Cyrulik był... przekorny, ale to dlatego, bo nie dawał sobie w kaszę dmuchać. Kiedy koleś-z-plastkiu wyjął broń nie miał wiele do roboty poza usłuchaniem się. Cóż, przynajmniej miał jakiś łebskich "pracodawców", bo jego przykrywka nie zostanie zdjęta... co w sumie było okey, a raczej jak to mawiał kiedy trzeba było coś załatwić... "okey cocaine!"
Potem były przewózki, przeloty, przemarsze. W tym mniejszym statku trochę się odświeżył i nawet lekko zdrzemnął, ale nie trwało to długo, bo już zakładali mu worek na głowę i prowadzili w ciemność. Zdziwiła go jednak atmosfera planety. Była świeża. Czysta. Nie to co Lotus...
Wtedy usłyszał głos strażnika, poczuł klepnięcie w ramię i wraz z zamykającymi się drzwiami opadły kajdanki. Stał tak chwilę krótką i nieśpiesznie zdjął kaptur rzucając go na bok i zaczął rozglądać się po pomieszczeniu kątem oka dostrzegając jakiegoś knypka...
Ubrany był jak go zgarnęli. Czyli w odcieniach szarości, czerni i brązu. Zawsze lubił te kolory. Tylko ubolewał nad dwoma rzeczami. Pierwsze, rozbroili go. Drugie, nie miał żadnego towaru na potrzeby własne... innymi słowy był w dupie, a miał wielką chęć zapalić czy coś wypić...
- Mają może tutaj fajki, lub alko? - zapytał beztrosko siedzącego mężczyznę jak gdyby nigdy nic, choć w głowie kłębiła mu się myśl, że może to być jakiś tajniak...