Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-08-2017, 08:13   #186
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
DOMINIUM

Jest w Dominium miejsce, które pragnie ujrzeć każdy, lecz tylko nielicznie mają ku temu sposobność. Nazywa się ono Lasem Miraży.

Nie jest ani specjalnie piękne, ani specjalnie brzydkie. Tak przynajmniej rozpowiadają ci, którzy widzieli je na własne oczy i doświadczyli jego cudów własnymi zmysłami. Las Miraży wygląda bowiem niczym zwykły las. Taki z drzewami, z paprociami, ptactwem i zwierzętami. Nie jest ani nadzwyczajnie cichy, ani nazbyt hałaśliwy. Wszystko w nim jest w doskonałej równowadze. Zbalansowane i przez ten balans niezwykle piękne.

I właśnie ci, którzy pojmą istotę Lasu Miraży, na których spłynie zrozumienie gdzie się znaleźli, odkrywają jego tajemnicę. Jaką tajemnicę, chcielibyście zapytać? A ja odpowiem tak – dowiecie się wtedy, kiedy ujrzycie Las Miraży na własne oczy i doświadczycie go własnymi zmysłami. A kiedy to się wydarz, jeżeli w ogóle się wydarzy, będzie warte tego, by sekret pozostał sekretem.

Ruszajcie więc na ścieżki Dominium moi wędrowcy, włóczędzy, wagabundzi, podróżnicy, obieżyświaty, powsinogi, włóczykije i łowcy tajemnic. Las Miraży czeka na was, gdzieś tam – ani specjalnie piękny, ani specjalnie brzydki, ani specjalnie głośny, ani nazbyt cichy. Czeka by otworzyć przed wami swój sekret.

Ruszajcie więc. Na co czekacie. Tajemnice nie są gwiazdami. Nie lśnią w ciemnościach i nie spadają z nieba!

CELINE „CZYSTA FALA”

Uciekła na prawo przed zgniłą ręką. Nie było to tak trudne, jak jej się zdawało. Co prawda biegła po czymś śliskim i lepkim, co kleiło się jej do stóp, ale ani nie pośliznęła się, ani nie uderzyła w nic głową, ale cela nie była duża. Można powiedzieć, że była nawet dość nieduża. Może trzy-cztery metry od ściany do ściany. Z wąską dziurą w ziemi przez którą mogła pozbywać się odpadków – zbyt wąską, by przecisnęło się przez nią coś więcej niż szczur.

Ciało Czystej Fali nie było już czyste. Poranione przez kruki, oblepione przez brud i żyjące w nim bakterie – nie stanowiło to najlepszego połączenia.
Szurający towarzysz którego łapę poznała z tak bliska nie ustępował. Pełzał za nią, szurając się po ziemi, ślizgając po warstwie brudu i wilgoci jaka zalegała podłoże. Skubaniec wyczuwał ją jakiś szóstym zmysłem. Albo, po prostu, widział w ciemnościach lepiej niż ona. W każdym razie wiedziała, że ta zabawa w kotka i myszkę w małej celi nie będzie trwała wiecznie.

Musiała znaleźć sposób by się z niej wydostać lub pozwolić na konfrontację z tę przegniłą istotą, którą otaczał odór pleśni, rozkładu – mieszanka cuchnąca zgniłym mięsem i słodko-mdlącym piżmem.


ENOCH OGNISTY


Var Nar Var przejął dowodzenie. Podzielił wojowników na dwie grupy. Każda miała inne zadanie. Jedna ochraniała obozowisko, druga sprzątała pobojowisko i dobijała wrogów.

Szczątki ofiar rzucano na stos. Nie ten Stos, ale drugi, który po kilku godzinach buchnął w niebo konkurencyjnym snopem czarnego dymu. Atak Maski na Stos okazał się być pułapką i wszyscy z Ludu Nar, którzy zginęli w walce, znów powrócili do życia. Stos znów dymił i żarzył się jak wtedy, gdy Enoch zobaczył go po raz pierwszy. A może to interwencja i poświęcenie Me’Ghan przerwała jakiś zbrodniczy rytuał i udało się ocalić Zaprzysiężenie Ludu Nar. Ochronić jedyne ostrze, które mogło przeciąć tyranię Maski. Nie wiadomo. W każdym razie ciało Me’Ghan otoczone zostało opieką wiedźm z Ludu Niri, które próbowały utrzymać je przy życiu. To było jedyne, co można było dla niej zrobić w tej chwili.

Enoch miał czas na odpoczynek. Zadał pytanie, które Var Nar Var – równie co on zmęczony bitwą – potraktował bardzo poważnie.

Rozesłał w cztery strony Dominium swoich posłańców. Najlepszych wojowników, by nadal szukali Wieloświatowców, oraz z posłaniem do Lordów i Władców Domen, że nadszedł czas i trzeba zebrać armie do walki. Ruszyć na Cytadelę.

A Enoch odpoczywał i zbierał siły. Zbierał ogień czując, że kiedy nadejdzie właściwy moment, będzie mu on potrzebny jak nigdy dotąd.

