nim bluzka i stanik. Spodnie też zdjęła żeby się nie pogniotły ani nie wypchały na kolanach. W samych szpilkach i gaciach klęknęła na podłodze, zachęcająco kiwając na obu agentów. - Bez targania za kłaki. Godzinę dziś je układałam i mają takie pozostać. Szpachla też, więc bez strzelania po ryju.

Obydwaj mężczyźni przez chwilę obserwowali jakby z niedowierzaniem jak kobieta zaczyna się spokojnie pozbywać swojej garderoby. Zupełnie jakby podejrzewali, że w ostatniej chwili się rozmyśli, spróbuje jednak wymigać albo coś wywinie. Ale gdy tak stanęła prawie nago a potem uklękła przed nimi obaj zdawali się być pod wrażeniem. Nawet przez te ich ciemne okulary i garniakowy profesjonalizm udawało się się to pannie Faust zarejestrować.

- O w mordę. - sapnął będący pod wrażeniem Bullock. Gdy jednak już blondynka była taka gotowa, zachęcająca i skora do współpracy i wtłoczenia tych nowych zasad obaj jakby przebudzili się ze stuporu.

- Pokaż co tam masz. - mruknął McCarthy podchodząc razem z drugim agentem do klęczącej blondynki i przesuwając dłonią po jej ramieniu w kierunku jej sterczących piersi. Chwilę poświęcił się badaniu tego fascynującego go detalu kobiecej blond anatomii. Barry też badał sprawę od swojej strony ale szybciej dłonie powędrowały mu do własnego zapięcia spodni. Widząc to drugi też zajął się tym planowanym przygotowaniem do tłoczenia.

Julia była na tyle miła żeby im z tym pomóc. Wprawne ręce szybko rozpinały guziki i suwaki, drażniąc dotykiem budzące się do życia organy
- W mordę? Od tego zaczniemy - wymruczała nisko, przybliżając twarz do rozporka Barry’ego. Zassała ciepło ciało między wargi, patrząc do góry z pozycji loda. Dalej już nie miała jak mówić, z pełnymi ustami szło to tragicznie. Drugiego pingwina otoczyła dłonią, sunąc nią w górę i w dół, żeby nie czuł się pominięty i zostawiony gdzieś na boku.

Obydwaj mężczyźni wydawali się reagować z bardzo podobnym zestawem dźwięków, mimiki i zachowań. Z góry do Blue zaczęły dochodzić pełne zadowolenia pomruki i westchnienia. Barry wydawał się być wniebowzięty przez usta i język dziewczyny z Vegas. McCarthy podobnie przez jej dłoń. Obydwaj patrzyli w dół na pracującą twarz blondyny i o ile w okularach a raczej reszcie twarzy Barry’ego widziała głównie szczęście i zadowolenie to u McCarthyego stopniowo rosła niecierpliwość.

Bidulek był zazdrosny, że to nie nim w pierwszej kolejności blondynka się zajmuje. Nie umiał poczekać, chciał pewnie odwrotnego układu, blondynka nie chciała go dręczyć. Z głośnym połknęła obrabiany sprzęt jeszcze parę razy i z mokrym cmoknięciem wysunęła go z ust. Obróciła twarz i dla równowagi zajęła się drugim facetem, żeby już nie smędził. Pracowała sumiennie, a jej głowa szybko i rytmicznie kołysała się w przód i w tył, do rytmu z pracującą dłonią przy pierwszym interesie.
- Zdejmij pingle, lubię widzieć dokładnie kto mnie rżnie - mruknęła uwalniając na chwilę usta. Dmuchnęła na naprężonego członka i oblizała czerwoną główkę - To jak z tym wtłaczaniem? Biurko, podłoga? Wolę biurko, wygodniej jak macie mnie obrabiać na raz. - parsknęła i wróciła do ssania.

- Lepiej nie. - odparł po chwili wahania McCarthy gdy pytała o okulary. Jednak pozostała reakcja była szybka. Obydwaj ochroniarze Starszego wydawali się znowu być wniebowzięci. Na chwilę sapnęli i jakby oprzytomnieli gdy blondynka odzyskała mowę i zapytała o parę technicznych detali. Zerknęli na fotel, na podłogę, na biurko oceniając szybko sytuację.

- Biurko! Obrobisz mnie jak prezesa? - Barry załapał od razu w czym rzecz i aż mu się oczka zaświeciły. Widziała to dokładnie bo zdjął swoje okulary. Pomógł przychylić się reszcie do tego pomysłu bo podniósł za ramię blondynkę i lekko popchnął ją na biurko. Sam szybko obszedł je dookoła i stanął z drugiej strony nadstawiając się do dalszej ustnej obróbki jaka najwyraźniej w wykonaniu Ble bardzo mu przypadła do gustu. - O tak, obrób mnie jak prezesa. Jak grzeczna sekretarka - szparka. - zamruczał z zadowolenia Barry już chyba sycąc się nadchodzącą przyjemnością.

McCarthy zaś podszedł do wypiętego tyłka Blue.
- Niezłe. - powiedział z uznaniem gdy otwartą dłonią trzepnął wypięty pośladek blondyny. Chwilę bawił się nim sunąc po niem, ugniatając go i sycąc się tym jędrnym kawałkiem ciała. Na koniec znów trzepnął aż zaklaskało echo. Po czym jednym ruchem zsunął majtki Blue w dół odsłaniając jej skarby.

- Co lepiej nie? - panna Faust zabujała kuprem, potrząsając nim przez co bielizna zsunęła się po długich nogach i zatrzymała się w okolicach kostek. Przestąpiła nad nią, uwalniając nogi dzięki czemu mogła je swobodnie rozłożyć, stając w lekkim rozkroku. Spracowaną dłonią zajmowała gościa przed sobą, obracając się łbem za plecy - Masz różnokolorowe gały, albo źrenice jak u kota, takie wąskie? No i co z tego? Ja nie z tych co będą robić ci pojazdy - mruczała sięgając drugą łapą do tyłu, ale zamiast zmacać okularnika, zajęła się sobą, wodząc palcem wzdłuż rowka między pośladkami - Odmawiasz jak cię dama tak ładnie prosi? - oblizała wargi, a jej palec zadomowił się w wilgotnym wnętrzu. Wysunął się powoli i wrócił na miejsce w towarzystwie kolegi.

- Noo… Moja własna szparka - sekretarka… - Barry chyba pozwolił sobie utonąć we własnych fantazjach i przyjemnościach jakie serwowała mu rozłożona na biurku kobieta. Stał z przymkniętymi oczami jedynie czasami je otwierając by spojrzeć z miną najedzonego, wygrzewającego się kocura. Ale to co się działo w okolicach tylnych partii Blue też go chyba dodatkowo pobudzało.

W tym czasie McCarthy z równą satysfakcją podziwiał wygląd i zdolność samoobsługi u ich porannego gościa. Obserwował jej dłoń i ściągniętą bieliznę na jej długich nogach w końcu słysząc pytania i widząc działania Blue wreszcie się zdecydował. Schylił się za Blue i wysunął z niej jej palce. Spróbował je językiem i posmakował. Przeniósł swoje ciemne okulary aa blondynkę. Zaczął całować jej pośladek a potem przesuwał się w górę jej pleców sunąc ustami i językiem po jej kręgosłupie. W miarę jak się przesuwał wyżej kobieta czuła jego koszulę, garnitur i guziki jakie stopniowo też przesuwały się po skórze jej grzbietu. W końcu McCarthy zawędrował aż do jej karku i jego twarz znalazła się blisko twarzy panny Faust. Wtedy zdjął okulary. I mogła zobaczyć jak wyglądają jego oczy. Jedno było dość standardowe. Nie było żadnego powodu by je ukrywać. Ale w drugim ział mrok oczodołu. Bynajmniej nie pusty. Wypełniony był jakimś elektronicznym czymś. Wyglądało na niezbyt udaną operację przeszczepu implantu oka. Właściwie wyglądało na kompletnie nieudaną operację. Zamiast powieki miał poszarpaną skórę i kawałki żywego mięsa co razem z resztkami elektroniki nadawało mu wygląd nieudanego, prymitywnego cyborga. Wcale nierzadko bywało to posądzane o różne niecne pochodzenia i zamiary. No i wyglądało paskudnie i odpychająco. McCarthy pewnie nie zdecydował się na całkowite usunięcie tych resztek z oczodołu bo jeśli choć trochę były w porządku zawsze było to podobno łatwiej przy instalowaniu następnego implantu. A przynajmniej po barowych Pustkowiach takie chodziły plotki.

Blue dziękowała Fortunie za to, że jej łapę składali spece i nie spierdolili jej, robiąc dziwadła ze stajni Molocha. Jakby miała wyglądać tak jak pingwinek o sprawnym języku, chyba pochlastałaby się własnymi szponami, ale ten wygląd miał plusy. Koleś robił wrażenie kiedy kogoś przesłuchiwał w ciemnym pokoju, albo zaułku. Widać zbierał sztony na nowy wszczep, praca u Starego mogła mu go zapewnić. Albo ktoś mu upierdolił implant na akcji, też była na to spora szansa.
- Mam ci narysować strzałeczki gdzie co wsadzić? - mruknęła mu prosto w twarz i ledwo skończyła mówić, wpiła się dla zachęty w usta. Pocałunek był szybki, po nim nastąpił drugi w okolicy policzka, a trzecim blondynka ostemplowała oszpecony oczodół. - Ciesz się, że nie jesteś jebanym czarnuchem. Tego już byś nie naprawił - walnęła go wyszczerzem. Brzydzić się nie zamierzała. Nie śmierdział, nie był czarny i w tym garniaku wyglądał zacnie. Resztę szło naprawić. Kutasa miał, a to najważniejsze.

- Chyba sobie poradzę. Jestem Michael. - odpowiedział McCarthy i uśmiechnął się pierwszy raz całkiem nawet przyjemnie i sympatycznie. Potem otworzył całuśną drogę w dół pleców kobiety ale doszedł gdzieś do połowy. Dalej zabrakło mu chęci albo cierpliwości. Złapał jednak Blue i przekręcił ją na drugą stronę. Przez co trochę przerwał zabawy jej i Barry’emu. Za to teraz blondynka leżała plecami na biurku mając Barry’ego nieco do góry nogami a między własnymi nogami Michaela. Ten dłużej się nie ceregielił skoro mieli skrajnie mało czasu i zajął się tym obiecanym pompowaniem. Szybko z okolicy zderzających się ud i bioder zaczęły dochodzić klaszczące odgłosy a McCarthy zajmował się na ile mu ten żwawy rytm pozwalał podskakującymi w tym samym rytmie piersiami dziewczyny z Vegas. To ustami to językiem, to dłońmi. Barry też dołączał do tych zabaw z przednimi wdziękami blondynki ale wydawał się traktować to już marginalnie gdy zdawał się być bardzo blisko kulminacyjnego momentu.

