Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-07-2017, 09:42   #86
Tabasa
 
Tabasa's Avatar
 
Reputacja: 1 Tabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputacjęTabasa ma wspaniałą reputację

Claire, Kim, Jerry i Dean nie zamierzali czekać na Marty'ego aż kwadrans, więc i oni teoretycznie nie musieli się spieszyć, tylko skupić na planie, który mieli do wykonania. Wypadli tylnymi drzwiami i przecięli ścieżkę, znikając w lesie. Trzymali się blisko linii drzew, ale nie aż tak blisko, by zostać zauważonymi. Zwinność i szybkość pomagały chłopakom przedzierać się przez kolejne metry leśnego poszycia. Treningi i obozy sportowe z pewnością teraz procentowały.

Wtem idący przodem Danny poczuł, że na coś nadepnął. Na coś, co nie mogło być ani konarem, ani żadną gałęzią. Nim zdążył pomyśleć, co to było, w mgnieniu oka spod ściółki wystrzeliła metalowa, najeżona ostrymi końcówkami siatka. Przeleciała przed nosem Calistriego i minęła go dosłownie o włos, znikając gdzieś wśród listowia, strasząc okoliczne ptactwo. Krok więcej i Danny znalazłby się w krainie nieopisanego bólu.

Chłopaki szybko zdali sobie sprawę, że okolica musi być naszpikowana pułapkami, dlatego przedzierali się przez las dużo ostrożniej, niż wcześniej. Byli już niemal na końcu linii drzew, które odsłaniały pole golfowe, kiedy usłyszeli krótki krzyk. To był chyba Jerry. Czyżby wpadł w jedną z pułapek? Dzikusy również musiały go usłyszeć, gdyż dwóch mężczyzn z maczetami ruszyło w stronę drzew, powarkując.

Wtedy z bawialni wyskoczył Ken, Lindsay i Gaudencio, robiąc masę szumu i ciskając w napastników czym popadło. Kilku ruszyło w ich stronę, co mogło być ułatwieniem dla dwóch sportowców. Danny i Marty znajdowali się bowiem dość daleko od napastników, w dodatku z boku. Wystarczyło przeciąć szybko ścieżkę i zniknąć w niewielkich krzakach na tyłach domków nauczycieli. Z drugiej strony, razem z Jerry'm i pozostałymi była Kim, więc dla Blake'a nie był to najprostszy i oczywisty wybór.



Ruszyli kilka chwil po tym, jak Marty i Danny opuścili domek, gdyż Claire przypomniała sobie o jeszcze jednej rzeczy, którą postanowiła znaleźć. Przeczesała wszystkie szuflady i w końcu trafiła na torby strunowe, do których powkładali komórki, by je odpowiednio zabezpieczyć. Moment później obrali kierunek na plażę. Trzymali się blisko siebie, cały czas kontrolując wydarzenia przy maszcie z flagą. Wielki dzikus w czerwonej koszuli wciąż oglądał długi nóż, co chwilę zerkając w stronę drzwi bawialni i na nieprzytomną Kate.

Szło im świetnie. Zgrabnie omijali niczego nie świadomych napastników, gdy Dean pechowo nadepnął na coś dziwnego, co z pewnością nie było konarem drzewa. Zdążył tylko otworzyć usta, gdy z mroku kniei wystrzelił w jego stronę drewniany, zaostrzony pal, przejeżdżając Holendrowi po prawej nodze powyżej kolana. Van der Veen syknął i padł na ziemię, a Jerry, będący wciąż rozstrojony emocjonalnie, mimowolnie krzyknął. Krótko, ale chyba na tyle głośno, że zwróciło to uwagę dzikusów przy maszcie z flagą. Ten w czerwonej koszuli warknął coś do dwóch mężczyzn z maczetami, a ci ruszyli w ich stronę, rozglądając się po okolicy.

Zerknęli na ranę Deana, choć tak naprawdę nie można było tego nazwać raną. To było otarcie i choć mocno piekło, nie stanowiło większego problemu w poruszaniu się chłopaka. Najgorsze było jednak to, że te dzikusy musiały zastawić w lesie pułapki, co mogło utrudnić im dotarcie do jeziora. Zwłaszcza, że dwaj rośli mężczyźni zbliżali się i choć szli idealnie w ich stronę, na razie ich nie dostrzegli, na co wpływ miały drzewa, krzaki i inna gęsta roślinność.

