Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-07-2017, 14:46   #174
Caleb
 
Caleb's Avatar
 
Reputacja: 1 Caleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputację

Hektolitry wody piętrzyły się nad roślinnością, która jeszcze niedawno tworzyła zupełnie zwyczajny las. Obecnie między koronami drzew przepływały kolorowe ławice gupików, a drobne skorupiaki zdążyły zadomowić się wśród rozłożystych korzeni. Nieznana siła zalała całą wyspę z żelazną konsekwencją. Na powierzchni nie pozostał po niej nawet ślad.
Jak tylko załodze aeroplanu udało się przedostać na pokład, oddała się ona obserwacji tego zjawiska. Było w nim coś majestatycznego i przerażającego zarazem. Żywioł oceanu zalewającego pozornie bezpieczną ziemię przywodził widmo niepokojącej analogii z przeszłości.

Wśród widzów, najbardziej biernym wciąż był Richard. Czuł, jakby ktoś ścisnął go w wielkiej, żelaznej obręczy. Ostatnie wydarzenia, postępujące po sobie jak w kalejdoskopie, zdawały się go przytłaczać. Niestety przeszłość człowieka nigdy nie była bezdenną studnią, gdzie dałoby się umieścić dowolne wydarzenie, ignorując jego konsekwencje. Magnat przeszedł bardzo wiele i tyleż samo stracił. Jego umysł miał pewne prawo wyalienować się w akcie samoobrony.
Jednakże nie był on typem człowieka, który zwykł się poddawać. Po wielu wewnętrznych walkach, uznał że nadszedł najwyższy czas, by opuścić swoją skorupę. Decyzja wcale nie była łatwa. Pozostanie obserwatorem zapewniało pewną dozę bezpieczeństwa, zwalniało z odpowiedzialności. A jednak arystokrata znalazł siłę, zechciał wyrzec się podobnie hańbiącego azylu. La Croix znów był gotów walczyć o sprawę, mimo że wciąż nie znał kryjącej się za nią stawki. Wiedział, że była to słuszna decyzja - zgodna z jego duchem, w którym jak widać, nadal tkwiła awanturnicza nuta.
Zastanowił się od czego zacząć. Przede wszystkim był osobą reprezentacyjną, członkiem Delegatury. Dlatego też najpierw postanowił zadbać o swój wygląd. Zszedł do swoich kwater i starannie zajął szczeciną, która porosła już jego głowę. Potem zajął się doglądaniem zarostu, kończąc na paru kosmetycznych zabiegach.
Dopiero teraz był gotów działać. Swoje kroki skierował do Connora. Musiał przyznać, że dobrze było mieć u siebie lekarza z prawdziwego zdarzenia. Prostymi zabiegami zajmował się świętej pamięci Jonas, lecz ten był przede wszystkim alchemikiem. Żółtoskóry nie tylko znał się świetnie na leczeniu (czego sam Richard był przykładem), ale i dysponował sporą wiedzą w dziedzinie modułów. Ambicje jego nacji potrafiły być imponujące.
Zastał go u siebie, jak kompletował swój sprzęt, sprawdzając co zdążył wziąć z domu, a czego mu brakowało. Connor pierwotnie chciał umrzeć w Xanou i nie zgadzał się z wizją życia poza odziedziczoną pracownią. Teraz jednak najwidoczniej zaakceptował nową sytuację. Kurtuazyjnie, choć nadal z pewną dozą dystansu, zaprosił La Croixa do siebie. Skinieniem kazał spocząć na drewnianym siedzisku, który chwilę potem zatrzeszczało przeraźliwie.
- Ten implant, który podkręcałeś - arystokrata od razu podjął temat - czy w razie potrzeby będziesz mógł zrobić to jeszcze raz? I czy wiążą się z tym jakieś trwałe konsekwencje?
Felczer podniósł sceptycznie brew i Richard wiedział, że to nie będzie łatwe. Już poprzednia ingerencja prawie zatrzymała akcję jego serca. Z drugiej jednak strony… to było lepsze niż seks czy końska dawka orfenu. Przepływowi mocy, jaki towarzyszył zabiegowi, nie starczał żaden opis.
- Zrobić możliwe. Ale ty zrozumieć, że wtedy tak samo jak noszenie kilku implanty - tłumaczył doktor, cierpiętniczo walcząc ze wspólnym językiem - Organizm męczy, energię zabiera. Ty musieć jeszcze odpocząć, dobrze regenerować. A kiedy będzie gotów, wrócić do mnie. Mogę pokazać jak ty manualne uruchomić coś takiego, kiedy przyjść właściwa chwila.
To mu na razie wystarczyło. Następnym celem był Jacob, którego słusznie spodziewał się spotkać na mostku. Niniejszym opuścił pomieszczenie, zostawiając buszującego wśród asortymentu Connora.