Zdobywanie nowych kolegów posuwało się do przodu w coraz szybszym tempie. Przekręcona Blue zawisła głową za biurkiem co zaraz wykorzystał Bullok, ładując się w nią na ile pozwalało gardło.Blondyna musiała się postarać i pomagać ręką, aby w przypływie integracyjnego natchnienia jej nie udusił. Cyklop posuwał ją z drugiej strony, nadając rytm i temu co działo się u góry. Biurko skrzypiało, panna Faust stękała coraz szybciej mimo zajętych pracowicie ust. Wolną ręką drapała pochylającą się nad jej piersiami głowę i w miarę zbliżającego się finału zaciskała uda wokół pasa jej właściciela.
Bullock też miał przyspieszony oddech. Dyszał coraz bardziej i w końcu targnęły nim spodziewane dreszcze. Blue poczuła jak to co trzymała w usta zalało ją płynnym gorącem. Trwało to chwilę a agent wydawał się być na wyżynach ziemskiej przyjemności. Wreszcie gdy oderwała się od niego upadł prawie bezwładnie na “prezesowy” fotel i miną szczęśliwości na twarzy.
McCarthy wykorzystał to, że został jedynym współgraczem panny Faust i mogła się już skoncentrować tylko na nim. Opierał się dłońmi o biurko pompując ją nieubłaganie. W końcu Julia wyczuła, że on też zaczyna dochodzić do wielkiego finału.
Skończyła przełykać, rozłożyła szeroko uda i jednym mocnym pchnięciem, odepchnęła go od siebie, uwalniając od ciężaru i tłoka. Zsunęła się z biurka z powrotem na kolana i nim zdążył wyjść z szoku i porządnie się wkurwić, dokończyła robotę oralnie. Nie po to Seiko ją szorowała, żeby teraz brudził od środka ją byle wafel. Ryj szło przemyć wódką, dupę już nie bardzo, a jeszcze czekało ją śniadanie ze Zgredem i Starym. Nie mogła iść na negocjacje waląc śledziem na milę.

Agent McCarthy najpierw wydawał się zaskoczony tym “atakiem” ale szybko mu przeszło i taki finisz też najwyraźniej mu się spodobał tak samo jak koledze który kończył dogorywać na fotelu i zaczynał przejawiać jakieś oznaki bardziej cywilizowanego życia. Jednooki agent też na chwilę opadł na krzesło po drugiej stronie biurka i zajął bliźniaczą pozycję do kolegi.

- Szybka jesteś. - powiedział z przyjaznych barwach Barry zbierający się już do pionu. - I dziewczyno jesteś stworzona do tej roboty. - pokiwał głową wskazując palcem na miejsce gdzie niedawno była głowa o jasno blond włosach. Na koniec by dodać wymowności przekazu słownego wzmocnił go uniesionym kciukiem do góry. McCarthy który wciąż łapał oddech też powtórzył ten gest.

- Musimy się zbierać. Bo się skapną. - pokiwał głową jednooki podchodząc do biurka i ponownie nakładając swoje ciemne okulary. Znów wyglądał prawie jak na profesjonalnego agenta wypadało wyglądać. No może jeszcze trochę zadyszka go trzymało ale to szybko powinno przejść.

- Jak mówiłam będę tu częstym gościem - Julia zgarnęła ciuchy i w pośpiechu zakładała je na grzbiet. Wygładziła całość, poprawiła guziki, potem przejrzała się w oszklonej szafce i zrobiła porządek z włosami, przywracając im biznesowy wygląd - Dajcie coś do przepicia, najlepiej wódę. Potrzebuję klina do przepicia.

- No mam nadzieję, że to nie ostatni raz. - Barry wydawał się całkiem zadowolony z tego wyznania i zapowiedzi kolejnych wizyt.

- Tu nic nie ma. Po drodze zajdziemy do kanciapy. - odpowiedział McCarthy czekając aż się ich gość ubierze do końca. Potem wyszli całą trójką znów na ten sam korytarz co poprzednio. Znowu przybrali trójkowy szyk i zeszli po schodach na dół. Ale zanim wrócili do tego pierwszego salonu skręcili w jakieś boczne drzwi. Tam McCarthy machnął ręką na Bullocka i ten zanurkował za kolejne drzwi. Po chwili wrócił z butelką wręczając ją blondynie.

- Dzięki mordeczko - chętnie przyjęła flachę i pociągnęła zdrowo z gwinta, zmywając z podniebienia posmak obu agentów. Alkohol był lepszy niż guma do żucia i łatwiej szło go znaleźć. Pociągnęła jeszcze dwa łyki tym razem dla higieny sumienia. Oddała szkło, przy okazji głaszcząc najnowszego kochanka po policzku. To samo zrobiła z drugim, żeby się nie czuł pokrzywdzony.
- Dobrze jak wrzucasz na luz - szepnęła cyklopowi do ucha - Niezły sprzęt tam chowasz, więc nie spinaj się. Prawilna z ciebie dupa, pierwsza klasa, a wiem co mówię. - przybrała ton eksperta, wszak przez jej ręce przewinęło się tyle kutasów, co przez łapy statystycznego czarnucha kradzionych rowerów.

McCarthy skinął głową choć w tych okularach, gajerze i wyglądał jak agent z plakatu czyli antyteza bycia wyluzowanym.
- Też masz czym się pochwalić. - powiedział lekko opuszczając głowę w kierunku dekoltu blondynki a w tych okularach to kto wie, może puszczał żurawia i niżej. Barry odebrał butelkę i znów na chwilę zniknął. W drzwiach jednak Blue jeszcze widziała jak sam też pociągnął z gwinta małego łyka na co McCarthy się skrzywił. Poczekali moment aż drugi agent wróci i będą w komplecie po czym byli gotowi wrócić do salonu. Nie pozostawało nic innego jak zagęścić ruchy i udawać, że nic się niezwykłego i nieprofesjonalnego nie stało.


Dziki jak widać sam zajął się sobą i nie narzekał na nudę, otoczony fangirlami z wąsem nawet w takim miejscu jak siedziba Starego. Pingwiny z Det pozostawały z Det i też w dostawały wytrysku na widok swoich gwiazd. Panna Faust przeparadowała przez niewielką salkę, przebierając zgrabnie długimi nogami, a profesjonalny wyszczerz nie schodził z odpicowanej na biznesowo gęby.
- A co cię to tak interesi, co? Dla Zgreda robisz i haków szukasz? - zatrzepotała rzęsami, wieszając się rajdowcowi na ramieniu. Naparła dyskretnie, sugerując żeby ligus ruszył się i wyszedł na zewnątrz. Co mieli rozmawiać przy pignwinkach o tematach prywatnych?

Kilku ochroniarzy uśmiechnęło się słysząc bezczelną odpowiedź na pytanie rajdowca. Dziki zaś spojrzał z zaciekawieniem ale chyba prawidłowo odczytał mowę napierającego przednimi walorami ciała blondynki. Odwrócił się w stronę drzwi wyjściowych ale tam nadal blokował drogę wyjścia jeden z ochroniarzy. Brwi gwiazdy Det uniosły się pytająco w górę dając dość wymowny sygnał, że wypada się właścicielowi usunąć z drogi.

- Macie poczekać na szefa. - odpowiedział trochę zmieszanym tonem ten przy drzwiach. Dziki przekrzywił głowę i spojrzenie przeszło mu w bardzo krytyczną wersję.

- Nie dygaj człowieniu, poczekamy. Ale na zewnątrz nie? Sam rozumiesz, kicia w potrzebie. - wskazał na przyklejoną do swojego ramienia blondynkę. Ochroniarz zawahał się i spojrzał gdzieś w głąb pomieszczenia na McCarthy’ego. Ten skinął lekko głową. Ochroniarz więc odsunął się dając dwójce gości przejść. - Dzięki chłopaki, równi z was goście. - uśmiechnął się do nich Dziki i wesoło zgarnął blondynkę u swojego boku i wyszli już nie niepokojeni na zewnątrz.

Rozbite auto stało tam gdzie jej zostawili. Panna Faust bez ceregieli pchnęła rajdowca na maskę, zmuszając go aby klapnął na niej tyłkiem. Ledwo tak sie stało, wskoczyła mu na kolana. Po co brudzić spodnie? A od tych obcasów zaczynały ją boleć nogi. Umościła się wygodnie, myśląc ile kolesiowi powiedzieć. Zaufać już mu zaufała, pod ziemią w czarnej bejcy. Wyciągnęła na niego pazury, większych rewelacji nie było do przekazania.
- Oglądaliśmy stare zdjęcia. Jemu też siadałam na kolankach. Tylko jeszcze cycków nie miałam - objęła go za szyję i wymruczała do ucha - Cały album. On, mój Tatko… ja i moje braciaki. Dobre, szczęśliwe czasy. Dawne… - zacięła się, coś zimnego podjechało jej do gardła i zacisnęło struny głosowe. Przełknęła to coś, ale nastrój wyraźnie zleciał jej na glebę. Było jej smutno, chociaż nie powinno, to była przeszłość i tyle. Więc dlaczego tak zajebiście bolała?

- Co? Zaraz, jak to siadałaś mu na kolanach? Komu? Starszemu? Mówiłaś, że go nie znasz. Nawet ksywy nie kojarzyłaś. A teraz jakiś twój kumpel rodziny się z niego zrobił? I jakie zdjęcia? - Dziki zmrużył oczy i uniósł brwi najwyraźniej nie nadążając za rewelacjami Blue. Rozsiadł się jednak wygodniej na masce. Pozwolił by kobieta umościła się na jego kolanach co nawet chyba mu się całkiem nieźle podobało. Jego dłoń zaczęła przesuwać się po obitych żakietem łopatkach Blue w uspakajającym geście. Druga dłoń zjechała mu gdzieś na jej kolana ale najwyraźniej była “ta myśląca” bo współgrała gestami i ruchami z rytmem mówienia rajdowca. Ten na chwilę zamilkł widząc jak kobieta posmutniała wyraźnie i zawahał się. - Coś się stało? - zapytał w końcu patrząc na twarz okoloną blond lokami.

Łatwiej było powiedzieć co się nie stało, ale jakie to miało znaczenie i co Dzikiego obchodziło? Wpadli na siebie, chwilowo grali w jednej drużynie. Nie znała go, on nie znał jej. Współpracowali dla dobra wspólnego interesu.
- Nic - powiedziała schrypniętym szeptem, patrząc na popękany beton przed maską - Nic się nie stało. - wzruszyła ramionami chcąc się otrząsnąć z paraliżu mięśni i gniotącego flaki zimna. Nie pomogło. Zamrugała parę razy, bo nagle zapiekły ją oczy. Nic się nie stało, nie miało już znaczenia. Nie powinno mieć znaczenia, zwłaszcza durne sentymenty. Jeden taki trzymała za pazuchą, złożony na pół na wysokości serca. Sięgnęła po niego, rozprostowała i pokazała rajdowcowi. Ze śliskiego kartonika uśmiechał się niestary Stary z blond glutem na kolanach, obok Tatko pouczał małego Roberta. Świeciło słońce, na stoliku stała taca a na niej dzbanek z czerwonym sokiem i kostkami lodu. Po prawo fotograf złapał kwitnące magnolie. Ciepła, wczesnoletnia sielanka.
- Nie wiedziałam że go znam - przyznała wbrew zasadzie o nie dzieleniu się prywatnymi pierdołami w biznesie - Dał mi to, nie mam innych pamiątek po… - zacięła się po raz drugi, przełykając gulę która znowu podjechała jej do gardła i wyszczerzyła się sztucznie uśmiechem nie sięgającym zrozpaczonych ślepi - Takie tam, stare sentymenty, luzuj. Nie twój problem, nie? Czekamy aż Stary się zwlecze i… mamy robotę. Po to tu przyjechaliśmy.