Pierwsze przybyły wojowniczki z Ludu Nir. Po nich górale z klanów Lodu z Gór Barierowych. Za nimi wojownicy Ludu Tor i Ludu Erin. Po nich przybywali następni: rogaci zwierzoludzie z Lasów Echa, pokryci pancerzem Krzemienni Bracia, w sile dwunastu tysięcy wojowników.

Z każdym dniem armie puchły, rosły w siłę. Kolejne istoty, z którymi Var Nar Var już wcześniej zawarł porozumienia. Aż w końcu, tydzień po bitwie z siłami Maski, pod wzgórzami Nar koczowała potężna armia licząca ponad sto tysięcy uzbrojonych żołnierzy z różnych ras. A nadal przybywali kolejni i kolejni, z coraz odleglejszych od Wzgórz Nar zakamarków Dominium. I mimo, że liczba ta robiła wrażenie, to jednak Var Nar Var nadal miał zatroskaną twarz. Pełną gniewu.

- Nadal jest nas za mało. Maska może w każdej chwili wystawić przeciwko nam dziesięć milionów ostrzy. I chociaż każde z nich jest mizerne i kruche w porównaniu z walecznością Zaprzysiężonych z Ludu Nar i twoją, Enochu, to liczyłem na poparcie większej ilości władców. Jak na razie opowiedzieli się jedynie ci, na których pada cień Wzgórz Nar. A z dalszych tylko Owerowie znad Jeziora Mgieł. Reszta trzęsie dupami i sra ze strachu przed Maską.
Spojrzał na Enocha. Byli sami w chacie wodza Ludu Nar więc mógł pozwolić sobie na większą szczerość.

- Pytałeś, co możesz zrobić, by dokopać Masce? Powiem ci, Enoch Nar Enoch. Pokaż ludziom, że jesteś z nami. Pójdź na ziemie Kamiennego Lorda, do Domeny Drrena, nad Rozwidloną Rzeką, na rozlewiska Kręgów, na Pola Lemma. Spotkaj się z Lordami Domen. Pokaż swoją moc. I przekonaj ich, by byli ze mną. Dam ci przewodników i asystę, chociaż nie potrzebujesz ani jednego, ani drugiego. Udaj się w drogę. Pokaż swój ogień tym, którzy wątpią w jego siłę i uważają, że kłamstwem jest że przybyli do nas Wieloświatowcy. Może to przekona ich, by udzieli nam poparcia. A jeśli nie przekona, pokaż im nasz gniew. Może zrozumieją, że w tej wojnie jeśli nie staną po mojej stronie, po naszej stronie, staną się naszymi wrogami. Nie ma ani czasu, ani miejsca na neutralność!

Enoch milczał. Nauczył się, że nie powinno się przerywać krewkiemu władcy barbarzyńców.

- My tymczasem ruszymy nad Jeziora Słońca i Księżyca. Tam się spotkamy za księżyc, gdy oczywiście zgodzisz się przyjąć rolę posłańca i sztandaru, pod którym mogą się skupić nasze siły. Więc …?

Oczekiwał na odpowiedź.


LIDIA HRYSZCZENKO


- Bywaj zatem, wędrowczyni. Niech Potęgi chronią cię na szlaku.

Krasnolud pożegnał ją prostym gestem uniesionej dłoni i ruszył w stronę swoich pobratymców.

Nie odwrócił się ani razu. Wmieszał się w tłum swoich krewniaków, którzy po chwili gotowi byli do wymarszu. Działając jak dobrze zgrana gromada, licząca chyba z pół tysiąca brodatych stworzeń, kilku dziesiątek wozów i zwierząt armia ruszyła przed siebie, szybko oddalając się od miejsca, w którym została Lidia.

Znów została sama. Ale lubiła ten stan.

Nadal zagubiona w obcym dla siebie świecie, głodna, chociaż wewnętrznie zmieniona, stała w miejscu.

Czuła, że jest kimś ważnym, lecz nie bardzo wiedziała co ma z tym zrobić. Miotała się od jednej kabały do drugiej, jak piłeczka przerzucana z rąk do rąk w jakiejś skomplikowanej zabawie, i miała tego dość.

Tym razem jednak, stojąc na drodze poczuła się inaczej. Wypełniło ją poczucie, że los – ktokolwiek za nim stał – tym razem zostawił ją samą sobie. Że nie będzie kolejnych wędrowców wyciągających ku niej pomocną lub zdradziecką dłoń. Nie będzie kolejnych sojuszników lub wrogów, którzy próbowali nadać jej rozpędu.

Została sama. Zdana na swoje decyzje. Jej los był teraz tylko i wyłącznie w jej rękach. Do momentu, gdy w końcu zdecyduje się coś zrobić. Wybrać drogę, którą podąży.

TOBIAS GREYSON

Ostatnie słowa zatrzymały potężnego wojownika przed odejściem. Zmierzył Tobiasa wzrokiem a potem bez słowa, ruszył za nim.

