Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-07-2017, 16:23   #173
Alaron Elessedil
 
Alaron Elessedil's Avatar
 
Reputacja: 1 Alaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputację
Jego przypuszczenie było całkiem słuszne. Informacje, którymi dysponował były niewystarczające i słusznie zwrócił się do Denisa z kwestią zbadania ruin. Wystarczyło, że znajdzie w nich jedną, z pozoru nieistotną informację. Poszlakę poszlaki. Fragment twarzy, ułamek znaku, zdewastowany posążek. Wydawało się to niczym, lecz sama wiedza o istnieniu pewnych elementów było bardziej znacząca niż reprezentowane znaczenie. Cokolwiek. Tylko zaczepienie. Był przekonany, że reszta zrobi się sama.

Zadziwiająco szybko okazało się, że poszlaka przyszła do niego sama. W osobie Denisa. Dziwne uczucia, jak wyraził się Arcon. Jacob miał ochotę uśmiechnąć się szeroko. O tak, wiedział już o jaki kult chodziło. Te dwa słowa powiedziały mu wszystko. Drabina jego własnej biblioteki powiozła go w odległy kąt, a obszerna szuflada wysunęła się. Zrozumiał również w czym tkwił jego błąd. Szukał zbyt płytko. Powinien udać się znacznie... głębiej.

Mimo wszystko nie pytał dalej, a przymiotniki i użyte określenia krążyły mu w głowie pozbawione niepotrzebnej otoczki spójników oraz zbędnych słów. Pradawne, obce, błoniaste skrzydła, wężowate kształty, dziwna głowa, wielkie oczodoły, zaburzone proporcje ciała. Pulsujący, matowy kamień z jasnymi żyłkami, trudny do wydobycia. Skomplikowane figury geometryczne. Niezrozumiałe. Obce.

To było dokładnie to opatrzone w nowe szczegóły. Wyobrażał sobie jak mogła wyglądać ta świątynia na podstawie charakterystycznych elementów dla danej wiary. Nie wspominając o wskazówkach, które znajdowały się niedaleko. Mógł we własnym umyśle zwiedzić budowlę, która być może przypominała tę, w której wszystkie rewelacje dostrzegł Denis.

Ponownie przyjrzał się monecie, by sprawdzić czy w świetle nowej wiedzy nie ujawni dodatkowych informacji.

- Tak, wiem czego możesz się spodziewać na dole - rzekł Jacob, gdy Denis przygotowywał się do zejścia pod wodę. Podszedł do lurkera i inżyniera niedbałym krokiem.

- Najprawdopodobniej czeka cię mniej przyjemna, ale za to znacznie straszniejsza przygoda niż w Serpens. Mroczna sceneria, cienie na krawędzi widzenia... może nawet potwory - kontynuował beztrosko historyk. W tej chwili mógłby mówić o wszystkim od imponujących wieńców złożonych z polnych kwiatuszków do wspominania niezwykle przyjemnego wydarzenia. Opowieść o potworach pasowała jak pięść do nosa.

- Ale wiem jak cię przed nimi ochronić. Widziałeś kiedyś pokazy iluzjonistyczne? Chyba każdy choć raz w życiu je widział. Wiesz, prestidigitator wychodzi na scenę i chowa w dłoni piłeczkę. Pyta widownię gdzie ona jest. Niektórzy wskazują dłoń, w której ją schował, a inni są bardziej przenikliwi i wskazują na drugą dłoń. Spodziewają się podstępu. Wtedy człowiek otwiera obie puste dłonie i wyciąga przedmiot zainteresowań z ucha umorusanego chłopca. Ostatecznie bucha kłąb dymu, a kiedy się rozwiewa, nikogo już nie ma na podwyższeniu. Chcę ci przez to powiedzieć, że większość ludzi ufa swoim oczom. Widzą stół, myślą "stół". Iluzjoniści pokazują jak łatwo jest oszukać ludzkie oko. Ten kult, do którego się wybierasz bazował na oszukiwaniu ludzkich zmysłów na różne sposoby. I to całkiem skutecznie - przerwał na chwilę, by spojrzeć w dół, na zanurzoną już świątynię. Z jego wyrazu twarzy nie dało się niczego odczytać. W końcu ponownie spojrzał na Denisa.

- Jedynym sposobem obrony jest wiara w nieistnienie. To właśnie mieli na myśli agenci Black Cross, gdy wspominali, iż sama wiara jest niebezpieczna. Kult jest cholernie przekonujący. Tak bardzo, że byli w stanie doprowadzić ludzi do obłędu tym, co nie istnieje. Kwestionuj wszystko, co widzisz i słyszysz. To wspomoże twoją siłę woli, a właśnie na tą broń odbywa się walka. Pamiętaj, że to tylko twoja wyobraźnia. Za każdym razem - poklepał lurkera po ramieniu, po czym odwrócił się i ruszył wgłąb sterowca. W pewnym momencie odwrócił się jednak.

