Niedługo później dopadła ich burza. Borriddim widział niejedną burzę szalejącą wśród ośnieżonych górskich szczytów, które odpowiadały wielokrotnym echem na każdy grzmot żywiołu. Niejedną burzę zdarzyło mu widzieć na szlaku, gdzie o schronieniu pod dachem można było tylko pomarzyć. Żadna z tych, które pamiętał nie przypominała tej tutaj.
Gdy olbrzymie fale za falą zaczęły bić w okręt khazad poczuł mdłości. Wiedział, że to nawrót morskiej choroby spowodowanej kołysaniem, do którego, jak sądził, zdążył się już przyzwyczaić - do takiego huśtania najwyraźniej nie przyzwyczai się nigdy. Nie zastanawiając się wiele wsadził palec w gardło i wywalił zawartość żołądka na pokład, prosto pod nogi jakiegoś człeczego chłystka w marynarskich gaciach. Ten poganiany przez podoficerów ledwo ominął resztki ostatniego posiłku pływające w piwie i żółci, by z przerażeniem w oczach pognać gdzieś dalej.
Mimo, że to nie Dorgundsson był przyczyną jego przerażenia nastrój brodacza z miejsca się poprawił - kołysanie było zdecydowanie znośniejsze z pustym żołądkiem. Miał jednak dosyć widoku rozszalałego morza, więc wrócił pod pokład by przeczekać burzę uczepiony jednego z solidnych słupów. Nudząc się narzekał na fatalne w jego ocenie wykonanie okrętu i ludzką partaninę w ogóle z przerwą na narzekanie na głupi pomysł z morską podróżą ilekroć zalewająca pokład woda przelewała się gdzieś obok niego mocząc mu buty.
Kiedy wszystko ucichło wylazł na zewnątrz. Na pokładzie walały się resztki potrzaskanego wyposażenia i jakieś morskie rośliny przypominające gluty. Niemal wywinął kozła na jednym z nich i z marszu zaczął narzekać na "całe to przeklęte morze z tymi przeklętymi burzami i przeklętymi elfami". Bo przecież ktoś musiał być temu wszystkiemu winny, a skoro urki i grobi nie pływali...
Dowodem na udział szpiczastouchych w całym zamieszaniu było to, co nastąpiło później.
- Przeklęta elficka magia... - Dorgundsson mówiąc to splunął na pokład i roztarł plwocinę podeszwą. Spoglądał na rosnącą w oczach ścianę nieprzeniknionego mroku i zastanawiał się, czy to właśnie teraz przyjdzie mu zginąć.
"Fatalna śmierć, żadnej chwały w ginięciu w wodzie lub lesie. No chyba, że zabierając ze sobą tuziny wrogów." - Pocieszał się w myślach.
Wkrótce wrogowie pokazali swoje paskudne mordy i Borriddim mógł zająć się tym, co lubił najbardziej, czyli rozbijaniem czerepów, łamaniem kości i zarzynaniem przeciwników. Słowem - walką.
Najpierw wrócił do kajuty, by nieco się przygotować. Na pierwszy ogień poszła zbroja kolcza, a gdy tylko podopinał wszystkie paski i rzemienie na głowę założył skórzany czepiec, następnie kolczy i płytowy. Uznał, że jeśli znajdzie się za burtą to i tak pójdzie na dno bez różnicy z pancerzem, czy bez. Sam ciężar pancerza nie był problemem dla khazada - synowie Grungniego przyzwyczajeni do ciężkiej pracy w korytarzach wokół podziemnych twierdz, gdzie podwyższona temperatura i brak świeżego powietrza były dla nich czymś normalnym. Jeszcze tylko osłonił plecy tarczą, wziął dwa bliźniacze topory bojowe, dwuręczny młot i kuszę z magazynkiem na bełty oraz zapasową amunicję i wkrótce był gotowy.
Nie przewidywał skakania po żaglach i wspinania się na maszty - to przystało drzewołazom, a nie statecznym dawi. Zamiast tego miał być pancernym klinem, o który rozbije się wrogi atak.
- Czyż dzisiaj nie jest piękny dzień na śmierć? - oblizał spieczone wargi i zaśmiał się.