Prażące niemiłosiernie słońce, błękitne niebo i leją się z niego żar. Tak, kurwa, właśnie tego potrzebowała ta banda niedojebańców, by rozpocząć swoje radosne harce. Niczym troskliwe misie, czy inne zjebane teletubisie, w podskokach ruszyli taplać się w wodzie i smażyć swe wymuskane ciałka na plaży.
Czego zdrowy człowiek może potrzebować do pełni szczęścia? Jasne, że poparzeń słoneczny. Brawo, kurwa brawo! Inteligencja i logiczne myślenie, znowu górą.
Oblejcie się benzyną i podpalcie - efekt będzie ten sam - mruknął pod nosem.
Do tego oczywiście flirty, flirciki, zdrady i pierwsze miłości, jak w prawdziwym brazylijskim tasiemcu. Kwiat, kurwa, amerykańskiej inteligencji. O! Bogowie! Dokąd zmierza ten naród? Dokąd zmierza dumna i niegdyś potężna cywilizacja Okcydentu?
Odpowiedź była prosta i jakże smutna, choć banda pluskających się pokurwieńców nie miała oczywiście tego świadomości.
Samozagłada, iście piękne samobójstwo, gatunku ludzkiego.
W tych apokaliptycznych czasach, nie pozostawało nic innego, jak wspiąć się na drzewo i ze
słuchawkami na uszach i błogim uśmieszkiem patrzeć na ten chocholi taniec przygłupów.
Gdy ostatni aktorzy kosmicznego dramatu, zeszli z piaszczystej sceny i on także ruszył wolno w stronę domków.
Zbliżał się wieczór, a na ten Harold miał kilka iście szatańskich pomysłów.