Wtedy z bawialni wyskoczyli Ken, Lindsay i Gaudencio, robiąc masę szumu i ciskając w napastników czym popadło. Tamci przy maszcie zagotowali się, a dwie kobiety i trójka dzieci ruszyli w stronę Larkinsa, Lewis i historyka. Zbliżający się do lasu mordercy tylko odwrócili się na chwilę, a następnie wrócili do marszu w stronę Claire i reszty.

Zebrani w gęstwinie musieli zadecydować, co dalej. Byle szybko.


Zabrała się za organizację wszystkiego, co było jej potrzebne, by ruszyć na poszukiwania Vesny. W lodówce znalazła opakowania szynki, trochę warzyw i fasoli w puszkach. Mogło się przydać. W szafkach nad zlewem znalazła przyprawy. Wpakowała potrzebne rzeczy do czystego worka na śmieci, z bawialni zgarnęła wiszącą na ścianie gaśnicę prochową. W kuchni znalazła kolejny tłuczek i nóż do mięsa. Z apteczką było gorzej - w jednej z szafek odkryła niewielkie opakowanie z plastrami i gazami, czyli rzeczy do absolutnie podstawowej pomocy. Nic dziwnego, skoro budynek obok mieli health center.

Odpowiednio wyposażona ruszyła do wyjścia z domku, gdy podszedł do niej Harold.
- Idę z tobą - powiedział, patrząc jej w oczy.
Zdziwiło i zaskoczyło to Sam, bo Svensson był jednym z tych, co trzymali się na uboczu i nikogo nie lubili, ale być może w momencie zagrożenia postanowił zmienić swoje podejście? Nie było czasu się nad tym zastanawiać, a we dwójkę zawsze raźniej. Sam skinęła tylko głową i oboje wypadli na ścieżkę, a potem do lasu.

Parker przywołała w myślach tor ucieczki Vesny i Baya. Las nieopodal pola golfowego. Tam się więc skierowali z Haroldem, choć tak naprawdę Chorwatka i jej przyjaciel mogli pobiec gdziekolwiek. Las gęstniał z każdą chwilą, stając się jednolitą, zieloną masą. Będąc kilkadziesiąt metrów od obozu, Harold nagle zahaczył nogą o jakąś linkę zawieszoną między drzewami. Usłyszeli kliknięcie, a następnie od strony gałęzi na Svenssona spadła siekiera, trafiając go ostrzem w szyję i odrzucając na ziemię. Z szerokiej, otwartej rany wystrzeliła ciemna krew, a Sam krzyknęła krótko, jednak na szczęście nikogo tym nie zaalarmowała.

Obrzucając ostatnim spojrzeniem zakrwawione ciało kolegi z klasy, które nie wykazywało żadnych oznak życia, Parker ruszyła dalej. Te dzikusy musiały zastawić w okolicy pułapki, więc dziewczyna stawiała kroki ostrożnie, przyglądając się otoczeniu. Po niespełna pięciu minutach wędrówki, z boku mignęły jej jakieś kształty. Parker szybko zanurkowała w paprocie i przyjrzała się dokładniej. Jakieś piętnaście metrów dalej widziała dwóch napastników, którzy pobiegli za Vesną i Bayem. Jeden z nich trzymał coś w dłoni. Dopiero po chwili dziewczyna zorientowała się, że to noga.

Noga Byrona.

Chłopak musiał więc już nie żyć, skoro był ciągnięty w stronę obozu. Samantha odruchowo zasłoniła usta dłonią, walcząc z kumulującymi się w trzewiach emocjami. Vesny jednak nigdzie nie dostrzegła, co mogło oznaczać, że Chorwatka wciąż żyła. Parker widziała, jak tamci dwaj się rozdzielają - jeden z nich wracał do ośrodka z martwym Silvą, drugi, machając przed sobą leniwie siekierą, ruszył przed siebie, rozglądając się po wysokich paprociach. Szukał Vesny, nie było wątpliwości.