Historyk jak zwykle nie próżnował i już miał gotowe kolejne plany. Sytuacja mocno zmieniła się dla Jacoba ze względu na informacje, których udzielił mu Arcon. Lurker słusznie zauważył, że może istnieć jakieś powiązanie enigmatycznego kultu ze świątynią, którą zwiedził na Serpens. Tym bardziej że oślizgłe, dziwne kształty pasowały do panteonu pewnej sekty, o której trochę wiedział. Teraz Cooper zdał sobie sprawę, że mała ilość informacji, nie wynikała z bycia ot, ciekawostką dla zbyt dociekliwych teologów. Ktoś z premedytacją zacierał wszelkie ślady. Tylko jedna osoba odważyła się pisać o plugawej religii otwarcie. Był to Mark Goldstein [1], jeden z największych uczonych nowożytnych czasów. Z jakiegoś powodu człowiek ten nigdy nie ujawnił się publicznie. Teraz nabierało to sensu.
Jeszcze nim Richard odwiedził Starra, ten poświęcił jakiś czas na studiowanie danej przez Denisa monety. Krążka używali ludzie Shagreena na tej samej wyspie, gdzie przebywał i zaraził się chorobą Arcon. Prawdopodobnie dotknięci zarazą wzięli artefakt ze wspomnianej świątyni. Mógł zatem posiadać nie tylko wartość historyczną, ale też istotną z punktu widzenia całej wyprawy.


Moneta uosabiała prawdopodobnie postać jakiegoś szamana. Jacob po raz kolejny sięgnął w głąb pamięci. Jego nieżyjący już towarzysz, Leo Eisenstein, zajmował się historią ludu, do którego pasował ten wizerunek. Kiedy większość czarnych ludzi na Serpens ograniczało się do wierzeń totemicznych, lub zwyczajnie prymitywnych, ten szczep reprezentował rozbudowaną strukturę religijną. Ludzie ci posiadali liczne kasty oraz wierzyli w szereg bóstw o dziwnych imionach, których nie udało się nikomu odcyfrować.
Co jednak gdyby badacze od początku szli w złym kierunku. Być może miana istot nie dało się zwyczajnie wymówić w ludzkim języku. Zapisy fonetyczne mogły w takim przypadku stanowić jedynie o niezdarnych próbach przekucia tychże na zrozumiały dialekt. Co rzecz jasna, nie mogło odnieść sukcesu.
Oznaczałoby to dwie opcje. Pierwsza, Shagreen zdobył monety przez przypadek i nijak miały się do jego krucjaty przeciwko Barnesom, czyli rodzeństwu. Druga roztaczała o wiele bardziej ponurą wizję. Świadczyła bowiem, iż posługiwał się on siłami, których istnienie nie bez powodu ktoś próbował zatuszować.
Jacob spojrzał na zmierzającego doń Richarda. A więc jednak ten stary wyga wrócił do żywych. Dobrze. Ten facet był skuteczny, a Starr nie ukrywał przed sobą, że i potrzebny również jemu. Historyk poprawił kamienną minę. Nie pozwolił, aby kompan mógł wyczytać choć ułamek z tego, co czuł tam, w kajucie. Pewne myśli miały nigdy nie zostać wypowiedziane.
Jego koncepcja nie zakładała wizyty na wyspie Eliasza. Wolał oddziaływać na tok wydarzeń z dystansu, dobrze rozplanowując poszczególne podpunkty. Po pierwsze Denis miał odbyć wycieczkę do świątyni pod wodą. Jego rekonesans mógł odsłonić parę dodatkowych kart dotyczących kultu. Potem był Kidd. Faceta osobiście nie znał, ale jeśli córka odziedziczyła po nim temperament, jakiekolwiek pertraktacje mogły skończyć się niemałą ruchawką. Piraci z reguły nie chodzili na żadne ugody, chyba że ktoś dysponował horrendalną wręcz przynętą. I wreszcie doktor. Tutaj wchodził na scenę Richard, który już wcześniej spotkał tamtego. Pierwszy raz, kiedy przyszedł na poprzedni zeppelin, szukając Denisa [2]. Potem w starym kontenerowcu, gdzie wyjawił swoje właściwe zamiary [3]. Z pewnością uprzednia znajomość stanowiła tu ważny atut, co nie zmieniało faktu, że również ta rozmowa miała być wyzwaniem. Człowiek z organizacji zajmującej się izolacją chorych, nie tylko pozwolił na ucieczkę, ale też aktywnie pomagał zarażonym. Musiał mieć naprawdę dobre powody takiego działania.

