Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-06-2017, 08:28   #45
Tabasa
 
Tabasa's Avatar
 
Reputacja: 1 Tabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputację
Lindsey i Ken błądzili po lesie jeszcze długo, aż jakimś cudem, jakimś fantastycznym zrządzeniem losu i zbiegiem okoliczności, udało im się dotrzeć do obozu. Niektórzy powiedzieliby, że głupi zawsze ma szczęście i patrząc na parkę nie grzeszącą inteligencją - coś w tym mogło być. Ktokolwiek był jeszcze na nogach, poszedł w końcu spać, a ośrodek pogrążył się w zupełnej ciszy. Po intensywnym dniu i jeszcze ciekawszym wieczorze, każdy oddał się w przyjemne objęcia snu.


Poranek następnego dnia przyniósł kilka rewelacji. Po pierwsze, każdy, kto po przebudzeniu przez Lambo ruszył do jadalni na śniadanie, napotykał na schodach tam prowadzących solidnego, wciąż całkiem świeżego stolca. Jeżeli zrobiło go jakieś zwierzę, musiało być naprawdę dobrze odkarmione. Padło oczywiście podejrzenie, że to któryś z uczniów pozostawił po sobie nieprzyjemną niespodziankę.
- Jeśli to któreś z was nabrudziło na schodach, proszę, żebyście się przyznali - powiedziała stanowczym tonem Kate Marshall, gdy przy stole znaleźli się wszyscy uczniowie. - Nie będziemy tolerować takich zachowań, ale obiecuję, że jeśli winowajca się przyzna, będzie musiał to jedynie posprzątać. Nie wyciągniemy żadnych poważniejszych konsekwencji.
Jak można się było spodziewać, nikt się nie przyznał. Prawdopodobnie dlatego, że nikt nie zapaskudził schodów celowo, albo po prostu był tak pijany, że tego nie pamiętał. W drugim przypadku i tak lepiej było nie brać winy na siebie, zwłaszcza, gdy nie było się tego pewnym.

Kolejną ciekawostką był rozbity telewizor, który został podniesiony z podłogi i stał teraz na szafce, jak wcześniej. Szybko okazało się, kto jest odpowiedzialny za zniszczenia, a napuchnięty nos Jerry'ego zdradzał aż nadto, co działo się w nocy. Wisienką na torcie okazało się pojawienie w jadalni pani Hoy, która dziarskim, wręcz tanecznym krokiem weszła do pomieszczenia.
- Nie wiem, kto nasrał na schody i nie obchodzi mnie to! - Zaczęła wyrzucać z siebie słowa dużo szybciej, niż zwykle, z dziwną, podnieconą manierą w głosie. - Blake i Gbadamosi to posprzatają. Skoro mieli siłę, żeby się wczoraj napierdalać i zniszczyć telewizor, to mogą...
- Pani Hoy, słownictwo. Wszystko w porządku? - Kate spojrzała na fizyczkę ze zdziwieniem.
- Absolutnie, czuję się jak nigdy wcześniej. Whoaaa! - Krzyknęła dziwnie Hoy, a Claire i Dean spojrzeli po sobie wymownie. - Z tego miejsca chciałabym podziękować pannie Lockhart, która wczoraj zaprowadziła mnie tutaj i to dzięki niej prawdopodobnie udało się uniknąć większych zniszczeń. Jesteś fantastyczna, Claire, powinnaś być z siebie zadowolona. Ja też w liceum kablowałam na kolegów i koleżanki, bo porządek musi być. Zawsze! - Hoy niemal krzyczała z szerokim uśmiechem na twarzy.

Za każdym razem, gdy wypowiedziała jakieś słowo, w kącikach jej ust pojawiała się spieniona ślina, a po jej słowach niemal wszystkie spojrzenia uczniów przeniosły się na skonsternowaną Claire.
- Czy ty też coś piłaś wczoraj, droga koleżanko i bąbelki jeszcze nie wywietrzały? - Zapytał z uśmiechem Gaudencio, by odwrócić uwagę pozostałych od Lockhart.
- Nie, grubasie, nie piłam, a bąbelka masz zamiast fiuta i mózgu - odparła prosto z mostu Hoy, czym zupełnie zaskoczyła historyka i uczniów. - I zajmij się lepiej swoją wagą, a nie docinkami w moją stronę, bo cię urządzę! - Wskazała na niego oskarżycielsko palcem, po czym energicznym krokiem ruszyła do kuchni. - Gbadamosi i Blake sprzątają gówno po śniadaniu! - Krzyknęła jeszcze na odchodne, zostawiając zupełnie zaskoczonych nauczycieli z rozbawionymi (przynajmniej w większości) uczniami.
Ewidentnie coś dziwnego działo się z fizyczką, a Dean i Claire doskonale wiedzieli, co.