- O. To Starszy. Ale młodszy. A to ty? - Dziki wziął złożoną fotografię i przyglądał jej się na ile dało się w tym przedświcie. Starszy na zdjęciu przykuł jego uwagę w pierwszej chwili. Pewnie dlatego, że go znał no i pomimo różnic w wieku między facetem na zdjęciu a tym którego ostatnio widzieli w biurze na piętrze był nadal podobny do samego siebie. Reszty osób na zdjęciu Dziki pewnie nie rozpoznawał. Zapytał patrząc na małe dziecko na kolanach faceta w kapeluszu i na twarz siedzącej teraz jemu na kolanach kobiety. No różnic było tak wiele, że ciężko było orzec czy to ta sama osoba. Dziki chwilę trawił te informacje.
- To czyli twój stary go znał. Dawno temu. - rajdowiec uniósł na chwilę zdjęcie by podkreślić o czym mówił. Zdjęcie było zrobione tak dawno temu, że mogło być jeszcze w poprzednim świecie co było ze dwie dekady temu. - I nie masz innych pamiątek… Po swoim starym? - rajdowiec chyba upewniał się cz dobrze zinterpretował urwane zdanie dziewczyny z Vegas. - To coś się stało? - wyglądało, że pyta raczej dla zasady i domyśla się, że na pewno nic dobrego. - I Starszego tak wzięło na sentymenty? Chciał coś od ciebie? - zapytał gwiazdor Ligii gdy już chyba co nieco oswoił się z większością sensu i treści tego co mówiła dziewczyna z Vegas.

Blue pokiwała głową, nie odrywając spojrzenia od fotografii. Brakowało tylko Curtiego i cała rodzinka byłaby w komplecie. Nie umiała powiedzieć czy to Vegas, czy gdzieś indziej. Stary coś mówił, że Tatko wyjechał do ich domu… potem.
- Przedstawił mi lukratywną propozycję kontraktu, szczegóły… muszą niestety zostać między nim a mną, nie wolno mi dzielić się nimi. Nie mów nikomu o tym… po chuja w ogóle ci o tym nawijam? - spięła się, wąskie brwi skrzywiły się kiedy blondynka popatrzyła ligusowi w oczy - A gdzie twoja rodzina, Dziki? Dziki… to nawet nie twoje imię. - zagryzła usta bo trzęsły się jej wargi.

- Aha. - brunet pokiwał rajdową głową gdy dowiedział się o prywatnej umowie jaką Blue zawarła ważniakiem mieszkającym w domu przy jakim tak szaleńczo zaparkowali niedawno. - Dobra, nie bój się, nie wygadam się o waszym dealu. - uspokoił ją chyba nie mając zamiaru ciągnąć ją za język w tym temacie. - Nie mam już rodziny. Nie żyją. Po prostu umarli, nie, że coś im się stało. A ja zostałem. Stary był kaskaderem. Specjalizował się właśnie wypadkach furami. To mnie nauczył paru trików. Resztę nauczyłem się sam. No przecież nie rozpieprzyłbym się tyle razy i wyszedł cało jakbym jakiegoś trika nie miał nie? - zapytał raczej teoretycznie patrząc łobuzersko na siedzącą na kolanach kobietę. Nad ostatnim pytaniem jakby się zawahał. Milczał chwilę wpatrując się gdzieś w przestrzeń. - Matthew. Ta zwyczajnie. Więc wolę Dziki. - wzruszył w końcu ramionami zdradzając swoje imię.

- Matt. Ładnie, tak… podoba mi się. Zajebisty z ciebie gość Matt - blondyna siorbnęła nosem i wyciągnęła rękę w uniwersalnym geście powitania - Julia Faust, z tych Faustów… płatnych morderców, szpiegów i dawnych królów Vegas. Zostało nas dwoje - wskazała na siebie i Robercika - Był jeszcze Curti, ale go zdjęli razem z Tatkiem. My musieliśmy się ulotnić. Przetasowanie… biznes bywa bezlitosny. Królowa bez dworu, uciekinier. Nisko upadłam, więc nie musisz mi się kłaniać - rzuciła dowcipem, rozsiadając się jakby mniej spięta. Dziki ją wkurwiał, ale Matt… jego zaczynała lubić.

- O kurwa. - powiedział ze spokojnym przejęciem rajdowiec. Chwilę trawił znowu informacje jakie przekazała mu o sobie ta poznana ostatniej nocy kobieta. Wzrok mu się zawiesił na jej ramieniu w którym miała skryty swój sekret. A teraz wyjawiła mu kolejny, jeszcze bardziej zaskakujący. - A to kto? Twój brat? Jest tutaj? - zapytał po chwili wskazując palcem na małego Roberta na zdjęciu. - Ale słuchaj to nie ważne. Znaczy dla mnie. Zostań tutaj. Poradzisz sobie. No nawet z tą niebieską małpą się dogadałaś. - można było odnieść wrażenie, że Blue Angel jest jakimś wyznacznikiem czy punktem odniesienia u drugiego rajdowca gdy chodziło o coś irytującego czy wkurzającego. - Bo z Seiko to wiadomo. - machnął ręką jakby nawet nie brał pod uwagę, że ktoś może nie lubić czy wkurzać się na “kompaktową Azjatkę”. - Julia tak? Ładnie. Ale Blue na ulicy brzmi lepiej. I wiesz, jak coś byś chciała tutaj albo potrzebowała pomocy czy się ścigali to mów. Przyjedziesz do mnie albo daj znak, to ja przyjadę po ciebie i no wiesz. Ja jestem Dziki. Tutaj coś to znaczy. Jestem z Ligi bejbe. - na koniec rajdowiec sprzedał jeden z najbardziej wyświechtanych w tym mieście tekstów które jednocześnie chyba były najbardziej rozpoznawalne i uwielbiane. Zwłaszcza jak to mówiły takie prawdziwe sławy tych Wyścigów jak Dziki, Frank, Patti czy Jay.

- Ciężko nie zauważyć. Wszyscy tu dostają orgazmu jak wchodzisz na scenę… i nie tylko na nią - parsknęła wesoło. Jeszcze wczoraj chciała go po prostu przelecieć, potrzebowała do interesu. Puszyli się oboje, cisnęli sobie i przerzucali docinkami, a teraz odłożyli zabawki i rozmawiali jak dwójka normalnych ludzi, co było dziwne. Blue nie przywykła do wykładania kart, nie za darmo. On na pewno też, no i ile osób w mieście wiedziało jak ma na imię? Do tego te jego deklaracje… miał manię niespełnionego rycerza w lśniącej zbroi, stającego w obronie pokrzywdzonych niewiast? Najpierw Seiko, teraz ona… wydawał się przejmować, co ją dezorientowało. Ale było miłe. Bardzo miłe.
- Szafirek… dobra z niej dupa i ogarnięta. No i widziałeś… chuj tam, no wiesz - powiedziała jakoś tak poważnie, opierając czuprynę o ramię. Pod tym kątem elokwencja jej siadała - Roberta tu nie ma, zebrał ludzi i pojechał się układać z meksami. Póki Faust żyje, póty może bruździć wrogom. A my jeszcze żyjemy - warknęła ze złością, chowając zdjęcie za pazuchę. Powietrze jednak szybko z niej zeszło - Dzięki Matt, gdyby ktoś ci robił koło pióra, powiedz. Coś wymyślimy, pieprzyć życzenia. Pozbędę się gnoja za free. Wygląda że tu zostanę, możesz się spodziewać wizyt po nocy. Tylko nie strzelaj, zwykle wchodzę niezauważona - parsknęła mu w szyję.

- No ba! - gwiazdor Ligii nie pozwolił sobie nie zauważyć okazji do popuszenia się swoim gwiazdorstwem. Na resztę tego co powiedziała kobieta ktorą trzymał na kolanach pokiwał głową. - Dobrze jak zostaniesz. - pokiwał jeszcze raz jakby właśnie nad tym teraz myślał. - Słuchaj ale powiedz. - zaczął i lekko cofnął głowę jakby chciał spojrzeć na twarz blondynki by sprawdzić jej reakcję. - Ty z tą Angel to tak na serio? - zapytał czekając co powie. - Wiesz, no jak chciałaś skorzystać z okazji, poznać, zabawić się, no to nie ma problemu. Tam w tej bejcy zajebiście wam poszło. I nawzajem i z Seiko i ze mną no zajebiste kombo. - pokiwał głową i uśmiechnął się do ostatnich wspomnień. - No ale ty tak z nią na serio? Bo wiesz o tym, że ona kogoś ma? Przynajmniej tak mówi. Jakąś laskę. Nie wiadomo czy to prawda bo nigdy jej tu nie było. Ale tak sama mówi. To myślałem, że wiesz. - zapytał rajdowiec patrząc wciąż pytająco na siedzącą na kolanach blondynkę.

- Ma kogoś? Nie, nie wiedziałam. Poszłam wczoraj do hotelu żeby ją sprzątnąć, ale… nie mogłam. Chciałam… ale nie mogłam. Przynoszę hańbę nazwisku, jestem sentymentalna - blondyna skrzywiła się, ale nie wyglądała na złą. Bardziej zmęczoną - Gdyby Tatko albo Robert mnie widzieli, dostałabym kulkę w łeb za złamanie zasad kodeksu. Z nią wczoraj… i z tobą dziś - parsknęła, przekrzywiając głowę tak żeby móc patrzeć mu w twarz - Osobiste odczucia narzędzia nie mogą brać góry nad kontraktem, ani… dalszymi planami. Pogadam z nią, nawet jeżeli kogoś ma to nie znaczy, że nie mogę się z nią bujać. I z tobą.

Dziki chwilę się nie odzywał ale objął mocniej blondwłosą kobietę w pocieszającym i niosącym otuchę geście.
- Ale jak tak z kimś na poważnie to trochę jakby z rodziny nie? - próbował chyba znaleźć jakieś rozwiązanie czy lukę w systemie. - Ale zresztą, sytuacja się zmieniła kompletnie. Przynajmniej dla nas. - wzruszył ramionami i dodatkowo machnął ręka. - Nie wiem czy ma bo jak ma to nie tutaj. No chyba, że aż tak się kitra z nią. Ale tak mówiła jak zaczęła startować. Wyrwała na to wiele lasek. Znaczy wiesz, jak ktoś z Ligii musi wyrywać. No facetów też. Wiesz, jak laska mówi, że lubi z innymi laskami. - rajdowiec mówił trochę jakby nadal był zazdrosny czy miał za złe Blue Lady takiej podstępnej i podłej zagrywki. - Serio byłaś tam wczoraj, żeby ją sprzątnąć? - Dziki który dotąd machinalnie bawił się kolanem Blue, czasem zjeżdżając po jej spodniach to w górę po jej udzie, to w dół po jej goleniu, teraz znów spojrzał sprawdzająco na Blue. - To czemu tego nie zrobiłaś? Co się stało? - zapytał na serio zaciekawiony tą rozbieżnością.

