God give me one gift. Only one. And I will not waste it.
Z transportowca wysiadł postawny, muskularny, wysoki mężczyzna. Ubrany w brudne łachy, z wyraźnymi śladami walki na twarzy, zdawał się nie przejmować specjalnie swym wyglądem. Na piersi wisiał drewniany krzyż, taki sam miał wytatuowany na szyj, w ręce trzymał niedużą torbę. Rozglądał się po bazie, rejestrując układ budynków i możliwe zabezpieczania, które miałyby otrzymać go w tym miejscu. Nie to żeby miał zamiar wiać, czy coś takiego. Ot, stare przyzwyczajenia. Spojrzenie miał twarde, nieufne, choć spokojne. W milczeniu wykonał polecenia Sierżanta. Gdy ten wreszcie skończył gadać, tylko odprowadził go wzrokiem i splunął na zimie.
- Swołocz. -
Komentarz nie był skierowany do nikogo konkretnego. W sumie to reszta pasażerów transportowca doczekała się od niego tylko szybkiego zlustrowania wzrokiem, po czym była ignorowana. Bez słowa udał się w kierunku kwater zajmując pierwszą wolną z brzegu. Zatrzasną za sobą drzwi, rzucił torbę na łóżko i rozejrzał się po pokoju. Na ścianie wisiało wielkie logo SHELD, które od razu zdjął i wywalił do kosza. Na jego miejsce powiesił wyjęty z torby, drewniany krzyż. Większą wersje tego, który miał zawieszony na szyj. Z torby wyjął jeszcze Biblie w czarnej oprawie i położył na stoliku, obok łóżka. Na tym urządzanie jego kwatery się skończyło.
Rzucił jeszcze raz okiem na swe nowe lokum i wyszedł na zewnątrz. Miał zamiar znaleźć wspomnianą przez trepa stołówkę a potem miejsce do ćwiczeń. Był tak głodny, że zjadłby konia z kopytami. Choćby i na surowo. W końcu ten ostatni był całkiem niezły.