Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-06-2017, 19:10   #167
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
DOMINIUM

Krew. Tak wiele się o niej mówi. Tak wiele się o niej wspomina. Tak wiele się jej przelewa.

Krew to dziedzictwo. Krew to więzy rodzinne. Krew to ofiara. Krew to cena, jaką płaci się za wiele spraw. Krew to pokarm. Krew to życie. Krew to śmierć. Krew to kara. Krew to sprawiedliwość.

We krwi jest magia, a magia jest krwią.


CELINE „CZYSTA FALA”


Gdyby jeszcze kilak dni temu pomyślała o tym, że człowiek ma moc zmiany kształtu, sama ze sobą zaczęłaby terapię. Teraz jednak wystarczyła krótka myśl i przez jej ciało przemknął dziwny impuls. Poczuła potworny ból, który rozlał się po jej korpusie, rekach i nogach. Ból tak intensywny, że z jej ust wydobył się krzyk. Wrzask! Nie! Skowyt! Zwierzęcy, pozbawiony jakichkolwiek cech ludzkich! Skowyt cierpienia, który po chwili zmienił się w skrzek.

Podobnie jak to, co wydobywało się z jej płuc, tak zmieniało się samo jej ciało. Kończyny skróciły się, głowa zmalała, włosy zmieniły w pióra, a ręce w skrzydła. W zaledwie kilka sekund z kobiety zmieniła się w kruka. Wielkiego, większego niż typowy przedstawiciel gatunku corvus corax. Rozmiarami dorównującemu przerośniętemu kotu lub średniej wielkości psu.

Poderwanie się do lotu nie było trudne. Ale ucieczka już tak.

Jóns wydał rozkaz i nim przeistoczona Celine zdążyła wyrwać się z matni, kruki z Gniazda spadły na nią dziobiąc i szarpiąc szponami. Rozszalałe stado przytłaczające ją nie tyko liczebnością ale też wprawą w podniebnej walce. Co z tego, że udało się jej się strącić w dół kilku pierzastych wrogów, skoro sama została zrzucona w dół – poszarpana, poraniona, krwawiąca.

Jej ciało przeszło samoistną metamorfozę i znów stała się kobietą. Pozbawiona ubrania leżała na ziemi, a jej ciało krwawiło obficie z dziesiątek ran – głębokich po dziobach i długich – po szponach. Jeden z kruków o mało nie wydziobał jej oka. Dziób czarnopiórego wojownika trafił ją w policzek wyrywając w ciele głęboką, poszarpaną ranę przez którą mogła wystawić język.

Zobaczyła, jak przez mgłę, że Jóns stanął nad nią. Jego twarz nie wyrażała niczego, lecz oczy płonęły ogniem wściekłości.

- Zabierz ją do swego pana czy też pani – polecił posłańcowi Maski Jóns i odwrócił się od Celine.

LIDIA HRYSZCZENKO

I znów ruszyła przed siebie mając zamiar odszukać przełęcz której znała jedynie nazwę. Wybrała drogę kierując się przeczuciem, bo nic innego jej nie pozostało. Czy też lepiej było powiedzieć, że wybrała ją „na ślepo” a jedyną przesłanką było udać się jak najdalej od Szymona. To był dobry plan.

Miasto ruin opuściła dwie godziny później i znalazła się na szerokiej, zabłoconej, zniszczonej drodze. Pasie czarnego błota przecinającego piętrzące się skały u stóp których rosła zielona trawa. Kiedyś okolica musiała być bardziej cywilizowana, tak sądziła Lidia.
Widziała nawet po prawej stronie od miejsca w którym się znalazła, wejście do jakiejś jaskini – zbyt regularne jak an dzieło przypadku. Tu i ówdzie z gruntu sterczały ostre skały, jak samotni wędrowcy pochwyceni przez błoto.