Na widok grzybowego przewodnika też nie powiedział ani słowa. Widać jednak było pewną nerwowość w jego ruchach. Potem zatrzymał się na skraju bagien.
- Chciałem, Tobiasie, ale jednak się rozmyśliłem – powiedział w końcu. – Zbyt wielu moich braci broni gnije teraz na dnie twierdzy Maski, wrzuconych na dno jeziora. Skuci łańcuchami toną w nieskończoność umierając się i odradzając. Rytuał Przysięgi trzyma ich przy życiu. Nawet nie chcę wiedzieć, co przeżywają ci, którzy mieli pecha dostać się w szpony sług Maski.

Przeniósł wzrok na grzybluda.

- Bagno może być takim samym więzieniem dla nieśmiertelnego ciała. Idź swoją drogą i niech Potęgi cię prowadzą. Kto wie, może jeszcze się spotkamy.

Było coś takiego w oczach Tark Nar Tarka, że Tobias odpuścił. To nie był strach. Raczej przekonanie i brak zaufania. Rozumiał go i wiedział, że żadnymi słowami nie zmieni jego decyzji.

Rozstali się więc w pobliżu spalonej wsi. On podążył na rozlewiska, a wojownik z Ludu Nar wybrał własną drogę.

Potem znów musiał taplać się w błocie. Przedzierać przez trzęsawiska, zarośla, pajęczyny i mokradła, aż dotarł do chaty Glytha. Gospodarz też czekał na nich i po krótkim, ale treściwym posiłku, poprowadził w drugą stronę. Przez kolejne bajora i ukryte ścieżki.

Aż do miejsca, gdzie rozlewisko przeszło w podmokły las, wypełniony kikutami przegniłych, czarnych od wilgoci drzew. Lasem doszli do brzegu jeziora. Do szczątków czegoś, co wyglądało jak ruiny mostu prowadzącego na wyspę, na której wznosiły się z kolei ruiny jakiegoś dworzyszcza.

Ani jezioro, ani wyspa, ani ruiny na niej nie były duże.

- Tutaj się pożegnamy. Wejście do Tunelu znajdziesz tam, w dworze Szczurzego Pana.

- Szczurzego Pana? – Tobiasowi nagle nie spodobało się to miejsce, pachnące zastałą wodą i przybrzeżnym, przegniłym błockiem.

- Tak. Jest tam. Ale nie musisz się go obawiać. Nie jest groźny chociaż totalnie obłąkany. Na mnie już czas. Muszę dopilnować procesu schnięcia porostów czarcza. To ważny proces. Nie można ich na długo spuszczać z oczu.

Bez słowa pożegnania użyteczny i gościnny stwor ruszył w swoją stronę pozostawiając Tobiasa na brzegu z gonitwą myśli.


ME’GHAN ZE WZGÓRZA


Czas zdawał się płynąć inaczej w krysztale, w którym się znalazła. Maska czasami przychodził lub przychodziła do sali, w której ją „wyeksponowano”, jednak już nigdy nie weszli w taką konwersację, jak za pierwszym razem.
Któregoś razu podszedł/podeszła do ściany kryształu wodząc po niej długimi palcami, przypominającymi odnóża pajęczaka. Całe ciało Maski skrywała czerń. Podobnie jak dłonie ukryte w delikatnej roboty rękawiczkach z smolistej, lśniącej skóry zapewne niewiele grubszej od tej, która pokrywała jego/jej palce.

Czasami Maska mówił/mówiła coś do niej tym swoim obojnaczym, bezpłciowym głosem zniekształconym przez ściany kryształy będącego więzieniem dla Me’Ghan.

- Var Nar Var gromadzi swoje armie. Żałosna gromada straceńców których zmiotę z powierzchni Dominium. Wyduszę jak pluskwy. Robactwo, którym są.
Innym razem.

- Wiesz, że dopadliśmy twoją wspaniałą Szaloną Dox. Głupia nie szalona, dała się pochłonąć Tyranthowi, którego duszę uwieziono w drzewie w Puszczy Mor’Ghul. Mój wierny kruczy psiak, zabił własną córkę, Bjarnlaug i oddał mi Czystą Falę. Niedługo dołączy do ciebie, tam, w drugim krysztale duszy. Burzowy Pomruk spadła z Gniazda i roztrzaskała się na strzępy a jej trupem pożywiły się padlinożercy. Jest was coraz mniej. Coraz bardziej krwawicie. Cierpicie. Jak ja kiedyś. Zdradzeni przez siebie samych. Nawzajem.

Palce gładzące kryształ. Biegające po nim, jak pająk.

- Przysięgliśmy sobie, że za waszą zdradę zapłacicie cenę bólu, cierpienia i śmierci. Jak my. Kiedyś. Za zdradę nie ma innej kary.

Po tym wyznaniu Maska zdjęła porcelanową zasłonę a Me’Ghan ujrzała jedynie wypalone mięso i kość, spaloną tkankę, czarną, czerwoną, szarą. I oczy. Jak dwa klejnoty. Jeden szmaragd i jeden szafir.

- Chciałaś ujrzeć twarz pod maską. Oto ona. Teraz wiesz już, kim jestem?
 
Armiel jest offline