Przetrzepując szafki, Kaya szybko się przekonała, że kuchnia w ośrodku urządzona była tak, by zawierać jak najmniej łatwopalnych środków, co było dość zrozumiałe. Nie znalazła żadnego alkoholu, ale zgarnęła dwie butelki oleju, których nie zdążył zagospodarować Calistri, do tego kilka ściereczek kuchennych, zapalarkę i dziesięciolitrową butlę z gazem. Niezbyt poręczną, trzeba dodać. Tak zaopatrzona, ruszyła do lasu dłuższą chwilę po Claire i pozostałych.

Przez moment niosła butlę przy nodze, ale ostatecznie po wejściu między drzewa, gdzie teren był nierówny, zaczęła jej ciążyć, a Kaya wielkiej siły też nie posiadała, zatem poczęła ciągnąć ją za sobą po ziemi. Nie odeszła daleko, gdy usłyszała krótki, urywany, męski krzyk dochodzący z niedaleka. To był chyba ten nigga, Jerry. Jebana pizda, jak pomyślała szybko van Ophem. Schowana między drzewami dziewczyna widziała, jak od strony masztu rusza w stronę lasu dwóch dzikusów z maczetami, a chwilę później usłyszała rozwrzeszczanego Ken ze swoją równie rozwrzeszczaną tlenioną idiotką, którzy chyba postanowili ruszyć na pomoc nauczycielce.

Kaya musiała się zastanowić, co dalej. Prosta droga nad jezioro teoretycznie jej się skomplikowała dwoma napastnikami z bronią, a nie była też tak daleko od kuchni, żeby przypadkowo nie napatoczyć się na któregoś ze zjebów, gdyby tamci chcieli przypuścić atak na domek.



Przez dłuższą chwilę zastanawiali się, co uczynić, bo nic tak naprawdę nie było oczywiste. Z jednej strony moralność i odpowiednie wybory dochodziły do głosu, z drugiej, obawa o własne życie, gdyby coś poszło nie tak. Ostatecznie przygotowali wolne garnki, które nie były zapełnione gotującym się olejem, zabrali sztućce i noże. Tym bardziej się ucieszyli, gdy do walki postanowił jednak dołączyć Gaudencio. Roztrzęsiony grubasek z dwoma nożami do filetowania ryb wyglądał żałośnie, jednak nie to było teraz najważniejsze. A gdy od strony lasu usłyszeli urywany krzyk, wybiegli na zewnątrz, nie zastanawiając się dłużej.

Ken jeszcze nie zdążył zbiec z werandy, a już wykrzyczał, kto jebał matki tych dzikusów i że tu jest Ameryka (choć do końca nie był pewien), a potem się zaczęło. W ich stronę ruszyły dwie kobiety z nożami i trójka dzieciaków z młotkami. Ken, Lindsay i Gaudencio ciskali w nich wszystkim, co udało im się zabrać. Latały więc sztućce, garnki, elementy zastawy. Kilka rzuconych przez blondynkę talerzy rozbiło się na głowach kobiet, Larkins szczęśliwie trafił solidnym saganem jednego z dzieciaków w skroń i tamten wyłożył się jak ścięte drzewo, nie podnosząc się.

To było jednak za mało, by powstrzymać pierwszą falę, zwłaszcza, że Czerwona Koszula - najwyraźniej rozeźlony faktem, że ktoś postanowił stawiać czynny opór i zranił jedno z dzieci - ruszył wraz z pozostałymi na trójkę przy jadalni zostawiając póki co nieprzytomną Kate. Napastnicy nie pozostali dłużni i z ich strony również poleciały przedmioty - dwie maczety, młotek i nóż. Ten ostatni trafił w lewą rękę Gaudencio, który krzyknął z bólu. Dzikusy nacierali, a Ken, Lindsay i historyk jedyne, co mogli zrobić, to się wycofywać.

Nagle zza pleców dobiegł ich cichy, rozedrgany głos. To była McKenzie.
- Ken, Lindsay, szybko... olej już się gotuje... - rzuciła, stojąc w lekko otwartych drzwiach.


