Co za okropna wieczerza! Nie dość, że to, co śmieli nazwać mięsiwem bardziej przypomina pochwę od szabli Władysława, to jeszcze to milczenie- przecież nie od tego posiłek! A i miód nawet chrzczony chyba szczynami co ważniejszych lisowczyków, a przynajmniej tak smakował. Liczył na porządną strawę, tańce, dziewki, na zabawę, a co dostał? Żarło niczym w klasztorze, brakowało tylko opata który pouczał go dawniej, by nie bekał przy jedzeniu. I nie rozumiał, że jak człowiek sobie beknie, to od razu lepiej smakuje, a i ten czart przeklęty z żołądka na zewnątrz ucieka. A gdy beknąć już chciał sobie porządnie i śmiechem buchnąć, ozwał się ten cały Dydyński, o tej porze o śmierci gadać!
Szybko odmówiona zdrowaśka była raczej przyzwyczajeniem, bo Władysław zdawał sobie sprawę z tego, że nic mu to nie da- nie jemu. On już dawno wyszedł spod jej opieki...
Cóż mógł jednak dalej robić podczas tej wątpliwej biesiady? Dzban piwa ze stołu porwał i znów do brudnego kubka nalewać zaczynał. I chociaż wino też było paskudne, to trochę lepsze niż miód. Miał nadzieje, że chociaż się upije i prześpi spokojnie tę noc...
__________________ Kutak - to brzmi dumnie. |