Okolica była ładna. Las, który nie rzadko bywał mu drugim domem, kusił by się w nim zaszyć na małe obozowisko, rozpalić ognisko i upiec jakąś dziczyznę, a potem zaszyć się w wilczych skórach i dać odpocząć ciału i umysłowi. Ale niestety nie dane mu było jeszcze tego zrobić, jakoby nie patrzeć wiedźmin, nie będący bez mózgim mutantem, a nawet łebskim facetem. Zostawienie Rycerza w środku, widać, było również dobrym pomysłem nie tylko dla Isaka.
I wtedy z ni stąd, nie z owąd z lasu wyłazi typ, który jakiś czas temu porwał kupcowi „córkę” i ukradł miłemu karczmarzowi beczułki z alkoholem.
„
Pierdolony grasant” pomyślał Isak, a wtedy posłyszał gwizd z zewnątrz karczmy.
Isak nie wierzył w przypadki, a tym bardziej w takie.
Może nie wyglądał na myśliciela, ale przeżył w swoim zbyt wiele, by nie widzieć co tu się dzieje.
Zadziałał automatycznie.
Uniesione w górę ręce mu nie przeszkadzały. Pamiętał pewnego bobołaka, który z zimą krwią mordował całe wioski… Nim Isak wypruł mu falki, ten również unosił ręce wysoko w powietrze, błagając o litość, rzewnie przy tym zanosząc się płaczem.
Isak automatycznie wyszarpnął mizerykordie z pochewki przy pasie, w tym samym czasie błyskawicznie skracając dystans, dążąc do bezpośredniego starcia i wbiciu ostrza w ciało leśnego rzezimieszka, nim ten odskoczy lub opuści ręce. Wyciągnięcie miecza kosztowałoby zbyt dużo czasu, a do tego wyprowadzenie ciosu… Zbyt długo, zbyt długo.
Mizerykordia o ostrzu z hartowanej stali, rękojeści z mahoniu, z mosiężnymi okuciami, w tej chwili była najlepszym wyborem. A jeśli to potwór… Zaraz obok mahoniowej pochwy na mizerykordię, była nieco dłuższa pochwa metalowa, w której tkwiło 51 centymetrowe ostrze powlekane srebrem.
"Mizerykordia"