- Kiedy moja matka przyniosła hańbę nazwisku i Tatkowi, wywiózł ją na pustynię. Wrócił bez niej - wzruszyła ramionami i przybrała ton jakby tłumaczyła nadmiar słońca nad Vegas - Kiedy Sara, żona Robercika, przyniosła mu hańbę i puściła się na boku, wywiózł ją na Pustynię i wrócił bez niej. Dobre imię rodziny jest najważniejsze, bez tego cierpią interesy. W biznesie nie ma miejsca na sentymenty - powtórzyła credo, powiedziane parę kwadransów temu u Starego w gabinecie. Nad resztą się zastanowiła, kładąc łapę na łapie rajdowca - White Hand mnie wysłał żebym dała jej nauczkę. Pokazówka, ku przestrodze dla pozostałych. Przypomnienie aby nie zadzierać ze Zgredem. Wybebeszenie i powieszenie na flakach na balkonie jej meliny. Taki był pierwotny plan. Ale zobaczyłam w niej siebie. Jesteśmy podobne - prychnęła ironicznie - A co myślałeś? Że wpadłam na jej imprezę, wyrwałam na środku parkietu przypadkowo? - pokręciła głową i zaśmiała się pod nosem - I liczyłam że się pojawisz. Tyle o tobie słyszałam, byłam ciekawa jak opowieści mają się do faktów.

Dziki chyba nie miał pomysłu jak skomentować rodzinnych tradycji Blue o przynoszących wstyd kobietach bo się nawiązał do tego.
- Nie wiem, jak przyjechałem to zawijałaś z nią na parkiecie. Myślałem, że jesteś kolejną jej chwilówką. - odpowiedział rajdowiec patrząc w popękany asfalt i podobny chodnik przy domu Starszego. - Ale świetnie razem wyglądałyście na tym parkiecie. Prawie tak świetnie jak potem w tej bejcy. - dodał z uznaniem i znawstwem tematu jednocześnie. W końcu jednak oczywiście dało znać jego ego gdy temat znów wrócił do jego gwiazdorskiej osoby. - Przyjechałaś do niej na imprezę ale liczyłaś, że się pojawię ja? Ooo… I co? Jak ci te opowieści wyglądają do faktów? Legenda i rzeczywistość? - zapytał uśmiechając się półgebkiem i patrząc na pannę Faust.

Julia zastanowiła się nad odpowiedzią przez parę chwil. Czego się spodziewała? Chyba tego co wtedy widziała.
- Puszyłeś się jak pawian, przechwalałeś i robiłeś show… czyli tak jak cię opisywali. Odważny egocentryk, szalony wkurwiający i przystojny - kiwnęła głową, zapatrując się gdzieś ponad sypiące się budynki w oddali - Ale wolę Matta. Matt jest spoko. Nikogo nie udaje. Rzygam już udawaniem, gierkami i podchodami. Każdy udaje, gra pozorów. Ciężko o szczerość… to cenny szton. Dobrze wyszło - uśmiechnęła się delikatnie.
 
__________________
A God Damn Rat Pack

Mam złe wieści. Świat się nigdy nie skończy...
Zuzu jest offline  
Stary 03-06-2017, 22:49   #569
 
Zuzu's Avatar
 
Reputacja: 1 Zuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputację
Dziki roześmiał się słysząc jakie wrażenie wywołał na siedzącej obecnie mu na kolanach kobiecie zaledwie jakieś pół doby i kilka dzielnic temu. Potem przestał się śmiać ale jeszcze się uśmiechał patrząc na jasną twarz okoloną blond lokami.
- Tak. To rzadkie. - kiwnął głową patrząc jej w oczy. Przenosił spojrzenie z jej jednego oka na drugie szukając tam nie wiadomo czego. - Jak jesteśmy sami, chyba możemy sobie pozwolić na luksus szczerości. - powiedział w końcu po zastanowieniu.

- O ile mamy pewność, że nie przypłacimy jej głową. Różnie bywa, nigdy nie wiadomo do końca w co gra z nami druga strona, jakie ma intencje. Usypia czujność, próbuje zdobyć informacje? Ma zamiar nas wysadzić z siodła i pozbyć się w białych rękawiczkach? - Blue westchnęła, strącając ze skroni Dzikiego jakiś czarny paproch który chyba był meszką - Ale tak, możemy sobie na to pozwolić kiedy nikt nie słucha. Wyobraź sobie akcję, gdyby ktoś się dowiedział, że posiadasz ludzką stronę i nie żywisz się fejmem. Siara jak skurwensyn - wyszczerzyła się i oparła czoło o jego skroń - Nikomu nie powiem, możesz spać spokojnie. Może nawet będziesz to robił przy mnie. Chcesz?

- Heh. - parsknął Dziki uśmiechając się półgębkiem na pomysł Blue, że ktoś miałby przejrzeć Dzikiego. Pogładził dłonią włosy blondynki. - Czy chcę? To chyba jasne. Ale wiesz, zachowuj się. Może to ty nawet będziesz spać ze mną. W końcu jestem z Ligii nie? - roześmiał się znowu drocząc się i żartując z własnej codziennej sławy i metki.

- O ile mnie nie wkurwisz i nie rozpruję cię od szyi do rowa - zgodziła się poważnie, klepiąc go ręką ze szponami po policzku - Kto wie, może jak się postarasz to zatrzymasz mnie na dłużej i wejdziesz do grona osób na które nie biorę kontraktów bez względu na cenę i okoliczności? Do tej pory żadnemu, ani żadnej się to nie udało - wyszczerzyła się profesjonalnie, rzucając swoim żartem.

- Daj spokój! - Dziki udał oburzonego przykładając dłoń do własnej piersi. - Jak ktoś miałby wydać wyrok na mnie? Przecież wszyscy mnie kochają! I wszystkie. - wyszczerzył się szczerze do Blue patrząc na nią filuternie. - I dłużej mówisz? Dłużej niż Angel? - zaciekawił się relacją jakie planuje czy widzi panna Faust pomiędzy dwójką sławnych rajdowców.

- Dłużej niż miesiąc - parsknęła wyjątkowo wesoło - Po miesiącu się okazuje kto jest kto. Zwykle próbowali mnie rozwalić, albo dojść przeze mnie do Tatka. Teraz… - skrzywiła wargi i zrobiła się pochmurna - Chyba mogę pracować na własny rachunek, tylko znajdę skurwiela przez którego zginęli Tatko i Curtis. Jest tu w mieście… szwendał się u Runnerów. Byłam u Guido, przetrzeć szlak. Zacząć… budować grunt pod współpracę. Potrzebuję jego fury, wtedy on da mi ludzi… i zawarliśmy umowę. - przyznała bardzo niechętnie - Chuj z tym że wyjechał. Ustaliliśmy warunki przy świadkach i obie strony się na nią zgodziły, jest wiążąca. Popierdoliło się kwadratowo.

- Guido? Ten co to jemu Angel zwinęła tą furę w garażu? - Dziki zdawał się upewniać, że dobrze skojarzył ksywę z odpowiednim ciągiem wydarzeń. - A co to za koleś którego szukasz? - zapytał ale zaraz brwi mu podskoczyły do góry. - Ale zaraz, jak odstawisz furę Staremu to nie odstawisz go Guido. Albo na odwrót. - podrapał się nerwowo po policzku nieco mrużąc oczy. Z bryką było o tyle dobrze, że się znalazła w garażach Federatki. Ale naal chciały ją dwie strony a można było ją oddać jednej. - No chyba, żeby wypaliło ze starym zgredem i tym deathmatch i to ktoś z nas by wygrał tą furę. - dodał nieco zamyślonym tonem myśląc chyba głośno na bieżąco.

- Ten sam - potwierdziła domysły rajdowca, wzdychając ze zmęczenia - Liczę że twój pomysł wypali, Stary nas poprze a to już coś. Potem tylko wygrać i sprawa załatwiona. Prawie - obróciła twarz na wejście do meliny Starego, jakby się spodziewała że go zastanie w progu - Kto dokładnie nasrał nam w domu jeszcze nie wiem. Ostatnio po mieście krążą nowe prochy, od Lexy. Organizacji. Mój cel do niej należy. Dowiem się kto to i sprawię że będzie błagał o śmierć, ale jej nie dostanie. Nie tak szybko i nie prosto - na koniec cedziła słowa przez zaciśnięte zęby. Dla odzyskania równowagi mocniej objęła ligowca. Pomogło - Dorwę go… a potem nie wiem. Zależy co powie Robert. Teraz on jest głową rodziny i muszę się go słuchać, ale… poproszę żeby pozwolił mi tu zostać. Jeśli znajdzie się dobry powód.

- Lexa? Prochy od Lexy? - Dziki mówił jakby coś mu to mówiło. Objął opiekuńczo ramieniem przytulającą się do niego kobietę ale sam zaczął druga ręką coś grzebać w swojej kurtce. - Ten Robert to twój brat? Ten z fotki? Na pewno pozwoli ci zostać jak się tu urządzisz. Wiesz to wcale nie takie rzadkie jak ktoś stąd ma kontakty z kimś z Vegas. W końcu tam są najlepsze i najtańsze prochy a tu najlepsze i najtańsze fury nie? - powiedział jakby chciał ją pocieszyć. Ale dłoń chyba w końcu znalazła co szukała bo wydobył z kieszeni małe, metalowe pudełko. Chwilę się grzebał gdy musiał je otworzyć wolną dłonią ale w końcu je otworzył. Na dłoni spoczęła mu mała, biała, podłużna pastylka. Położył ją na dłoni Blue. Ta mogła teraz się przyjrzeć jej dokładniej. Bleta jak bleta. Chociaż, nie. Wyglądała zgrabnie, i ładnie i elegancko. Jak dawny paracetamol czy prochy z co lepszych wytwórni jej rodzimego miasta. Nie jak bezkształtne i rozsypujące się grudy z przyzwyczajenia nazywane bletami z racji funkcji i mniej więcej zbliżonego kształtu. Było już na tyle jasno, że Blue mogła rozszyfrować napis na tabletce. LEXA.

- Skąd to masz? Wiesz kto to rozprowadza prócz Xaviera? Tego lamusa w betnosie - spytała, obracając pigułę w palcach. Natykała się na ten towar już któryś raz, czyli miała parę tropów - Tak, ten z fotki. Mój najstarszy brat. - mówiła roztargnionym tonem, ciągle patrząc na tabletkę -Interesy tutaj w naszym imieniu robił Egor, Kapelusznik. To stary znajomy Tatka, jak tu się przyszuraliśmy z Troyem przygarnął nas tylko przełożyliśmy nogi przez próg jego kanciapy. Myślisz że mamy szansę wygrać detahmatch?