Po śniadaniu, gdy Marty i Jerry posprzątali odchody, wszyscy zostali zebrani przez Lambo na środku obozu, pod flagą. Nauczyciel astronomii był twardo stąpającym po ziemi mężczyzną, nie wdawał się w uczniami w niepotrzebne dyskusje i zachowywał dystans. Dał się poznać jako wymagający belfer, ale i uczciwie podchodzący do swoich pupili. Nawet, jeśli ktoś go nie lubił, to nie dało się go nie szanować.
- Tak, jak mówiłem wczoraj, wyruszamy na szlak. Zabrać ze sobą plecaki, coś do picia i jedzenia. Co prawda podejrzewam, że wrócimy na lunch, ale gdybyśmy jednak nie dali rady, nie będziecie mi stękać, że jesteście głodni. - Przejechał wzrokiem po zebranych. - Dzisiaj sprawdzimy trochę tych lasów i nie interesuje mnie, że po wczorajszym wieczorze możecie czuć się słabiej. Idą wszyscy, a już zwłaszcza Mike Tyson i Andrew Golota. - Wskazał palcem na Marty'ego i Jerry'ego, a przez zebranych przetoczyła się salwa śmiechu. - Panie Marshall i Hoy zostają w obozie, żebyśmy mieli coś ciepłego do zjedzenia, gdy wrócimy. Pan Gaudencio również idzie z nami.


Dał im kwadrans na zabranie potrzebnych rzeczy, po czym wyruszyli obranym przez nauczyciela szlakiem. Ledwo weszli między drzewa, a Lambo uprzedził:
- Bez zostawiania za sobą resztek jedzenia i innych takich. W tych lasach można trafić na niedźwiedzie, wilki i inne drapieżniki, a nie chciałbym, żeby w czasie naszego pobytu podeszły pod obóz, bo ktoś nie mógł dojeść kanapki i wyrzucił ją w krzaki. Trzymamy się blisko, nie oddalamy od grupy, a odejście za potrzebą zgłaszamy mnie albo Gaudencio.

Prowadził ich pewnie przy użyciu mapy i kompasu, co dla typowego mieszczucha było czymś zupełnie abstrakcyjnym. Zaznaczał drogę i świetnie orientował się w terenie, co zdradzało, że musiał zajmować się tym już wcześniej, a kto wie, może i było to jego hobby. Annika obserwując go doskonale wiedziała, że Lambo zdaje sobie sprawę z tego, co robi i nie ma w tym przypadku. Tak działali profesjonaliści.

Pogoda była świetna, więc las zarzucał ich przeróżnymi dźwiękami - szumiących wysoko liści, śpiewu ptaków, odgłosów zwierząt. Raz czy dwa mignęły im w oddali dwie sarny, na drzewach kilka razy dostrzegli wiewiórki i inne niewielkie stworzenia, których niektórzy nie potrafili nawet nazwać. Wszędzie było zielono, a powietrze pachniało naturą. Po dwóch godzinach nieustannego marszu natrafili na niewielki, klimatyczny wodospad w środku lasu, spływający do niewielkiego strumyka.


Lambo zarządził przerwę, a co niektórzy skorzystali z możliwości odświeżenia się w przyjemnie chłodnej wodzie. Pół godziny później byli już z powrotem na szlaku, wchodząc w coraz gęstszy las. Korony drzew były tak rozłożyste, że z ledwością przepuszczały promienie słońca tworząc dość osobliwą, ponurą atmosferę. Niektórym się to podobało, innym nie bardzo. Teren wznosił się i opadał, w czasie marszu widzieli również lisa, który przyglądał im się z bezpiecznej odległości, a potem zniknął gdzieś w krzakach. W końcu udało im się trafić na niewielką polanę, na której, o dziwo, zastali całkiem dobrze zachowany drewniany domek.
- Tak właśnie myślałem, że trafimy tutaj na jeden z dawnych domów ranczowych - powiedział, przyglądając mu się. - Niektóre na tych terenach datowane są na początek dziewiętnastego wieku, aż dziwne, że wciąż tak dobrze się trzymają, biorąc pod uwagę liczne wycieczki w te tereny. W tych lasach musi ich być zdecydowanie więcej, ale nie mamy już dzisiaj czasu, żeby szukać.