Powoli zapadał zmierzch a ona zaczynała znów marznąć. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, w jak beznadziejnej sytuacji się znalazła. Sama, w nieznanym sobie miejscu czy nawet świecie, bez zapasów które pozwoliłyby jej przetrwać w nieprzyjaznych warunkach.

Musiała podjąć decyzję gdzie iść dalej – czy skręcić w stronę jaskini czy podążyć dalej błotnistym szlakiem, korzystając z tego, że jeszcze przez jakiś czas będzie na tyle jasno, że nie powinna sobie połamać nóg przy wędrówce w tak zdradliwym terenie.

Nagle zauważyła jakieś poruszenie.

Na jednej ze skał pojawił się dziwaczny stwór. Był wielkości jamnika i przypominał skrzyżowanie pękatego pająka, nietoperza, ryby i kameleona. Oraz wielu innych gatunków. Niezgrabnie siedział na kamieniu i przyglądał się Lidii gadzim, pozbawionym inteligencji i bystrości spojrzeniem.

Kolejne dziwactwo tego obłąkanego świata.


ME’GHAN ZE WZGÓRZA i ENOCH OGNISTY

Po bitwie zapanowała cisza. Me’ghan próbowała przywrócić do życia Wachlarza, ale nawet jej lumina nie mogła nic poradzić na śmierć. I chociaż gorzko było przełknąć smak porażki, znali odpowiedź. Było za wcześnie. Wachlarz nie wiedział kim jest. Nie wiedział, jakimi mocami włada. Nie odzyskał swojej luminy ani tożsamości. Me’Ghan i Enoch przynajmniej rozbudzili swoje moce. Wachlarz nie zdołał tego zrobić.

Był martwy. Trup. Tak po prostu. Z winy Enocha, który zerwał negocjacje nim na dobre się rozpoczęły. Z winy Me’Ghan, że nie zrobiła niczego, aby temu przeszkodzić. Z winy Ludu Nar, który pragnął wojny i krwi by w końcu dopełnić Przysięgi. Tylko że zrozumienie tego, co się wydarzyło i jak okrutne było nie mogło przywrócić życia jednemu z Wieloświatowców.

Me’Ghan spojrzała na swoje ubabrane krwią dłonie i widok ten był dla niej dziwnie obojętny. Kiedyś poświęciła o wiele więcej aby osiągnąć swój cel. I mimo, że żal dławił jej gardło, że nie zdążyła poznać na nowo kogoś, kogo niegdyś nazywała przyjacielem, nic już nie mogła zaradzić. Pośpieszyli się. Wybrali wojnę i ponieśli pierwsze straty. Zapłacili pierwszą cenę krwi.

Nagle stojący obok Enocha wojownik z Ludu Nar wydał z siebie dziwny dźwięk i … Wieloświatowiec ujrzał, jak stojący obok niego barbarzyńca wybałuszył oczy a … na jego ciele pojawiają się rany. Z porozcinanego korpusu bryznęła krew i oszołomiony mężczyzna upadł z cichym jękiem w błoto, pośród trupy Szarpaczy. Za nim upadło dwóch kolejnych.

- Kurwa! – wykrzyknął Var Nar Var. – Stos! Ktoś rzuca zaklęcia na stos! Za mną!

Jego ryk poniósł się przez pobitewne pole. I wtedy wydarzyło się coś jeszcze. Ziemia jakieś pół mili rozbryznęła się tak, jakby ktoś rozerwał ją od środka i z wyrwy zaczęły wyłazić dziwaczne monstra.

- Drążyciele! – Var Nar Var warknął groźnie. – Enoch i Me’Ghan! Pędźcie do Stosu i zobaczcie, co tam się dzieje. Weźcie kilku wojowników do pomocy i ciało Wachlarza. Drążyciele zjadają trupy! Albo, jeśli wolicie, zostańcie tutaj z częścią armii i stawcie czoła tym kreaturom a ja zajmę się Stosem i tym, co tam się dzieje. Decydujcie, byle szybko!

