Posiłek pod chmurką okazał się ostatnim posiłkiem skazańców. Zaczęło się niewinnie - naga kurew biegnąca przez polanę. Sama, samotna i tak bezbronna, że chwytała bandę zjebów za serce. Bo jak takiej nie pomóc? Ciuchy straciła, godności pewnie nigdy nie miała... nic tylko brać i się opiekować, potem wsadzić do wyra i przerżnąć ile siły dała fabryka. W ramach podziękowań oczywiście. Za pomoc, dobroć i chuj tam wiedział co jeszcze.
Jakie więc było zaskoczenie Kai, gdy to nie laskę, a laska zaczęła rżnięcie. Gorąca, czerwona jucha trysnęła na trawę, osiadając gęstymi kroplami na zielonych źdźbłach... fascynujący widok. Równie hipnotyzujący, co charczenie tej starej, tępej suki i debila w sweterku z pomocy dla powodzian. Van Ophen czuła zazdrość. Od zawsze chciała to zrobił, od pierwszego dnia w tej pokurwionej szkole, a ta mała goła zdzira ją uprzedziła. Ale to nie był koniec niespodzianek.
Tłum neandertali, kojarzący się z tłuszczą idącą polować na czarownice - pierwotne, podstawowe i proste narzędzia. Służące do mordu. Na ludziach z obozu. Na nich... zostali zaatakowani, a to oznaczało tylko jedno.
Ręka sama powędrowała do kieszeni spodni, wyjmując twardy, podłużny kawałek stali, a do bulgotu umierających i krzyków kaszalotów dołączył dźwięczny klekot.
Prawo było jasne - mogli odpowiedzieć na atak, bronić swojego życia za cenę życia oponentów. Kaya nigdy nikogo nie zabiła, bo skończyłaby w pace, czego nie chciała, ale teraz...
Teraz, gdyby była facetem, w spodniach urósłby jej twardy, sztywny drąg. Zawsze chciała kogoś zabić. Zobaczyć jak to jest - patrzeć w uciekające z oczu życie i wiedzieć, że to dzięki niej. Pobiegła za resztą do jadalni, ale nie kuliła się w kącie. Przeszukiwała szafki, wywalała na podłogę szuflady. Broń. Noże, rury. Paliwo do kuchenek, łatwopalne gówna. Mogli legalnie łamać, ciąć, miażdżyć i palić. Gwiazda przyszła w tym roku wcześniej.