Wolno, z bronią przygotowaną do strzału lub zadania ciosu awanturnicy wkroczyli do ruin przez wyłom w murze. Tą samą drogą niedawno uciekała Nameela, teraz trzymająca się z tyłu, skryta za plecami olbrzymiego Vanira. Nigdzie nie było śladu po rannym małpoludzie - najwidoczniej musiał zaszyć się w jakiejś kryjówce.
W ruinach nie było nikogo. Nameela mówiła prawdę, to nie był obóz buntowników - nigdzie nie stały namioty ani nie widać było śladów ognisk. Panowała cisza. A jednak miało się wrażenie, że ktoś patrzy. Wszyscy, a w szczególności wyczulony na przejawy magii Stygijczyk czuli czyjąś obecność, ale mimo rozglądania się i wypatrywania nikogo nie dało się dostrzec. W końcu jednak do świadomości awanturników dotarło co to jest. Wszędzie, ze ścian, postumentów i krawędzi dachów idącym przez ruiny ludziom przyglądały się setki wyobrażeń małpiego boga, Hanumana. Były różnej wielkości - od maleńkich nie większych od dłoni, do kolosalnych przewyższających dwukrotnie wysokość człowieka i w różnym stanie - niektóre doskonale zachowane, inne poobijane. Ale wszystkie, nieme i nieruchome w niewytłumaczalny sposób przyglądały się intruzom.
Jednak problemem okazały się nie te martwe, prastare pozostałości wymarłej rasy, a obecni mieszkańcy pustynnych ruin. Nie dalej niż trzydzieści kroków od idącego na przedzie Berwyna, zza załomu muru wyszło nagle dwóch szarych humanoidów o długich, sięgających niemal ziemi ramionach. Obaj ubrani byli w potargane szaty, a przy pasach przytroczyli zaibarskie noże. Małpoludy były równie zaskoczone towarzystwem jak awanturnicy.