Drążyciele byli coraz bliżej. Setki rozszalałych kreatur pędzących w stronę szykujących się do walki wojowników z Ludu Nar. Słyszeli jak biegnące monstra wydają z siebie dziwaczne pokrzykiwania przypominające dzikie świnie ryjące w błocie.

Wróg był na tyle blisko, że mogli dostrzec ich przygarbione ciała w kolorze posoki, żółte ślepia i paskudne mordy wypełnione jeszcze paskudniejszymi zębiskami.

Drążyciele nie były dużymi stworzeniami. Mierzyły może półtora metra, ale wydawały się niezwykle silne.

I wtedy Wachlarz kaszlnął, rzygnął krwią i usiadł na pobojowisku, oszołomiony i zagubiony.

Spojrzeli na niego jednocześnie a wtedy… wtedy na ich oczach Wachlarz rozsypał się w kupę cuchnącego, rozpływającego się szlamu.

I przez chwilę, za nim ujrzeli cień. Wysmukły, wąski, amorficzny cień. Ale jeden element zauważyli bardzo dobrze. Białą, połyskującą maskę, która znikła tak samo jak się pojawiła na pobojowisku.

- Decydujcie! To chyba Maska jest przy Stosie!


KENT OD OSTRZA

- Panie, mój dzielny panie – Sopor zaśpiewał/zaśpiewała te słowa przechylając dziwacznie łysą głowę i wpatrując się w Kenta siedzącego na drewnianym tronie. – Potrzebujemy ofiary, ale nie znajdziemy nikogo żywego w Puszczy Mor’Ghul. Musisz wstać. Musisz się obudzić. Powrócić do świata żywych. Znaleźć ofiarę i wrócić tutaj. Pożywić się ciałem i krwią wybrańca bądź wybranki.

Słowa służki docierały do Kenta. Oszołomienie minęło. Znów był tu i teraz. Ten sam, a jednak odmieniony. Jakby zapomniał kim był wcześniej, lecz nie wiedział kim ma być teraz. Zagubiony gdzieś między tymi dwoma chwilami zrozumiał, że tu i teraz kształtuje swój los, kształtuje samego siebie. Był niczym kula wosku w rekach dziecka. Można było z niej ulepić coś nowego.

Sopor coś śpiewał. Kent znał tę pieśń.

Znał jej słowa. Mroczne. Ponure. Surowe. Okrutne. Jak on sam gdy trzymał miecz w dłoniach.

Luenn!

To imię było niczym drogowskaz. Musiał wrócić do Luenn. Do świata żywych.
Znał drogę! Poczuł ją – jej zew spomiędzy martwych, powyginanych drzew tej ponurej, zgniłej puszczy w którym każdy oddech był pełen martwiczych wyziewów. W której gniły nie tylko liście, pnie i korzenie, ale również sama ziemia. Miejsce przeklęte przez Potęgi. I dom dawnego władcy. Tyrana. Kogoś, kogo zdetronizował Dominator, którego zdetronizował Maska. Maska, któremu pomógł zasiąść na tronie Dominium. Maska, który był mu niegdyś przyjacielem, póki trucizna władzy nie pochłonęła go na zawsze.

Kent wstał. Wiedział, że musi stawić czoła Masce. Odebrać mu władzę, którą podarował.

Musiał wrócić do Luenn. Chciał? Musiał? Nie wiedział.


ARIA TARANIS

Stanęła nad krawędzią zastanawiając się, jak wysoko może być wzniesiona twierdza zwana Gniazdem. I uznała, że bardzo wysoko.
Wiatr szarpał jej włosy, smagał twarz ulewą, próbował cisnąć w dół, w otchłań. Deszcz siekał jej ciało ostrymi, zmarzniętymi kroplami, boleśnie obijając odsłonięte kawałki ciała.