Strach mieszał się ze smutkiem, gdy po raz ostatni spojrzała w martwe oczy Baya. Nie mogła tu zostać, napastnicy zbliżali się szybko. Padła na kolana i czołgając się, wpełzła w paprocie nieopodal. Roślinność była tutaj bujna, więc miała większe szanse na to, że jej nie odkryją. Gdy usłyszała nieopodal trzask łamanej gałązki, zamarła. Odwróciła powoli głowę, widząc niedaleko dwóch rosłych napastników. Stali nad ciałem Byrona, rozmawiając ze sobą, choć ciężko było nazwać rozmową chrząkanie i warczenie.

Jednak w jakiś sposób mężczyźni doszli do porozumienia, gdyż jeden z nich chwycił Silvę za kostkę i począł ciągnąć w stronę obozu, drugi natomiast ruszył powoli dalej, młócąc leniwie powietrze trzymaną w dłoni siekierą. Po chwili Vesna dojrzała jego oblicze - było tak paskudne, że dziewczyna aż zasłoniła usta dłonią. Kątem oka dojrzała leżący dwa metry dalej ułamaną, solidną gałąź, a morderca zbliżał się w stronę, gdzie leżała. Czy jednak miała na tyle siły, by poradzić sobie z rosłym, dobrze odżywionym mężczyzną?



Annika dopadła do przyklejonej do nogi Jacka deski i poczęła ciągnąć, wywołując u chłopaka kolejną falę bólu. Gwoździe weszły naprawdę głęboko, dopiero po dłuższej chwili, wkładając w to naprawdę sporo siły, udało jej się ich pozbyć. Jackowi na moment świat zawirował przed oczami, gdy zobaczył podziurawioną, pokrwawioną nogę. Bolało jak diabli, a z każdym ruchem coraz bardziej.

Nie było jednak czasu o tym myśleć, bo mordercy byli już na miejscu. W przepełnionym bólem umyśle Jack snuł plany, wizje, jak radzą sobie z dzikimi mężczyznami, jednak plany były planami, a rzeczywistość, rzeczywistością. Tamci byli wielcy i mieli broń. I zapewne nie raz już znajdowali się w podobnej sytuacji.

Zdążył tylko przekazać multitoola Annice, gdy dopadł do niego mężczyzna z siekierą. Pozbawiony mobilności Brooks próbował zrobić unik, jednak ranna noga nie pozwoliła zbytnio na manewry i chłopak wywalił się w paprocie. Ostatnie, co zarejestrował jego mózg, to opadająca na czaszkę siekiera, która roztrzaskała mu głowę, posyłając do wieczności.

Annice nie wiodło się lepiej. Co prawda zdążyła rozłożyć multitoola, ale czym było niewielkie ostrze przeciw dwóm długim nożom i siekierze? Dwóch dzikusów przejechało ostrzami po obu przedramionach dziewczyny, otwierając szerokie, krwawiące rany. Wiedziała, że nie ma szans z trzema napastnikami, więc zerwała się do ucieczki, zwłaszcza, że Jackowi nie była w stanie już pomóc. Tamci pędem ruszyli za nią, a po chwili Williams poczuła paskudne uderzenie w lewą łopatkę, jakby otrzymała potężny bokserski cios.

Zwaliła się w paprocie, kwiląc z bólu. Ledwo co mogła ruszać lewą ręką, uderzenie musiało naruszyć w jej ciele coś więcej, coś zerwać, zmiażdżyć? Nieważne, byle stąd uciec! Próbowała wstać, ale wtedy poczuła, jak na jej plecy zwala się wielkie cielsko, przyduszając ją do ziemi. Coś chwyciło ją za włosy, odsłaniając szyję, a chwilę później szerokie ostrze przejechało po krtani dziewczyny, opluwając ciemną krwią okoliczną roślinność. Annika poczuła niewyobrażalny ból, harczała jeszcze przez chwilę, próbując łapać powietrze, jednak w końcu zastygła w bezruchu.

I tylko siedząca na drzewie kuna, zainteresowana tym, co działo się na dole, widziała, jak trzech mężczyzn ciągnie po ziemi ciała dwójki zamordowanych nastolatków w stronę obozu.

 
Tabasa jest offline