Więźniowie zostali dość szybko uznani za właściwych członków załogi. Znaleziono dla nich prowiant oraz wodę. Connor już wcześniej opatrzył co poważniejsze obrażenia, których nabawili się podczas pierwotnego przesłuchania. Zhou z kolei pozwolił im użyć radiostacji, kiedy tylko powołali się na słowa Jacoba. Teraz cała trójka majstrowała przy urządzeniu, manewrując przy dźwigniach i dziesiątkach pokręteł. Z głośników dochodziły na przemian serie trzasków. Aparatura wyłapywała kolejne zakresy, czasem natrafiając na losowe przekazy.
- Po ataku na K’Tshi, w ogniu stają kolejne miasta… - zaanonsował ktoś z dziennikarskim akcentem.
Stacja znów się zmieniła. Richard oraz Jacob stanęli obok, cierpliwie czekając.
- W dzisiejszym odcinku przepis na fenomenalną sałatkę jajeczną…
Ktoś westchnął.
- ...gościmy specjalistę od minerałów, które opowie nam dlaczego sądzi, że pierwiastek zwany dilithium, to pozostałość ze Starego Świata…
Beatrice podniosła palec na znak, że są już blisko. Igła wskazująca pozycję sygnału wreszcie zatrzymała się. Zapanowała cisza, po której w pomieszczeniu rozległ się głos, którego Richard nie mógł pomylić z żadnym innym.
- Jestem obecny. Można mówić.

W tym czasie Denis pracował już z Malofyem przy kombinezonie. Akwalung A-72 zakładało się ponad dobry kwadrans, a to i tak przy pomocy doświadczonego człowieka. Strój posiadał niezliczoną ilość sprzączek, zaworów kompresyjnych oraz ogólnych zabezpieczeń. Arconowi nie przychodziła do głowy sytuacja, w której taki sprzęt mógł zawieść. Skoro Shagreen podarował mu ten strój, nawet jeśli poprzez swoich ludzi, w istocie zależało mu aby lurker był skuteczny. Tyle tylko, że tamten chciał, aby szukać ciała Enzo, tymczasem Denis planował zejście zupełnie gdzie indziej. Do miejsca, gdzie mógł natrafić na wiedzę niebezpieczną nawet dla własnego umysłu. W takich sytuacjach nawet najlepszy ekwipunek mógł go nie uratować.
Po jakimś czasie był już gotowy. Sterowiec obniżył lot na tyle, aby wysięgnik w dolnym pokładzie mógł spuścić poławiacza bezpiecznie do oceanu. Denis spoglądał w toń, słuchając regularnego dźwięku ogniw łańcucha, na którym był zwieszony. W międzyczasie inżynier mówił do niego przez wbudowane wewnątrz radio. Jak twierdził, wszystko szło zgodnie z procedurą i nie miał powodów do zmartwień.
Jeszcze moment i nurek zanurzył się do wody. Akwalung szybko wyrównał temperaturę, przez co Arcon nie poczuł nawet charakterystycznego dreszczu, jaki towarzyszył lurkerom w cieńszych kombinezonach.
Na początku zwyczajowo obserwował jedynie różne odcienie błękitu oraz drobny plankton osiadający mu na hełmie. Z czasem kształty na dnie oceanu zaczęły nabierać wyrazistości. A było co oglądać. Zatopiony ląd wyglądał jak prawdziwa wyspa, lecz bajkowo zniekształcona. Nie ona była jednak celem Denisa. Odbił nieco, zmierzając ku świątyni.
Dziwna budowla wyglądała jakby ktoś odłupał trójkątną formę z ogromnego, czarnego kamienia. Wokół niej wszystko zdawało się zamierać. Nie rosła tu żadna, wodna roślinność. Nawet ryby unikały tych okolic i uciekały wprost na lurkera, zamiast przed nim.
Tuż przed samą świątynią znajdowały się liczne rzeźby przedstawiające ludzkie sylwetki. Przywodziło to nieco na myśl Kamienny Krąg Rahima, jedno z miejsc, do którego zszedł raz Enzo, lecz okazało się być niewłaściwym tropem. Tam statuy stały jednak w równym okręgu. Tutaj postaci zdawały się gdzieś masowo odchodzić.