Lambo zrobił kilka zdjęć, następnie grupami wchodzili do środka. Wewnątrz właściwie nic nie zostało - deski podłogi były w wielu miejscach połamane, przepuszczając wysoką trawę. Pod jednym z okien znaleźli pozostałość po stole i dwóch krzesłach, w pokoju obok zardzewiałą ramę od łóżka i ubabraną odchodami część materaca, który wyglądał, jakby pozostałą odgryzło jakieś drapieżne zwierzę. Na górę nie wchodzili, gdyż schody paskudnie trzeszczały przy każdym kroku, co mogło doprowadzić do wypadku. Nie ryzykowali niepotrzebnie.

Po kilkunastu minutach ruszyli w drogę powrotną do ośrodka. Tym razem Lambo wybrał trasę pnącą się pod górę, zapewne by utrzeć nosa tym, którzy wczoraj przesadzili z procentami. Dominowały tu sosny i dęby, a gdzieniegdzie można było trafić na niewielkie strumyki skryte pod gęstwiną paproci. Będąc już niemal na wzniesieniu, Gaudencio wskazał palcem na jakiś ruch w oddali. Wszycy odwrócili się w tamtą stronę. Kilkadziesiąt metrów dalej, w zagłębieniu terenu po prawej stronie dojrzeli jaskrawy kształt poruszający się szybko w dół niewielkiego strumienia. Pomimo odległości byli w stanie stwierdzić, że to mężczyzna w czerwonej koszuli w kratę, jaką zakładali drwale, bądź myśliwi, którzy chcieli uchronić się od przypadkowego postrzału. Jego ruchy zdradzały siłę i młodość, choć z tej odległości nie można było dostrzec więcej szczegółów. Długie, czarne włosy opadały na jego twarz, zlewając je w jednolitą maskę.
- Hej! - Krzyknął nagle Gaudencio, a jego głos odbił się echem od drzew.

Nieznajomy przystanął, odwrócił się i uniósł rękę w geście powitania. Przez chwilę przyglądał im się nieruchomo, po czym ruszył w dół strumienia. Spokojnie, ale pewnie. Widzieli tylko oddalający się kształt jego szerokich pleców.
- Ciekawe, kto to... - Zastanowił się historyk.
- Pewnie jakiś turysta - odrzekł Lambo. - Ludzie przyjeżdżają tutaj w różnych sprawach, nie tylko do ośrodków wczasowych. Może robi zdjęcia dla jakiejś gazety.
- Nie wyglądał mi na fotografa
- odpowiedział Gaudencio.
- Nieważne. - Uciął rozmowę Lambo. - Miło wiedzieć, że w tej głuszy nie jesteśmy sami.
- Skoro tak uważasz... Szkoda, że sobie poszedł i jesteśmy tak daleko. Można byłoby zaprosić go na obiad.
- Historyk przetarł zroszone czoło dłonią i ruszył wraz z pozostałymi w dalszą drogę.

Do obozu dotarli krótko przed trzecią, gdy Hoy i Marshall podawały już przygotowany obiad. Ryż z pięknie pachnącym kurczakiem i warzywami to wszystko, co było im potrzebne po tak aktywnym dniu.
- Resztę dnia macie dla siebie, tylko bez przegięć, tak jak wczoraj - powiedziała dość surowo pani Marshall, zerkając po twarzach poszczególnych uczniów. - Już wystarczająco niektórzy narozrabiali, nie chcemy, żebyście do końca zniszczyli ten ośrodek.
- No właśnie, spróbujcie tylko, a was urządzę. - Pani Hoy wygrażała łychą do nakładania ryżu. Jej ruchy były spięte, rwane, a wzrok skakał po uczniach, nie mogąc się zdecydować, na którym konkretnie zatrzymać. Jakby była na niezłym spidzie.

 
Tabasa jest offline