- Ale jak zobaczysz, że coś cię atakuje, to lepiej uciekaj. Nie dam gwarancji, że pod halucynacją monstrum nie kryje się rekin.

Skierował się w stronę mostka z poczuciem, że zrobił wszystko, co mógł, by uzbroić lurkera. W tej potyczce będzie musiał polegać nie na sile ciała, ale umysłu. Cooper dał mu narzędzia. Broń. Niewiara w istnienie nie miała żadnej mocy, lecz wiara w nieistnienie była jedyną linią obrony, jaką obecnie znalazł. Pozwolił sobie na skrzywienie się. Nie podobała mu się ta myśl.
Zreflektował się bardzo szybko. Sama siła woli wystarczała. Nie miał podstaw do wątpienia w to. Miał widział dowód.

- Odlatujemy na pełnej prędkości, gdy tylko lurker powróci. Bądźcie gotowi - zakomunikował załodze.

Po chwili usiadł na pierwszym lepszym siedzeniu. To była jego pierwsza wolna chwila od bardzo dawna. Jeden, krótki moment, w którym nie musiał się niczym przejmować. Wiedział, że nie potrwa od długo, dlatego nawet nie zapukał do pokoju Eloizy, choć miał na to ochotę.
Ta jednak przeszła jak cięta nożem. Wzniesione blokady padły i wróciły wspomnienia z K'Tshi.

Jacob otaczał się mnogością ludzi żywiących do niego rozmaite uczucia. Część go kochała, część nienawidziła, a pomiędzy tymi skrajnymi emocjami było pełne spektrum innych. Określ jedno z nich, a znajdzie się tam przynajmniej jeden człowiek. Uśmiechnął się lekko, może trochę smutno. Istniało wiele osób nazywających go przyjacielem, lecz historyk tego nie odwzajemniał. Nikt jednak nie wpadł na to, że największą ceną geniuszu była samotność. Właśnie dlatego nie miał przyjaciół. Nikt na to nie wpadł. Wszyscy byli zbyt ograniczeni, by to zrozumieć zanim rozrysuje się to ze szczegółami. Historyk znał się na ludziach, zatem również znał siebie. Pewne cechy pozostawały stałe i niezmienne - chęć obcowania z osobami o choćby zbliżonej inteligencji. Tylko to oznaczało trwałość. Wszystko pozostałe było jednoznaczne z nudą. W najlepszym wypadku.

Choć Lucjusz Ferat nie był geniuszem, to był człowiekiem ponadprzeciętnym. Choć nie dorównywał Starrowi, był najbliższym kandydatem do czegoś, co mógłby nazwać równorzędnym partnerem. Był jedynym przyjacielem.
Potarł oczy, a następnie całą twarz, rozluźniając w ten sposób spinające się mięśnie mimiczne. Ze szczególną uwagą potraktował mięśnie żuchwy.

Mógł to przewidzieć. To wcale nie było trudne. Miasto rozpadało się w szwach, zaś Lucjusz był najłatwiejszym do poświęcenia elementem. Każdy, kto był na miejscu, prócz Manuel, mógł się tego wypierać ile chciał, ale historyk wiedział swoje. Znał się na ludziach. Zadecydowało to, że był najbardziej obcy. To zadecydowała ona była ich, on nie.
Gdyby tylko zabrał Ferata ze sobą albo był na miejscu sam razem z Manuel i Lucjuszem, wyciągnąłby ich oboje. Wymyśliłby coś. Stworzył jakiś plan. Zawsze, kiedy miał wybór, po prostu nie wybierał.

I to on podobno był egoistą. Chociaż po chwili zastanowienia musiał przyznać, że jest w tym coś z prawdy, lecz to właśnie on skakał po dachach jak kozica po górach, żeby przeciągnąć Black Cross na swoją stronę i przygotować sterowiec do odlotu, gdy przybędzie reszta. Oczywiście Denis mógłby poradzić sobie sam. Zabijając jeńców, bo na inne sposoby był za mało bezczelny. Za mało znał ludzi.
Jacob tymczasem zaufał, że wszyscy w grupie będą dbać o siebie. Pomylił się. Był za bardzo zajęty organizowaniem odlotu i długoterminowymi planami ocalenia setek tysięcy istnień, że zapomniał o tym jednym.

Jeśli chcesz coś zrobić dobrze, zrób to sam. Najbardziej jednak bolało to, że nie miał na kim zastosować nowego spostrzeżenia. Tym razem, pierwszy raz w życiu został sam. Prawdziwie sam.

Jaką było niesprawiedliwością, że sam był gotów bez wahania rzucić się na pomoc bliskim innych osób, a żadna osoba nie zrobi tego samego w stosunku do osoby bliskiej jemu.