Błyskawica uderzyła nagle. Prosto w Arię, która krzyknęła dziko. Nie z przerażenia. Wręcz przeciwnie! Z nagłego uczucia potęgi, jaka przetoczyła się przez jej myśli.

Znów miała wizję. Tym razem wyraźnie z przeszłości.

Widziała wyżynę smaganą przez deszcze i smaganą przez błyskawice. Widziała wielkie, dziwne bestie kroczące przez ten apokaliptyczny lecz dziwnie jej bliski krajobraz. Monstrualne, przypominające ogromne jaszczury kreatury dźwigały na stwardniałych grzbietach … wioski. Po cztery czy nawet więcej domostw, stłoczonych blisko siebie. A pośród tych przypominających grzyby chatach zrobionych z kości, skór i skorup, siedziała… Aria.

Była małą dziewczyną, ale wiedziała, że to ona. W drobnych dłoniach trzymała … błyskawicę, która żyła pomiędzy ej palcami ukształtowana w … motyla ze skrzydłami przypominającymi wyładowania atmosferyczna.

Z cienia jakie dawały dachy, po których spływały strugi deszczówki, przyglądały się jej dziwne postacie. Troje ludzi i stwór o dziwacznej, przypominającej muszę głowie.

- Nie zapomnij siebie i swoich bliskich…

Słyszała jego głos. Odbijający się echem pośród burz i błyskawic.

- Nie zapomnij.

Imię. Znała imię tego stworzenia. Tej Potęgi. Boga. Przybył do niej, gdy była dzieckiem. Tutaj i w pięciu innych miejscach. Wieloświatowa. Skazana na wędrówkę bez końca. Pośród krwi i cierpienia póki….

- Oculus… - to było Imię Potęgi.

Niewielu je znało. Niewielu potrafiło wymówić.

I wtedy zobaczyła kolejnego rycerza. Ubrany w taką samą zbroję jak Ravennevar, ale nieco wyższy i mocniej zbudowany wyglądał jak starszy brat tamtego.

Zbliżał się do niej przez deszcz z dłonią na do połowy wyciągniętym mieczu.

- Ariu Taranis! Zaklinam cię, nie odrzucaj sojuszu który może zmienić oblicze tego świata I wielu innych!


TOBIAS GREYSON

Zatańczył ze śmiercią.

Zawirował w czerni. Czując, jak czerń go wsysa.

Leżał pośród trupów. Wzdęty baniak gazów w gnijącym mięsie. Pośród wiosek. Miast. Miasteczek. Aglomeracji. Skupisk ludności które miały jedną wspólną cechę. Były pełne trupów.

A potem poderwał się, krzyknął, rzygnął krwią i wnętrznościami, i gdy ujrzał co zwrócił, znów zamknął oczy. A kiedy je otworzył pierwszym co poczuł był zapach zgnilizny. Leżał na brzegu jakiegoś bagniska. Zniknęła bitwa i rzeź. Zniknął ból.

Leżał w … swoim stroju akrobaty. Ubłoconym, tak jakby zanurzył się w błocie, co było w istocie prawdą.

Pierwszym, co ujrzał oprócz przegniłych drzew, zamulonej i nie wiadomo jak głębokiej wody wypełnionej pijawkami, pajęczyn i spasionych, paskudnych pająków wielkości ludzkiej dłoni czających się na swe ofiary, grzybów i robactwa był niewielki dom na środku bagniska.

Do chaty wiodła droga zrobiona z krzywych schodów, a w okienkach paliło się mętne świtało.

Gdzieś niedaleko coś chlupnęło w błoto. Jeszcze dalej rechotały dziwacznie żaby. A z jeszcze większej odległości doleciał go przeraźliwy pisk, jakby wyrwał się z gardła jakiegoś dzikiego ptaka. Lub dziecka. Tobiasa przeszył dreszcz.
I wtedy zobaczył jeszcze jedno źródło światła – garnek przed domostwem. A potem w oknie zamajaczył jakiś cień.
 
Armiel jest offline