- A, Kapelusznik. Człowiek Schultza. - Dziki pokiwał głową dając znać, że kojarzy człowieka. - I ten goguś z bentosa. - skrzywił się chyba nie mając dobrego mniemania o Xavierze. - Skąd on ma taką furę? - zapytał gdyż fura jak chyba większość populacji tego miasta w naturalny sposób przykuwała jego zainteresowanie bardziej niż człowiek jaki nią jeździł. - A prochy to właściwie nie wiem. Mój człowiek je załatwia. Ja rano wstaję i to pudełko ma być pełne najlepszego w mieście kosku. Reszta mnie nie interesuje. - wzruszył ramionami patrząc na trzymane pudełko i zastanawiając się chwilę. - To naprawdę świetny koks. Dawno w mieście nie było takiego dobrego towaru. - powiedział jakby dopiero teraz to skojarzył albo zaczął się zastanawiać.
- Deathmatch. - wzrok na chwilę mu utkwił się w jakimś niewidzialnym punkcie gdy doszedł do swoich zawodowych zainteresowań, pasji, i stylu życia. Podrapał się po szczęce myśląc o tym chwilę. - Zależy kto wystartuje. Jak ja się dogadam z tą twoją Angel mamy naprawdę dobry team. I nam by pasowało by wystartowały leszcze bo wtedy prawie na pewno wygramy jak nie ja to ona. Ale to się mija z celem jaki mamy naściemniać Schultzowi. Ma pójść fama by ten kit przeszedł i kolo cofnął wyrok na niebieską głowę. Jak się zgłoszą Patti. Frank, Joy i Clody. Albo zawsze może wyskoczyć jakaś dobra ekipa na ten jeden Wyścig. Czasem tak bywa. Ktoś ma swój szczęśliwy dzień i tej jeden raz uda mu się wygrać. A trochę zależy też od Deathrace. Od toru. Tego gdzie to będzie i detale. Ja jestem dobry na przestrzeni i prędkości. Angel jest zwinna i ma super przyspieszenie. Ale jak wyjdzie offroad albo walki może być ciężko coś wymyślić. Bo się wtedy liczy co innego. - Dziki mówił zamyślonym tonem jakby analizował mocne i słabe strony swoje i potencjalnych przeciwników. - Ale nie przejmuj się, naszą dwójkę będzie ciężko komuś przebić. - uśmiechnął się szerzej wracając spojrzeniem do twarzy Blue.

- Możemy ich podtruć, osłabić… zapewnić sobie większe szanse. Truciznę można podać bezpośrednio, lub z dalszej odległości. W drinku, doustnie, wprowadzić do krwi… coś by się wymyśliło - panna Faust dorzuciła swoją działkę, stukając palcami o kark detroiczyka - W tym akurat ja jestem dobra. Da się też uszkodzić im bryki. Pomóc szczęściu… a Xavier nie wiem. W Vegas nie był nikim na tyle ważnym zęby rzucać się w oczy. Nie jeździł tą bryką, musiał ja podłapać tutaj albo po drodze. Płotka, ale taka która mnie kojarzy - prychnęła jak zły kot, ale naraz wróciła do profesjonalnego zblazowania. Zarzuciła rzęsami i wydęła nieznacznie usta - Nie dziwię mu się, jestem bajeczna. Jak się cała afera wykręci na naszą korzyść to może nawet będziesz się mógł pochwalić, że bujasz się z córką Emmy Green. Ale najpierw przekonajmy Zgreda do jedynej słusznej racji - zbliżyła twarz do jego twarzy aż ich nosy się zetknęły - Naszej racji.
 
__________________
A God Damn Rat Pack

Mam złe wieści. Świat się nigdy nie skończy...
Zuzu jest offline  
Stary 05-06-2017, 01:52   #570
 
Czarna's Avatar
 
Reputacja: 1 Czarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputację

Słudzy boży dzielili się na klechy i kapłanów. San Marino nigdy nie przepadała ani za jednymi, ani drugimi. Przez całe życie spotkała tylko jednego porządnego człowieka w koloratce i ta ilość była jakby wyjątkiem w zestawieniu z całą resztą. Inne miejsce, inne czasy, choć to samo życie. Przeszłość do której nie było powrotu, mechanizmy świata mieliły uparcie minuty i sekundy, nie dając sposobności żeby wrócić do tego co minione.

- Nic nie przychodzi za darmo - głos w głowie wydawał się Mówcy zmęczony - Za każdy czyn przychodzi nam płacić cenę. Wiesz o tym doskonale. Takie są zasady.

“Wkurwia mnie” - krzywy uśmiech przeciął jak nóż twarz w otoku czarnych włosów, wiatr targał białą sukienką i kąsał odsłonięte nogi. Wyciągnęła ze stanika pomiętą paczkę skrętów i zapaliła jednego, rozglądając się w zadumie wokoło - “Płacimy za zło, a co z dobrem? O nim nikt nie pamięta, nie? Bo tak najprościej.”
Opiekun nie skomentował, ale wyczuła coś na kształt wzruszenia ramion. Otero prychnęła, puszczając dłoń Pazura i przechodząc prosto do kapelana. Zatrzymała się dwa metry od niego, lustrując od głowy po ubłocone buty. Chciał udzielić ślubu komuś kto mordował dzieci, a bolał go spalony kurnik.
- Wszyscy jesteśmy żołnierzami Boga w jego wojnach. Na wojnach są też i ofiary. Ale każdy który polegnie w jego wojnach ma miejsce w jego zastępach w Niebie… niezły cytat, idzie się wzruszyć. - zaciągnęła się, gapiąc się na niego spode łba - Kościół to nie budynek, wiara to nie tona cegieł. Bóg to nie wiszący na zbitych dechach cieśla, a Słowo to coś więcej niż litery w książce. Kościół to ludzie. Żywi, umarli - ci którzy potrafią zrobić ręką znak krzyża i w chwili trwogi zanoszą swoje lęki i nadzieje Stwórcy. Mówisz że chodzi o niego - wskazała szefa żarzącą się końcówką papierosa, dźgając powietrze - Brak skruchy, brak czego, ludzkich odruchów? Masz rodzinę? Rodzeństwo, bo starych już pochowałeś, może nawet przed wojną. Co wiesz o tym co się tu stało, prócz propagandy i racji jednej strony? Łatwo kogoś potępić i nazwać potworem, to nic nie kosztuje. Żadnego wysiłku, jest proste i wygodne. Pasuje do munduru który nosisz, ale nie do tego co masz pod szyją. Wiesz dlaczego twój diabeł pojawił się tu zimą? Nie z nudów ani chęci żeby zmienić to miejsce w miasto duchów. Pół mili stąd, w knajpie, zamordowali mu brata. Nie wymachiwał bronią, nie siał terroru. Siedział i pił z kumplami, nie był agresywny, po prostu był.- papieros wrócił do jej ust.
- Zaszlachtowali go jak zwierzę, bez zmiłowania i litości. Młodego chłopaka w skórzanej kurtce. Bez pytań i słuchania racji. Umierał patrząc się w sufit, niezdolny do obrony. Rył piętami stare deski i dusił się krwią, a broń miał cały czas w kaburze. Nie szukał gwałtu, tylko klina. Dostał pocałunek Kostuchy. Widziałam to, Mówcy dużo widzą… dużo śmierci i cierpienia. Bólu i ciemności - skrzywiła się, pstrykając papierosem za barierkę mostu - Diabeł się dowiedział. Przyjechał z ludźmi… ale nawet wtedy nie zaczął od krwi. Tylko słów, wysłuchał co miejscowi mają do powiedzenia i wiesz co? - przejechała wzrokiem na Daltona i wróciła nim do Nowojorczyka.
- Wyszli do niego, żeby porozmawiać, a za plecami przygotowali zasadzkę. Łatwiej obrzucić Diabła grantami, bo to Diabeł. Zło bez krzty racji po swojej stronie. Bez serca. Figura z kamienia i czarnej stali. Jemu się nie należą się słowa “przepraszam”, “przykro mi”. Ich też się nie doczekał. Ludzkie odruchy… dobrych ludzi - pokręciła głową i splunęła w ślad za fajkiem - Cegły i beton. Ukryli się w kościele bo się najbardziej nadawał do obrony. Gdyby mieli lepsza komendę tam by sie skryli i ona została by zniszczona. Księdza też nie zabił, ale to lepiej brzmi, no nie? Morderca z krwią Pasterza na rękach. Zaczęli obcy, potem zaczęli miejscowi. Widząc atak na siebie co robisz, Kapłanie w żołnierskich ciuchach? Ani razu nie on zaczął, ale jest Diabłem, więc można mu przypisać całe zło świata. Poza tym tak się tu wszyscy skupiacie na nim. Czaję, to szef, Diabeł i wasz… - zamknęła się, przymykając oczy.

- Główny adwersarz - głos w jej głowie szybko podrzucił brakujące słowa, kładąc widmową dłoń na lewym ramieniu przez co zdrętwiało i pokryło się gęsią skórą, a całe ciało przeszły dreszcze.