Kobiety, mężczyźni, starcy oraz dzieci, uzupełniali nieruchomy pochód. Wszyscy trzymali głowy nisko. Trudno było wyczytać cokolwiek z ich twarzy, zdawało się jednak że są smutni, jeśli nie zrozpaczeni. Denis wiedział, że percepcja mogła go mylić. Głębokość oraz zmiana ciśnienia czasem wypaczała myślenie. Tutaj wszystko było inne i trudne do zrozumienia w konwencjonalnym, “powierzchniowym” rozumieniu.
Posągi może i były zjawiskowe, ale nie mogły udzielić mu żadnych odpowiedzi. Arcon popłynął dalej, tuż pod bramę świątyni. Mieściła się ona między dwoma mocno pochylonymi filarami. Kiedyś stały tu olbrzymie odrzwia. Na dzień dzisiejszy pozostały z nich jedynie metalowe zawiasy o wielkości człowieka. Denis włączył lampę, oświetlając wnętrze hallu. W istocie przypominał on bardziej nieforemnie wydrążony korytarz. Zewnętrzna regularność budynku mocno kontrastowała ze zniekształconym przejściem, które przypominało bardziej robotę jakiegoś świdra. Jak tylko Denis wkroczył do środka aktywne dotychczas radio szczeknęło raz jeszcze, po czym odmówiło współpracy.
Płynął poprzez ciemność. Światło tylko nieznacznie przedzierało się przez cienie, jakby te łakomie pożerały każdy foton. Drogi przed nim rozgałęziały się, a każda przypominała poprzednie - wszystkie były surowo wydrążonymi tunelami. Czasem lurker natrafiał na wnęki, gdzie jak sądził, odbywały się jakieś rytuały. Stały tam bowiem kamienne ołtarze, wokół których wyryto na ziemi zachodzące na siebie linie oraz kwadraty. Niestety, woda która zalała to miejsce, wymyła ewentualne rekwizyty, więc nie mógł stwierdzić nic więcej.
Posuwał się coraz dalej i głębiej, przez co temperatura wody znacznie spadała. Nawet system grzewczy akwalungu działał słabiej, a chłód przezierał poprzez jego powierzchnię. W normalnych warunkach zmusiłoby to lurkera do odwrotu, lecz wtem poczuł on coś dziwnego.
Był to wielce osobliwy zryw, gdzieś w głębi czaszki. Zupełnie jakby zwierzęca część mózgu uruchomiła się pod wpływem dramatycznych sygnałów, wysyłanych z układu nerwowego. Denis choć niczego nie widział naocznie jak i na radarze, to czuł jakąś obecność. I nie chodziło o zabłąkaną, morską faunę. Coś konsekwentnie zbliżało się do miejsca, gdzie przebywał, a przynajmniej tak mu się wydawało.
Spojrzał w głąb korytarzy i z powrotem. Z jednej strony w dalszej części kompleksu chłód mógł go zwyczajnie wyziębić. Z drugiej jednak, odwrót oznaczał konfrontację z...
 

Ostatnio edytowane przez Caleb : 29-07-2017 o 19:17.
Caleb jest offline