Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-09-2017, 22:19   #11
Bounty
 
Bounty's Avatar
 
Reputacja: 1 Bounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputację
O wyniku gonitwy świadczyła obcięta goblińska głowa, przytroczona do siodła za kępkę rzadkich włosów w charakterze trofeum.
- Tamci trzej co gonili za końmi to koniokrady - rzekł Kas. - To jest właściciel stada - kiwnął głową na mężczyznę siedzącego za nim w siodle, po czym zwrócił się do niego:
- Ocaliliśmy twoje stado przed goblinami i połamaniem nóg...
- No, prawie całe - bąknął druid który podziękował Kilyne za załatwienie sprawy z psem i wziął się za wyplątywanie zwierząt z połamanego dyszla - Ten tu ucierpiał.
- … tak, poza tym - Kas łypnął na Lugira spode łba, wyraźnie zły przerwaniem mu w pół zdania. Nigdy nie wiadomo co i kiedy może obrazić Shoanti. - Stado i wierzchowce tamtych są wycieńczone, nie odeszli dalej niż milę-dwie stąd. Jaką nagrodę oferujesz za odzyskanie koni?

- Praktyczny człek. Jak co, Lugir jestem - aasimar zwrócił się ciszej do dwójki pozostałych awanturników. Bo jak tu przeszkadzać gościowi który załatwiał mu właśnie wynagrodzenie?
- Kilyna - odpowiedziała mu kobieta, przedstawiając się. - Słyszałam trochę o Shoanti. Podobno wszyscy są praktyczni. I niebezpieczni, albo inaczej: nieprzewidywalni. Nasz wiele wiedzący towarzysz na pewno wie o nich więcej niż ja - skinęła w stronę Izambarda. - Niestety bez wierzchowców i tak nie jesteśmy w stanie dogonić stada - stwierdziła oczywistą dla siebie rzecz, nie przerywając pracy przy wyładowaniu wozu.
- Ano nie jesteśmy...ale może wytropić się by ich udało i dojść kiedy na postój staną - druid całkiem sprawnie poradził sobie z wypinaniem mułów z wozu
- Izambard Morieth. Miło poznać - skinął głową, również nie przestawając rozładowywać wozu - Niebezpieczeństwa płaskowyżu, na którym żyje nomadyczny ludu Shoanti doprowadziły do tego, że wojownicy zazwyczaj cechują się wyraźną agresją. Nie zaprzeczam, iż im to zdecydowanie pomaga w przetrwaniu. Rdzenne plemiona wciąż mają tą swoją pierwotną dzikość, więc lepiej nie wchodzić im w drogę i uważać na swoje plecy. W tych czasach jednak coraz więcej z nich schodzi w cywilizowane rejony, by mieszkać i prosperować pośród, można rzec, “zwykłych ludzi”, że tak powiem. Nie chcę nikogo obrazić oczywiście - uniósł rękę w pojednawczym geście - Najciekawsze jest to, że mają własny język będący mieszkanką varisiańskiego, ulfeńskiego i kellidzkiego, z małym dodatkiem thassilońskiego, jako że ich przodkowie pochodzili właśnie z tych ras ludzkich - pogładził się dłonią po swoim zaroście zastanawiając się nad czymś i wygląda na to, że sobie przypomniał, ponieważ wydał z siebie takie krótkie “o” - Shoanti również toczyli krwawe boje z kolonistami z południa, które zakończyły się w czterytysiące czterysta osiemdziesiątym ósmym po wyniesieniu Arodena. Od tamtego momentu panuje względny pokój… - przerwał nagle, zdając sobie sprawę z długości swojej wypowiedzi - Oj, chyba się rozgadałem.
- Co do stada… Eh. Nie wiem czy jesteśmy w stanie wiele zrobić
- Nie walczymy już z ludźmi z nizin - potwierdził z szerokim uśmiechem Shoanti, dotąd zajęty negocjacjami, a którego wierzchowiec znalazł się nagle obok, dzięki czemu słyszał ostatnie słowa maga. - Umiecie jeździć konno, na oklep?