Jeszcze nigdy nie był tak bardzo bliski wygłoszenia całemu światu wszystkich niebezpiecznych tajemnic, jakie zdobył przez wszystkie lata i niech się dzieje co chce. Niech padają imperia, rosną nowe mocarstwa i upadają. Niech świat runie i rozpadnie się w posadach. A był całkowicie świadom, że dysponował odpowiednimi wiadomościami, by tak uczynić. Był w stanie przewrócić właściwe kostki domina. Mógł być motylem wywołującym huragan na drugim końcu świata.

W jednej chwili stracił ochotę na ratowanie świata i ludzi. Otworzył oczy i odetchnął głęboko z szerokim uśmiechem. Czuł się tak, jakby z barków spadł mu olbrzymi głaz... zatrzymując się na dnie serca. On jednak wciąż się uśmiechał. Co by to dało, gdyby wszyscy wiedzieli co czuje? Nic.

W końcu właśnie w tym celu przyjął taką, a nie inną rolę. Mógłby być każdym. Cichym doradcą, przenikliwym niemową, głupim gadułą. Przybrał tę pozę i trzymał się jej konsekwentnie dlatego, że nie mógł sobie pozwolić na to, by wszystko potoczyło się wbrew planom. Jeśli jednak już się potoczy inaczej, to musiał być w stanie wszystko korygować. Miliony, miliardy opcji. Miliony milionów konsekwencji. A i tak coś potrafiło umknąć.

Zapragnął nagle być na odludziu, by wyrzucić całą wściekłość i żal na wszelkie sposoby. Zamiast tego stał i się uśmiechał równie przekonująco, co zazwyczaj. Jeszcze nigdy przedtem nie czuł się tak bardzo uwięziony wewnątrz siebie jak teraz. Musiał iść do swojej kajuty. Natychmiast. Nie miał ochoty widzieć się z nikim, a już na pewno nie z Richardem, na którego przecież czekał.

Wchodził do swojego pokoju i musiał kiedyś z niego wyjść. W tej chwili jednak liczył jeszcze na pięć minut spokoju. Pomimo wewnętrznego sztormu ruszył ku wyjściu z mostka, pogwizdując cicho wesołą melodyjkę.

Szybko zdał sobie sprawę, że będzie to niemożliwe. Cichy głos w głowie podpowiedział mu z przytłaczającą pewnością, że nic nie jest niemożliwe. Wszystko to kwestia wyboru. Na wszelkie zwroty pod własnym adresem historyk uśmiechnął się jeszcze szerzej. Był tak dobry, że sam siebie zaskakiwał. Nikt nie miał nawet pojęcia czego pragnie, a czego nie cierpi.

Przez krótką chwilę miał ochotę wyrzucić szlachcica ze sterowca. Coś wewnątrz niego przesunęło jednak ciężar z głębin serca wprost na barki. Wrócił do roli. Podobnie sam La Croix, choć zajęło mu to znacznie więcej czasu. Starr uśmiechnął się jeszcze szerzej wiedząc, że owy człowiek nawet nie zdaje sobie sprawy, jak jest ważny dla łowcy tajemnic.

- Od czasów K'Tshi nie zmieniłem zdania. Nie mam zamiaru wybierać się na tę wyspę. Wy zrobicie jak chcecie. Zanim jednak nastąpi spotkanie, istnieje kilka sznurków, za które muszę pociągnąć. Zaczynając od chwili obecnej, Denis schodzi do świątyni uzbrojony po zęby w najsilniejszą broń, jaką dysponujemy, a my ruszymy do radiostacji. Jeńcy pomogą skontaktować się z waszym znajomym z Antigui. To prawa ręka Shagreena. Wy się znacie, więc będziecie rozmawiać. My się nie znamy, więc oficjalnie mnie tam nie będzie. Będę podpowiadał kwestie, które trzeba będzie poruszyć - odparł spokojnie Jacob.

Najpierw jednak będzie musiał przeprosić Zhou i poprosić o odłożenie próby kontaktu o kilkanaście minut. Nie przewidywał problemów.

- Chodzi nam przede wszystkim o to, by opóźnić spotkanie na wyspie. Jako sojusznicy lecimy im na pomoc ze zdobytym arsenałem wspomagającym. Planujemy też przekonać kapitana Kidda do przyłączenia się do naszej sprawy. To powinno ich przekonać do tego, by dali nam czas. W końcu chodzi o ostateczne rozstrzygnięcie. Wierz mi, to nie będzie kameralne spotkanie z honorowym pojedynkiem. Nie zwlekajmy zatem. Nie pozwólmy historii toczyć się samej - uśmiechnął się promiennie i zapraszająco ruszył ręką w kierunku radiostacji.
 
__________________
Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje.
Nie jestem moją postacią i vice versa.
Alaron Elessedil jest offline