- W-wasz… główny adwersarz - podjęła gadkę, starając się nie szczękać zębami - Cegły i beton. Rozbite szyby, deski i gwoździe. Popękany asfalt i brukowe kamienie. Odpryski kul w murach, rzędy krzyży na cmentarzu, ślady zaschniętej krwi na tynku. Jak na miasto duchów wciąż mieszka tu sporo Żywych, wiesz dlaczego? Nic nigdy nie przychodzi za darmo, płacimy cenę za zło… płacimy też za dobro, takie popierdolone czasy. - powiodła wzrokiem po okolicy, zatrzymując się na Peterze. Oni dostali zielone światło, ale nie mogła i nie chciała tego tak zostawić. Nie gdy miała w pamięci obraz czarnowłosego Runnera ze świata Popiołu. Sapnęła, obracając się frontem do klechy.
- Wysoki czart rzuca długi cień… przez co nie widać drobnego szczegółu, a może nie chcesz go zauważyć. Wszyscy nie chcecie… że Słów nie mówi się do samego siebie. Do tego trzeba drugiego Żywego. Łatwo ją przeoczyć, taka ruda miniaturka o tam - machnęła ręką na Plamę - Chodzi o dwie dusze, nie jedną. Ciemność i światło. Mieszając czerń z bielą otrzymujemy szary. Neutralny. Grzechy Diabła znacie lepiej niż on sam, ale w tym zestawieniu jest też ona. Czytałeś przynajmniej jedną książkę - wskazała brodą na biblię przy pasie trepa - Jak myślisz dlaczego nie wymordowaliśmy się wczoraj w nocy? Tutaj, na tym brzegu. Chebańskie gliny, Pazury, wielki jak ja pierdolę mutas i Runnerzy? Nie potrzebowaliśmy do tego plujących ogniem kutrów, mieliśmy dość broni aby rozwalić się przy komendzie nim ktoś zdążyłby powiedzieć “kurwa mać” i chcieliśmy to zrobić. Prawie zrobiliśmy. Prawie… ale dostaliśmy swoją szansę - popatrzyła smutno na Nixa. Ich znajomość zaczęła się mało standardowo, a teraz?
- Gdybyśmy tam zginęli, nie byłoby komu ratować tego wielkiego łysego i Daltona. Waszego człowieka też. Trzy kolejne trupy. Nie tej wkurwiającej laski, ale jakiegoś sierżanta… chyba, nie znam się na pagonach, a tak leży poskładany i wrócił jedną nogą zza Bariery - wzruszyła ramionami, pokazując palcem znowu na rudą gangerkę - Słyszałeś Diabła, nie dokończył roboty ze sprzątaniem bo mu przeszkodziła, Cheb nie zmieniło się w dom upiorów. Uratowała sporo osób wtedy, zimą. Po drodze pomogła i uratowała jeszcze wielu. Wczoraj uratowała nas, nie dała się pozabijać, nawijała o pokoju. Ciągle o nim nawija. O wartości życia i innych pierdach które by ci się spodobały - puknęła szyję, patrząc kapelanowi prosto w oczy. On w tym miejscu miał koloratkę, gest był dość wymowny - Nie tylko mówi, ale i robi. Chroni wszystkich i im pomaga, co ciężko niektórym zauważyć, bo bolą ich rowy że nie skupia się tylko na nich i ich nie winduje do góry - prychnęła nie spoglądając na szeryfa. Tyle gadał o stronniczości Plamy, a jakoś ta stronniczość nie przeszkodziła jej poprzedniego wieczora poskładać nowojora, osiedlowych psów i jeszcze ułożyć planów jak wzmocnić miasto, dając mu zalążek posterunku Pazurów na opłotkach. I jeszcze nie chciała nic w zamian, a że dbała o gangerów? Oni dbali o nią, odpłata dobrem za dobro.
- Jako jedyna tu lata bez broni, robi to o czym piszą w tej twojej książce co ją nosisz. Mówca nie widział, żeby komukolwiek odmówiła pomocy, bez względu na to co ten ktoś nosi na plecach… a ty odmawiasz jej i to nie czegoś wymagającego i zmieniającego układ sił w naszej małej wojence o piwnicę. Słyszałam co nawijała w nocy, nie chce żeby nawet wam stała się krzywda, chociaż traktujecie ją jak gówno. Tego akurat nie czaję, ale ja jestem ta głupia - przeniosła ironiczne spojrzenie na Richardsona i wróciła do początkowego słuchacza - Widzisz grzechy Diabła, dostrzeż też drugą stronę. To wszystko się łączy, jak łączą się Żywi. Zbłąkane owce, synowie marnotrawni, te sprawy. Wiesz co tu się działo, o martwym Kapłanie i zniszczonym kościele. Artykuł tego wygolonego co lata z aparatem więc znasz. Alice, Anioł z Cheb. Ona też się nie doczekała głupiego “dziękuję”. Od nikogo - nabrała powietrza i ściszyła głos - Odpuść, nie dla niego. Dla niej. To dobre, mądre dziecko. I głupie, bo jeszcze myśli, że można naprawić świat i nie daje sobie wmówić że to bezowocne, więc… udaje się jej to w jakimś stopniu. Że w Żywych mieszka dobro, że tak trzeba. Pomagać, wyciągać rękę i nikogo nie spisywać na straty. Nawet jeżeli dostaje od tych Żywych razy. Któryś w końcu ją złamie… a szkoda - spojrzała w zadumie na rzekę - Mamy tu wystarczająco wielu skurwysynów, to tacy jak ona są rzadkością. Bo jej zależy i wierzy. Jeszcze. Wiele zależy od ciebie, Kapłanie.

Gdy San Marino skończyła mówić panowała cisza. Wcześniej gdy mówiła twarze, gesty, grymasy i mimika wydawały się wszystkim na moście którzy ją słyszeli bardzo zmieniać. U jej głównego rozmówcy i adresata słów ewoluowała przez te kilka chwil monologu szamanki. Najpierw kapelan wydawał się mieć prychnąć pogardliwie słysząc, że czarnowłosa kobieta w bieli zdaje się go pouczać o jego misji i mówi oczywiste oczywistości które on pewnie wdział znacznie odmiennie. Potem mimo, że się nie odezwał na twarz przyszedł mu wyraz niechęci i dezaprobaty gdy mówiła o racjach i krzywdzie drugiej strony, tej w skórzanych kurtkach. Twarz wydawała się spoglądać surowym, sępim wzrokiem w końcu na stronę przeciwną w wojnie jaka tu od paru dni się toczyła między nimi a ludźmi w podobnych mundurach do starszego faceta z koloratką pod szyją. Dalej nie wydawał się przekonany a przynajmniej gotów był trzymać się swoich racji i toczyć ten spór dalej.
Dopiero gdy zaczęła mówić o Alice i Aniele z Cheb w oczach starego kapłana zabłysło jakby zastanowienie. Wyglądało, że jakiś cień zwątpienia wkradł się przez jego pancerz wyrobionej już opinii i płynącej z tego powodu stanowczości. Milczał. Nic nie mówił. Wodził wzrokiem po niewysokiej kobiecie z czerwienią włosów przykrytą bielą welonu.
W międzyczasie do szamanki podszedł drobniejszy ale przecież nie drobny Pazurów. Gdy mówiła nie przerywał jej. Ale był z nią. Wspierał. Mimo, że odeszła od niego by rozmówić się z kapelanem on poszedł za nią i w trakcie mówienia czuła jego opiekuńczy, niosący otuchę, nadzieję i dający siłę dotyk. Nie była sama. Była z nim. Byli razem. Nawet gdy mówiło czy walczyło w jakiejś formie tylko jedno z nich. Emily czuła nie tylko dotyk Petera ale i jego ciepło. Te płynące właśnie z dotyku jego pewnego siebie ramienia i mocnych ale ciepłych palców ale też i te które dzielili poprzez krucze i czaszki i kości. Jego siła i ciepło stawało się jej siłą i ciepłem. Jej siła i ciepło stawało się jego siłą i ciepłem. Wymieszali się i połączyli czego Mówca była chyba najbardziej świadoma ze wszystkich Żywych stojących na moście. Pozostali pewnie widzieli, że Nix podszedł i objął San Marino. I tyle.

Guido też zareagował całą gamą emocji. Najpierw gdy San Marino zaczęła mówić pokręcił głową wydmuchując stróżkę dymy jakby uznał, że tych sztywniaków z NY nic nie przekona a na pewno nie tego zasuszonego trepa. Ale jak zwykle skoro była jakaś okazja to ją złapał tak mocno, jak tylko się dało. Obserwował i czekał. Ale w miarę jak szamanka Runnerów przystrojona w skrajnie dla siebie nietypową niewinną i bzdurnie bezbronną biel mówiła i mówiła w oczy mafioza wkradało się zaskoczenie. Zmrużył oczy i na dnie jego ciemnych źrenic znów zapłonęło te złowróżbne światło ogników gdy Czacha przypomniała jak to było ze śmiercią Custera w zimie i z tymi wszystkimi walkami z udziałem Runnerów o których Runnerzy wiedzieli, że najczęściej reagowali a nie atakowali nawet jak dla reszty świata mogło wyglądać to inaczej. Zwłaszcza gdy reakcją kierował właśnie facet w skórzanej kurtce oparty o barierkę mostu i palący papierosa. Wtedy często ta reakcja nosiła znamiona z przymiotnikami w stylu “nagły”, “podstępny”, “zdradziecki” i oczywiście atak a nie obrona. Na końcu gdy szamanka doszła w temacie do Brzytewki Guido przeniósł wzrok z Czachy i kapelana właśnie na Alice. Nie odezwał się ale sięgnął po nią i przyciągnął do siebie tak, że utonęła w jego ramionach. Papierosa wcisnął między wargi i ścisnął mocno ramionami kobietę którą planował poślubić. Alice poczuła jak jego uścisk dodaje pewności siebie i wiary, że jakoś to się potoczy.
- Lepiej by nam dali ten ślub. Jak nie chcą gadać jak ty to lubisz robić to pogadam z nimi po swojemu. Nie tu i teraz ale każdego z nich dorwę. A ślub i tak weźmiemy. Nie zabiorą nam tego. - wyszeptał obietnicę niskim głosem balansującym na granicy ludzkiego głosu i wilczego warkotu. Czuła jak bardzo jest napięty. Właśnie jak drapieżnik przed ostatnim szarpnięciem się w pogoń za zwierzyną. Papieros się już dopalał. Gdy San Marino skończyła Guido oparty tyłkiem o barierę mostu trzymał w objęciach Alice więc ona też miała przed sobą scenę na środku mostu. Szef gangu stał i czekał na reakcję kapłana.
Ten nadal przyglądał się młodej parze wobec której miał takie wątpliwości. Taksował wzrokiem z góry na dół zarówno drobną kobietę jak i obejmującego ją mężczyznę o wyczekującym, wręcz wyzywającym spojrzeniu. Nikt się nie odzywał.
- Ze względu na anioła i diabeł może mieć jeden dzień łaski pańskiej. - odpowiedział w końcu z niechęcią nowojorski kapelan. - Uważam, że to błąd i zbytek łaski dla tego nikczemnika. Ale ze względu na to dziecko nie chcę być tym który ją wtrąci na drogę bez powrotu. Takich jak on faktycznie jest na tym ziemskim padole za dużo. - kapelan zdawał się czuć w obowiązku podzielenia się swoimi wątpliwościami względem Guido jakich chyba się nie wyzbył. Ale chyba na samą Alice zdawał się patrzeć choć trochę inaczej.
- Przygotujmy się wszyscy do przyjęcia sakramentu. Macie czas na jednego papierosa. Proszę o obrączki jeśli je macie. - kapelan chciał chyba szybko przejść do samej ceremonii bo zaczął mówić znacznie pewniej i prędzej niż dotąd.

Nix ucieszył się wyraźnie, szybko pocałował swoją przyszłą żonę.
- Byłaś niesamowita Emi! - rzucił razem z pocałunkiem i uśmiechem i podszedł do kapelana pewnym i radosnym krokiem. Wyjął coś z kieszeni i chyba dopiero jak podał to kapłanowi to się zawahał. - Mamy tylko takie. - powiedział podając mu małe pudełko. Emily nie widziała co to ale kapelanowi najwyraźniej to odpowiadało.

Znacznie sztywniej wyglądała procedura przyjęcia obrączek od drugiej pary. Guido pocałował Alice też ale krótko i szyku puszczając jej przy tym szelmowskie oko. Ale do kapłana podchodził z wyraźną rezerwą i ten tak samo z równą rezerwą czekał na niego. Podobnie sztywno i milcząco wyglądało przekazanie obrączek co Nowojorczyk zatwierdził bez słowa skinieniem głowy a Guido również bez słowa odszedł wracając z powrotem do Alice.

