Awanturnicy, jeden po drugim znikali w bramie, schodząc z ulicy i tym samym znikając z pola rażenia wciąż ukrytych strzelców. Za wbiegającym do wnętrza, ostatnim Elmerem szybko zamknęli odrzwia, które ze skrzypem skryły ich w mroku. Niemal równocześnie usłyszeli uderzenie strzały w drewno - ten pocisk z pewnością przeznaczony był dla czarodzieja. Przez chwilę, zanim oczy nie przyzwyczaiły się do mroku, nikt nic nie widział. Tylko Bodo wyczuwał obecność gryzoni, a jego zajadły piesek rzucił się w pogoń za jednym ze szczurów.
Gdy oczy przyzwyczaiły się do ciemności, zobaczyli gdzie się znajdują. Byli w przejściu, szerokim na tyle, żeby zmieścił się w nim wóz, prowadzącym z ulicy na znajdujące się głębiej podwórze. Widzieli je, oświetlone przez gwiazdy. Stał tam wóz, jakieś skrzynki, a część była pokryta ziemią, na której któraś z lokatorek uprawiała warzywa. Ponad sobą słyszeli głosy ludzi, obudzonych podniesionym wcześniej larum. Jakieś rozmowy, krzątaninę, kroki. Poza wyjściem na podwórze, w przejściu znajdowała się jeszcze para mocnych, drewnianych drzwi zaopatrzonych w trójkątne kołatki. Jedne wiodły na prawo, drugie w lewo.
Ostrzał ustał.