Kupiec, którego przywiózł Chasequah, wykorzystał gadaninę czarodzieja do otrzepania swojego ubrania z kurzu i pyłu. To co miał na sobie, było odzieniem do jazdy na koniu, ale takim lepszej jakości. Tunika wyszywana była wzorami o różnych kolorach, przywodząc na myśl rdzenny lud Varisii.
- Oferuję sto sztuk złota lub jednego z wierzchowców - przedstawił ofertę, skierowaną bezpośrednio do Shoanti. - Biegłem do Sandpoint po pomoc, choć tak naprawdę nie liczyłem na nią. Koniokradzi, tutaj! To musi być przez ten festiwal, bez dwóch zdań. Ale sam jeden, możesz nie dać rady wojowniku. Ja muszę zadbać wpierw o rodzinę. Bez koni stracę majątek, ale jak ktoś zaatakuje ich na trakcie, kiedy są prawie bezbronni… - westchnął, urywając swoją wypowiedź. - Ah, zapomniałem się przedstawić. Arlo Huss - skłonił się lekko.
- W Sandpoint może znaleźć się więcej chętnych - zasugerował Orik. - Niedługo zmierzch, a nikt nie wie, czy nie mieli pomocników.
Kupcem lekko wstrząsnęła wiadomość o bandytach i teraz coraz częściej zerkał w stronę miasta, schowanego ciągle przed ich spojrzeniami. Pozostanie bez ochrony wyraźnie mu się nie uśmiechało.
- Nie umiem wcale jeździć konno - z lekkimi oporami przyznała Kilyne w odpowiedzi na pytanie barbarzyńcy. - Noc niedługo, a oni nie mogą sobie pozwolić na długą jazdę po ciemku. Mogą mieć obóz niedaleko. Dałbyś radę ich wyśledzić? - zapytała Shoanti. - Znając miejsce uderzylibyśmy całą grupą.
- Raz dwa trzy...czworo? - zerknął pytająco na Izambarda - Na ilu?
- Miło poznać, panie Arlo - ponownie skinął mu z szacunkiem głową.
- I ja jeźdźcem nie jestem, jedynie zwykłym uczonym - pokręcił lekko głową, nie miał problemu z przyznaniem się do tego - Możecie liczyć na mą pomoc. Nie chciałbym jednak zużywać swoich zaklęć jeśli nie będzie to konieczne, więc ograniczę się do strzelania z kuszy jeśli zajdzie taka potrzeba.
- To wystarczy - rzekł Shoanti. - Tyle koni wytropimy bez trudu, nawet po zmroku. Ruszajmy więc, a ty Arlo zostań tu z Orikiem i zaczekaj na rodzinę. W okolicy kręci się jeszcze jeden goblin.
- Nie zrozumiałeś mnie - Kilyna pokręciła głową. - Miałam na myśli ciebie samego, śledzącego ich. Jeśli rozbiją obóz niedaleko, będziesz mógł wrócić i jeszcze zdążymy ich dostać. Tymczasem pomożemy tutaj, bo jak oni obozu nie rozbiją to pieszo nie dogonimy ich nigdy.
- Ja do zgody jestem, tylko w mieście pancerz zostawiłem. No i jak grasują potwory i bandyci, to samotny podróżnik łatwo staje się martwym podróżnikiem - druid przypomniał jedynie zdroworozsądkową zasadę, ale nawet nie próbował przeważyć w dyskusji.
- Jak można nie umieć jeździć konno… - westchnął pod nosem jeździec, po czym odezwał się głośniej: - Jeśli rozbiją obóz na krótko to zanim do was wrócę aż tutaj i zanim tam dojdziecie, może ich już nie być. Zatrzymać się będą musieli, żeby nie zmarnować koni. Pożyczę ci swoją zbroję, druidzie - rzekł do Lugira, wskazując na wiszący przy jukach skórzany pancerz. - Wojownik Shriikirri-Quah nie potrzebuje zbroi. To kto idzie? - przesunął po całej trójce spojrzeniem.
- Ja. I może nawet nie idę - druid wziął się do rzucania zaklęcia na uboczu. To było jedno z jego ulubionych, coś co pokazywało miejsce druida w kręgu życia. Szansa powodzenia była duża, ale nie był to pewnik.
Czarodziej ściągnął kaptur, odkrywając krótko, acz dość stylowo przystrzyżone włosy i jedynie podrapał się po głowie skonsternowany, spoglądając niepewnie na Kilyne. Dziewczyna nie była zadowolona. Z jednej strony chciała odbić konie, z drugiej pomóc kupcom tutaj.
- Nie możemy ich tutaj pozostawić, sami będą celem łatwym nawet dla goblinów - powiedziała wreszcie, zwracając się do palących się do gonitwy mężczyzn. - A i wy powinniście mieć wsparcie. Saindpoint nie jest daleko z tego co mi mówiono, można pojechać tam konno i wrócić. Do tego czasu pomożemy z wozem i wtedy ruszymy we czwórkę - zaproponowała.
Shoanti wzruszył ramionami i po prostu ruszył stępa przed siebie. Nie wydawał się zaniepokojony o los trzech dorosłych mężczyzn, tyluż niziołków i kobiety na uczęszczanym trakcie. Koniokradzi wszak odjechali a gobliny zostały pokonane.
- Panie Arlo - zwrócił się do hodowcy koni - pomóżcie temu tu z wozem.
Odjeżdżając obejrzał się jeszcze na druida, czy zamierza za nim podążyć i w jakiej postaci.

Kilyne odprowadziła mężczyznę spojrzeniem. Z tego co słyszała, to barbarzyńcy zachowywali się właśnie tak, z przekonaniem własnej nieomylności i pewności siebie. Dlatego teraz zajmowali głównie tereny niegościnne, których nikomu nie opłacało się zdobywać. Chwilę później wróciła do pracy.
- Nie dajcie się zadźgać niczemu mniejszemu od siebie. I wpadnijcie do mnie jak już w Sandpoint będziecie - pożegnał się druid, dziarsko ruszając z buta za Shoantim.
- Poradzimy sobie. Tak myślę. A o odwiedziny się nie martw! - powiedział Izambard jeszcze za nim na tyle, by to usłyszał. Bez żadnego ociągania się wrócił do wykładania rzeczy z wozu. Akurat tego się spodziewał po ludziach jego typu. Shoanti barbarzyńcy zawsze byli porywczy, a ten był podręcznikowym przykładem osoby ze swego ludu. Przynajmniej zdołał potwierdzić coś, co zostało zapisane w książce.
- Cóż… Oni też powinni sobie poradzić. Dwóch wojowników, a raczej druid i barbarzyńca, na zwykła bandę złodziei koni? - zastanawiał się na głos, po czym się zaśmiał pod nosem - Pewnie ich spłoszą daleko w las!
Pomimo tych żartobliwych słów, można było w nich usłyszeć, że chyba bardziej pociesza siebie niż faktycznie próbuje rozluźnić nieco atmosferę. Pomoc koniokradom w ogóle mu się nie podobała, nawet niezamierzona i go to drażniło. Jego brwi były zmarszczone gniewnie.
 
Bounty jest offline