- O rany. Już się bałam, że się tu pozabijacie. - wyznała Boomer z wyraźną ulgą gdy stanęła pomiędzy obydwoma młodymi parami. Westchnęła ze szczerą ulgą jakby cały czas wstrzymywała oddech z napięcia.

- Wooow! Czacha! Ale dałaś czadu! Ja pierdzielę, myślałam, że padnę! I skubaniec się godził! Aalee czaadd! - druga druhna, tym razem w kolorze blond wydawała się być pod takim wrażeniem, że też doskoczyła do nich ale właściwie skoncentrowała się głównie na szamance która wywarła na niej największe wrażenie.

- Naprawdę, świetna robota. - pochwalił ją również dowódca Pazurów. - Ale teraz pora iść za ciosem nim się ktoś rozmyśli. Panów proszę o cierpliwość. A panie pozwolą ze mną. - oficer Pazurów zwrócił się zarówno do Guido i Nixa gdy zwrócił im uwagę, że wedle tradycji powinni tu zostać. Zaś sam podobnie jak przy opuszczaniu domu Kate nadstawił swoje potężne ramiona by mógł przybrać tradycją rolę jaka na ślubach przypada ojcom.

San Marino ociągała się z puszczeniem dłoni Pazura. Czuła się zmęczona, migrena zaczynała łupać jej czaszkę, a ręce się trzęsły… ale póki trzymała go za rękę dało się to znieść i nie przeszkadzało. Powrót z mostu do pozostałych był dla niej jak sen w którym unosi się nad ziemię nie idąc, tylko sunąc z Nixem po jednej i Opiekunem po drugiej stronie. Nie dotykał jej, usunął się pozwalając Żywemu przejąć rolę wsparcia. Nie zdążyła mu odpowiedzieć, gdy przyleciały pozostałe kruki, robiąc masę hałasu i trzepocząc skrzydłami. Kruki mówiły, ona potakiwała, walcząc z suchością w gardle. Mówcy mieli się nie mieszać w sprawy Żywych, po raz kolejny spierdoliła sprawę koncertowo, ale się opłacało. Wciąż nie wierzyła, nie dochodziło do niej, że się udało. Wywaliła co sądziła, a Kapłan posłuchał. Zgodził się i przestał robić problemy, a gadała głupoty.
- Dzięki - wydukała podchodząc do łysego wielkoluda. - Wkurwił mnie, to mu wygarnęłam - wzruszyła ramionami jakby nic niezwykłego się nie stało. Wyłamała palce i popatrzyła na Plamę, potem na szefa i znowu na Plamę - Bądź dla niego dobra, on tego potrzebuje.

Sen wariata, inaczej nie dało się nazwać sytuacji, w której Savage się znalazła. W jednej chwili z niepewności i zmęczenia będącego pokłosiem wypiętrzenia się nowej góry problemów, przeszła w zaskoczenie… a potem tylko stała wczepiona w czarnowłosego Runnera, słuchając potoku słów przedstawiający punkt widzenia mało popularny. Ludzie na moście zamilkli, prócz jednego, jedynego głosu - ten nie omieszkał wypomnieć genezy zimowych perturbacji. Wspomniał Custera, a gdy to się stało, lekarka z całej siły przytuliła narzeczonego, chcąc chociaż w ten sposób przekazać mu resztki własnego spokoju i nadziei, choć opis konania był na tyle plastyczny, że po rudym grzbiecie przeszły ciarki. Opowieść kogoś, kto stał obok, choć przecież czarnowłosej nożowniczki nie mogło tam być… ale były jej aspekty paranormalne, potocznie nazywane duchami. Gdy wskazała Alice, ta zesztywniała, blada broda podjechała dumnie do góry, a potem opadła, razem ze szczęką. Dziewczyna w osłupieniu słuchała części o sobie, nie wiedząc za bardzo jak powinna się zachować. Przecież to nie było nic takiego, o pacjentów i rodzinę się dbało - stała kosmiczna.
- Widzisz? Nie tylko ja uważam, że jesteś uroczym i dobrym człowiekiem - szepnęła pod nosem, przenosząc spojrzenie ku górze tam gdzie wilcze oczy. Między piegami z automatu pojawił się ciepły uśmiech, choć serce pękało jej, gdy na niego patrzyła. Był ludzki, wystarczyło nie traktować go z pogardą i jako stopnia karieru, lub celu do zlikwidowania, bądź oszukania… a potem w jednej sekundzie sytuacja odwróciła się o sto osiemdziesiąt stopni. Kapelan wydał zgodę, choć z widocznym oporem. Patrzył przy tym na nią w zadumie. Zapewne zaskoczyło go zestawienie Anioła z Cheb z gangerem który chce poślubić dowódcę Runnerów. Paradoks.

Musieli iść za ciosem, pośpiech jak najbardziej powinien stanowić ich priorytet. Póki nikt nie zmieni zdania, nie przemyśli sprawy na spokojnie i nie cofnie decyzji. Odchodząc do Tony’ego zatrzymała się jeszcze na moment, wspinając na palce i całując zarośnięty policzek, a zielone oczy iskrzyły od radości. Nie znikła ona, gdy niewielki rudzielec zbliżył się do grupy kobiet i Pazura.
- Naprawdę nie wiem jak ci dziękować Milly - wpierw zwróciła się do nożowniczki, ściskając jej dłonie i kiwając głową. Dbać o Guido? to chyba oczywiste - dokładnie tę taktykę stosowała odkąd… w sumie odkąd pierwszy raz porozmawiali na osobności - Oczywiście, masz na to moje słowo. Swoją drogą nie jest aż tak źle, Baba mi podziękował. Wtedy na komendzie, zanim zaczęła się chryja… i cóż - uśmiechnęła się lekko - To co zrobiłaś jest lepsze niż jakiekolwiek słowa. Jesteśmy rodziną, prawda? Więc dbamy o siebie. Jeszcze raz… dziękuję… chodźcie póki panowie się nie rozmyślą i nie uciekną. Jak w tym filmie z Julią Roberts, tylko tam uciekała panna młoda, ale czasy się zmieniły, więc można to takt… ekhem, dobra. Już milczę - parsknęła, posyłając otoczeniu przepraszające spojrzenie. Zawsze dużo gadała gdy się denerwowała.


Olbrzymi, łysy najemnik w kamuflażowym mundurze swobodnie i dostojnie szedł przez kolejne metry asfaltu położonego na moście. Szedł trzymając dwie, ubrane na biało kobiety a za tą trójką szły dwie kolejne choć w już bardziej codziennych barwach szturmowego woodland i runnerowej czerni. Mini procesja zatrzymała się przy zasuszonym żołnierzu z koloratką przy kołnierzyku. Ten też się musiał przygotować. Wrócił po coś do wciąż zaparkowanej przy nowojorskiej stronie mostu terenówki i po chwili wrócił razem z jakimś żołnierzem. Kapitan Richardson wraz z ludźmi ze swojego oddziału tworzyli rzadki szpaler w poprze mostu jak żywa ściana czy zagroda.
Stali jednak spokojnie, co prawda nie na baczność ale nadal wyglądali poważnie. Nawet jakby trochę uroczyście. Nowojorczycy, łącznie z ich kapłanem wydawali się współtworzyć wojskowe rysy tej ceremonii. Runnerzy zgrupowani paręnaście kroków dalej drugą. Runnerów przybywało z każdą chwilą bo gdy wreszcie okazało się, że do tego podwójnego ślubu jednak mimo wszystko dojdzie gangerzy pojedynczo i grupkami zaczęli dołączać do świty czekających panów młodych. Dokuśtykał i Taylor, i para Bliźniaków, i Billy Bob wciąż z przestrachem rozglądając się dookoła a najbardziej na posiniaczoną i napuchniętą twarz swojego jeńca, Anity Swager.
W końcu jednak mimo wszystko byli na moście a nie w kościele, byli żołnierzami, gangerami, mafiozami, szeryfami, gośćmi, gospodarzami, najeźdźcami więc czy kiedyś, czy nawet teraz słabo sie wpisywali w jakikolwiek standard jakiegokolwiek ślubu. Gdy jednak te zamieszanie zaczęło się upowszechniać w ludziach zaczęła następować jakby przemiana. Zdawało się, że urok i magia ceremonii ślubnej odmienił ludzi. Chociaż na chwilę ale odmienił. Dotąd sztywni żołnierze NYA nadal byli sztywni ale jednak wydawali się trochę sympatyczniejsi. Guido stał obok Nixa i chyba pierwszy raz żaden nie wściekał się na drugiego. Obaj stali i uśmiechali się, nawet śmiali, żartowali o czymś z gęstniejącym tłumem a nawet Guido wyglądał jakby całkiem szczerze klepnął przyjaźnie Nixa po ramieniu. Taylor razem z Bliźniakami mimo, że te ich białe bandaże aż świeciły w ich czerniach i zieleniach po oczach szczerzyli się niemiłosiernie i chyba bajerowali “Anitkę” na całego bo ta patrzyła to raz na jednego to drugiego jakby nie mogła uwierzyć w to co mówią. Billy Bob chyba też nie ale panikował co raz bardziej. Nawet nie przepadający na pewno za Guido i Runnerami szeryf Dalton wydawał się nie rozchlapywać dookoła swojej niechęci zachowując się na utrzymywaniu podziału między obydwiema grupami po obu stronach mostu.

- Gotowi? - zapytał zasuszony starzec w mundurze. Popatrzył uważnie na całą trójkę w pierwszym rzędzie. Na piegowatą twarz przykrytą welonem spojrzał w dół. Na stojącą obok okrągłą twarz z łysym sklepieniem czaszki musiał zadrzeć głowę wysoko do góry. Na ostatnią, bladą twarz w której spod białego welonu przebijały czarne włosy spojrzał mniej więcej na równym poziomie ze swoją twarzą. Gdy uzyskał krótkie potwierdzenia też skinął głową. Dalej zakomenderował małą gromadką z płynną wprawą świadczącą, że nie jest to dla niego, żadna trema czy nowość. Ustawił obydwie panny młode przed sobą, Tony’emu wręczył jakieś pudełka. Wskazał też miejsce gdzie miał stać przybrany ojciec jednej i drugiej panny młodej. Zadyrygował też dwiema druhnami i te były tak samo podekscytowane jakby co najmniej same brały ten ślub i z emocji im ubyło z dziesięć lat w ciągu paru minut. Chichrały się, uśmiechały, strzelały spojrzeniami co zwłaszcza kontrastowało przy małomównej i cichej zazwyczaj Boomer. Tweety świadomie czy nie puściła do Czachy oko klepiąc się wymownie po swoim shotgunie. Gest jakoś jej wyszedł tak bardzo nachalnie, że pewnie wszyscy na moście go zauważyli. Od strony gromadzących się Runnerów których barierą co raz szczelniejszą otaczali dwóch panów młodych dochodziły też odgłosy świadczące, że emocje już tryskały z tych skorych do zabawy i wyluzowania mieszkańców Miasta Szaleństwa równą strugą jak znad tej grupki unosiły się widoczne opary gandziowego i papierosowego dymu.

- Zaczynamy. - powiedział kapłan i dał znak kapitanowi Richardsonowi. Ten uruchomił małe radio i te choć trzeszczało i zniekształcało znacznie melodię która do tego na tak otwartą przestrzeń mostu była zwyczajnie za cicha by słychać było ją dalej niż kilkanaście kroków jednak nadal była rozpoznawalna. Melodia tak charakterystyczna, że nawet w tym spustoszonym świecie wiele osób kojarzyło nie tylko ją ale nawet i nazwę. Marsz Mandelsona. I ta samo jak kiedyś wszyscy raczej orientowali się w jakich okolicznościach się ją odgrywa.

- Ej Billy Bob! Jak ten stary zgred będzie się pytał o to czy ktoś jest przeciwny to pamiętaj sklej ryja! - wydarł się poważnie rozbawionym Paul patrząc na młodszego kolegę a ten prawie na pewno od razu zrobił się cały czerwony i spuścił głowę na dół wywołując falę wesołości w runnerowym stadzie. Tylko Guido i Nix coś się niezbyt roześmieli i przeszyli chłopaka takimi spojrzeniami, że pewnie nie tylko do niego dotarło jak bardzo by mieli wyrozumienie do kogoś za taki numer.

- Zaczynamy! Panów młodych proszę o podejście. - kapelan który z bliska było widać, że ma naszywkę na mundurze z nazwiskiem “Ch.Lambert” szybko jednak uciszył towarzystwo. Guido spojrzał na Nixa, Nix spojrzał na Guido i obaj ruszyli w tym samym momencie. Na moście zapanowała względna cisza. Runnerzy, szeryf, zastępcy szeryfa, Pazury, Nowojorczycy obserwowali jak dwóch mężczyzn przechodzi ostatnie kroki. Szli prężnie, lekko i radośnie. Nawet z wyraźną bezczelną -wyzywającą nutką w uśmiechach i spojrzeniu jakby nie zauważali stojącej na ich drodze łysego olbrzyma. Szli jakby go tam nie było albo mieli zamiar go staranować. Ten zaś stał z typową dla siebie spokojem górskiego szczytu gotów przyjąć tą próbę wciąż pewnie trzymając w uchwycie obydwie panny młode. W końcu obydwaj panowie młodzi zatrzymali się. Tony zgodnie z tradycją przekazał ramię Alice w uchwyt Guido a ramię San Marino w dłoń Nixa. Teraz dwie pary wreszcie były w komplecie i stanęły na przeciw kapłana. Cała czwórka miała okazję by przyjrzeć mu się z bliska, tym razem w trakcie pełnienia swojej posługi. Tak samo jak wcześniej wydawał się stary czy uparty teraz zdawał się przenikać tym świdrującym spojrzeniem równie mocno jak czasem Rewers potrafił świdrować Nixona czy innych rozmówców.

Stary żołnierz w mundurze polowym i niewielką białą plamą bieli na szyi w końcu zadał te najważniejsze pytania.
- Czy ty Guido chcesz pojąc tą o to kobietę, Alice, za żonę? - zapytał poważnym głosem szefa wrogiej bandy. Ten parsknął i roześmiał się.

- No pewnie! - prychnął znowu śmiejąc się i patrząc przez welon w dół na piegowatą twarz.

- Proszę odpowiadać tak lub nie. Inaczej się nie liczy. - wybuch Runnera chyba nie przypadł kapelanowi do gustu bo usta wcięły mu się w wąską linię. Guido przekierował ciężkie spojrzenie na starego kapłana jak zazwyczaj gdy tą niemą aluzją sugerował rozmówcy zmianę zdania. Tego jednak to nie ruszyło. W końcu pod wpływem chwili Guido chyba dał za wygraną.

- Tak! Biorę ją za żonę! - krzyknął znowu zatapiając spojrzenie w zielonych oczach skrytych za welonem dziwnie podobnym do starej firanki.

- A ty Alice czy bierzesz tego oto mężczyznę, Guido, za męża? - kapelan gładko przeszedł do dalszej części ceremonii czekając co odpowie panna młoda.

Ta energicznie pokiwała głową, walcząc z gulą wzruszenia zalegającą w gardle… i jeszcze muzyka. Mrugała jak oszalała, dziękując w myślach Boomer za welon ukrywający szklące sie niemiłosiernie oczy.
- Tak… oczywiście że tak! - odpowiedziała z przejęciem, patrząc ku górze prosto w wilcze ślepia.

- Obrączki. - zakomenderował kapelan patrząc na żywą górę w mundurze kamuflażowym. Tony usłużnie podał na błękitnej, czystej chuście dwa, złote okręgi. Guido wziął ten wyraźnie mniejszy, ujął dłoń Alice i wsunął go na palec. Wsunął luźno bo i tak wydawał się w stosunku do panny młodej trochę nadkalibrowy.
Alice miała wrażenie, że to chyba jakiś pierścionek. Był. Ale jakby mu ktoś oderwał to coś co miało być pierścionkiem i zostawił sam okręg. Wówczas olbrzymia, przykryta błękitem łapa dowódcy Pazurów i przybranego ojca Alice przesunęła się w stronę dłoni Alice i ta mogła powtórzyć ten znany i charakterystyczny gest. Druga grudka była o wiele większa i cięższa. Właściwie to wyglądała zupełnie jak sygnet jakiegoś rapera czy innego bogacza z dawnych czasów. Nawet na palec Guido wchodziła luźno. Ale jednak obydwa kawałki złociły się prawdziwym blaskiem i ciężar też wydawał się być odpowiedni do wizualnego wrażenia.

- Musiałem improwizować. Potem nam coś skombinuję odpowiedniego. - syknął z bezczelnym uśmiechem, gdy Alice kończyła zakładanie tego sygnetu.

- Ogłaszam was mężem i żoną. Co Bóg złączył niech człowiek nie rozdziela - ogłosił głośniej kapelan i zza pleców głównych uczestników ceremonii zaczęły się wiwaty i okrzyki radości. - Możesz pocałować pannę młodą. - oznajmił spokojniej gdy skończył.

Guido nie czekał na dalsze pozwolenie. Zdjął welon zasłaniający twarz i pocałował. Żonę. Ale pocałował w swoim stylu. Złapał ją, w kibić, przewalił nieco przez swoje udo, tak, że poleciała na swoje plecy po czym sam się przechylił nad nią i pocałował. Bynajmniej ani krótko, ani wstydliwie, ani oszczędnie. Pocałunek już małżeńskiej pary dowódców wywołał eksplozję entuzjazmu i okrzyków. Kapelan dał im chwilę się nacieszyć ale nie dał ponieść się fali entuzjazmu i nie zapomniał, że jeszcze druga para czeka na ceremonię.

- Gotowi? - zapytał chyba bardziej by przywołać jakiś porządek w okolicy. Gdy małżeńska już para się uspokoiła po chwili rozlało się to i na resztę bandy. - Czy ty Peter, bierzesz tą o to kobietę, Emily, za żonę? - kapelan zapytał patrząc poważnie i przenikliwie na Nixa.

- Tak jest! - wykrzyknął Nix zupełnie jakby potwierdzał jakiś rozkaz szefowi. Biła jednak z jego głosu i spojrzenia taka fala euforii i radości, że pewnie widać było ją i na drugim krańcu mostu.

- A ty Emily, czy bierzesz sobie tego mężczyznę, Petera, za męża? - zapytał kapłan patrząc podobnie surowo na czarnowłosą kobietę w bieli.

Dla odmiany nożowniczka stała sztywna jak kołek i widocznie zestresowana. Żywi się gapili, miała powiedzieć Słowa. Do żywego. Swojego Żywego.
- Tak - wydukała - Ja Emily biorę ciebie Peterze za męża i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz to, że cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż Panie Boże Wszechmogący w Trójcy Jedyny i Wszyscy Święci.

- Obrączki. - zakomenderował sucho kapelan choć przez moment wydawał się być zaskoczony, że kobieta wypowiedziała pełną wersję przysięgi małżeńskiej. Tony znów usłużnie zbliżył swoją wielką grabę z dwoma kawałkami metalu. Nix wziął jeden krążek i wsunął go na palec Emily. A właściwie zaczął wsuwać. Krążek wchodził dość opornie i Nix chyba się tym denerwował straszliwie. Sapał i pocił się ze zdenerwowania gdy ten nie do końca doszlifowany, kawałek metalu powoli zdobywał przestrzeń palca. Wyglądał jak jakaś stalowa część czegoś ale choć trochę kanciasty po brzegach akurat mniej więcej był w odpowiednim rozmiarze i wreszcie wszedł na palec Emily.
Podobny czy nawet bliźniaczy okrąg leżał wciąż na błękitnej chuście Rewersa. Teraz Emily mogła go wziąć i nałożyć na palec Petera. Ten z kolei był przecięty. Ale dzięki temu nieco poluźnił się przy zakładaniu i choć Pazur miał trochę grubsze palce to jednak krążek wszedł gładziej.

- Ogłaszam was mężem i żoną. Co Bóg złączył niech człowiek nie rozdziela - ogłosił kapłan i znów od reszty bandy za ich plecami rozległy się wrzaski, śmiechy, gwizdy i oklaski. - Możesz pocałować pannę młodą. - kapelan zwrócił się znowu do pana młodego.

Nix uniósł welon Emily i przez chwilę wodził po jej twarzy rozpromienionym wzrokiem.
- Udało nam się. - powiedział cicho wciąż patrząc na nią jakby nie mogąc się nacieszyć i nią i tą chwilą i całym tym szczęściem jakie na nich spłynęło. I nagle bez ostrzeżenia tak samo jak wyprowadzał cios w walce tak samo i teraz jego twarz wystrzeliła do przodu i pocałował swoją już żonę. Całował gwałtownie, mocno, zdecydowanie jakby się mieli całować ostatni raz w życiu.

- Ceremonia zakończona. - oznajmił kapłan i złożył z powrotem ręce cofając się w linię Nowojorczyków i dając się młodym nacieszyć tymi chwilami.
Ledwo zniknął tłum jak na zawołanie ruszył do przodu, zalewając ich falami czerni i wojskowej zieleni, otaczając kłębami dymu i entuzjazmu. Wrzaski mieszały się z gratulacjami i śmiechem. Mówca tkwił w tym rozgardiaszu szczerząc się po wariacku do młodego Pazura. Nie uciekł, mówił prawdę. Nie oszukał jej, nie stroił żartów. Ostatnie wątpliwości rozwiały się, przegnane radością rozsadzającą od środka.
Stali objęci na moście, zaraz obok drugiej pary. Pośrodku Żywych którzy w żaden sposób nie chcieli im zagrozić. Jeszcze nie, nie teraz. Teraz czas się zatrzymał, świat stanął w miejscu. Póki kości i czerń nie zastąpią bieli i kwiatów dziwnie lekkich i tak niepasujących do ich czasów i profesji.
 
__________________
A God Damn Rat Pack

Everyone will come to my funeral,
To make sure that I stay dead.
Czarna jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 00:55.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172