Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-09-2017, 12:35   #13
TomBurgle
 
Reputacja: 1 TomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputację
Pościg za koniokradami, cz.2

Druid i barbarzyńca zostawili chłopaka, który do samego końca nie wykonał żadnego gestu mającego świadczyć o jego niewinności. Patrzył za odjeżdżającymi, szybko znikając im z oczu. Trop prowadził wokół najbliższego zagajnika, aby niedługo potem pokierować na bardziej nierówny, pagórkowaty teren. Chasequahowi w pewnym momencie wydawało się, że słyszy daleki tętent kopyt, nie było tego jednakże jak sprawdzić. Wyjeżdżając na szczyt jakiegoś z okolicznych wzgórz sam stałby się dobrze widoczny, a otaczająca ich zewsząd noc nie ułatwiała dojrzenia czegokolwiek. Tu Lugir radził sobie o wiele lepiej i to on prowadził. Jego oczy bez trudu wyłapywały kształty w ciemnościach, szczególnie te niezbyt oddalone i to on jako pierwszy zauważył przed nimi ruch.

Jechali właśnie niewielkim wąwozem, mając po obu stronach łagodne, porośnięte niską roślinnością wzgórza. Wąwóz niedaleko przed nimi kończył się, zamknięty innym wzniesieniem oraz luźnym skupiskiem drzewek i krzaków. Z daleka były dobrze ukryte dzięki wzgórzom, z odległości może trzydziestu metrów przed pierwszymi drzewami, druid wyłowił poruszające się między nimi sylwetki zwierząt. Trudno powiedzieć, gdzie obóz rozbili koniokradzi, ale jeśli wystawili czujki na wzgórzu, to dwóch jeźdźców w wąwozie mogli już dawno dostrzec.

Kas liczył na to, że jedyną czujką był młodzik przy młynie i po drodze podzielił się tą myślą z Lugirem. Teraz, ostrzeżony przed druida od razu zsiadł z konia i zakrył mu dłonią chrapy. O szarżowaniu po ciemku w nieznane nie było mowy, nawet dla Shoanti.
- Zostawmy konie i podkradnijmy się pagórkiem - szepnął do Lugira

- Konie zostawmy, ale czy nie lepiej jak to my ich usłyszymy niż oni nas? - aasimar zaczął ponownie odprawiać swoje cuda, próbując przekonać swojego wierzchowca by poczekał na niego, tym razem bez użycia liny.

- Najpierw ponasłuchujemy - zgodził się Kas.
- Zostawmy je trochę dalej -
zasugerował, zawracając ze swą klaczą i prowadząc ją tam gdzie widział ostatnie większe drzewko, nadające się do uwiązania wierzchowca. Jeśli ich konie zarżą, tamci pomyślą, że to któreś ze stada, ale lepiej, by ktoś kto odejdzie się odlać nie dostrzegł obcych zwierząt.

- Gdyby nas nakryli i byłoby ich po dwóch na łeb lub mniej, to lejemy, jak więcej, to wiejemy? - jasnowłosy zasugerował kiedy już ukryli konie.

Shoanti myślał przez chwilę, zastanawiając zapewne czy ucieczka przed trzykrotnie liczniejszym przeciwnikiem skalałaby jego honor, po czym kiwnął głową.
- Brzmi rozsądnie - zgodził się.

Aasimar wyciągnął z sakwy z ziołami żelazny cylinderek i podał zakorkowany pojemnik Kasowi - Na wypadek gdybyś został ranny - wyjaśnił i sam wyciągnął drugi. Gdy go odkorkował, przez chwilę zaśmierdziało szlamem, ale i tak wypił całą zawartość na raz.

- Dzięki - Kas schował podarunek do kieszonki przy pasie. Wskazał dogodne wejście na szczyt pagórka. - Idź przodem, lepiej się skradasz i lepiej widzisz.

Druid nieśpiesznie zabrał się do zwiadu. Chciał nie tyle coś zobaczyć, co usłyszeć - a do tego nie trzeba było być tak blisko. No i miał czas. Czas na przemyślenie każdego ruchu, czy aby nie wystawi go na niebezpieczeństwo.
Shoanti podążył pochylony za Lugirem, na tyle by nie stracić go całkiem z oczu. W jednej dłoni trzymał łuk, w drugiej strzałę gotową do nałożenia na cięciwę. Stawiał kroki powoli i ostrożnie.

Jakby na przekór słowom Chesequaha, tym razem to barbarzyńca szedł jakby ostrożniej niż druid, choć obaj czujnie badali każdy fragment terenu. Ich uszy wychwytywały odgłosy wiatru, kryjących się w wysokich trawach i chaszczach nocnych żyjątek oraz koni, od czasu do czasu parskających. Poza tym cisza wydawała się niezakłócona. Dotarli na szczyt niskiego wzniesienia, kryjąc się po ostrych krzakach, czepiających się wszystkiego czego tylko się dało. Shoanti nie widział zupełnie nic u stóp wzgórza, lecz Lugir sięgał tam wzrokiem. Te same drzewa, między którymi przywiązano zwierzęta. Za nimi zaś, na niewielkim, oczyszczonym z krzaków kawałku terenu, spostrzegł trójkę ludzi, przycupniętych blisko siebie. Wydawało się, że prowadzą ożywioną dyskusję. Obok stał samotny, osiodłany wierzchowiec i leżały przedmioty, których nie rozpoznawał w ciemnościach i wysokiej trawie. Zapewne ich ekwipunek i obozowisko.

Druid przycisnął trzy palce do ramienia wojownika i zaraz potem trącił go piąchą. Skradzione konie były przywiązane, więc tym razem raczej trafili na właściwych ludzi. Ruszając ukradkiem w ich stronę martwił się jedynie czy nie ma gdzieś jeszcze kilku, więc starał się usłyszeć o czym rozmawiają.
Kas ruszył za nim, chociaż słowo “ruszył” właściwie tu nie pasowało. Przemieszczał się śladem druida w tempie apatycznego żółwia, niemalże na kuckach robiąc małe kroczki długości stopy. Przed każdym badał ziemię dłonią, aby wymacać i usunąć z drogi każdy kamyczek, który mógłby narobić hałasu i omijając zbyt suche źdźbła trawy. Odgarniał też delikatnie gałęzie mijanych krzaków. W tym tempie mógłby dotrzeć na dół mniej więcej za pół godziny, ale mieli czas a ważniejsze było zachowanie ciszy. Hałas był jedynym co mogło ich zdradzić, bo na tle ciemnego zbocza, byli prawie niewidoczni. Shoanti - chyba podobnie jak druid - zamierzał się zbliżyć tylko na odległość pewnego strzału z łuku.

Poruszali się niezwykle powoli, zaczynając schodzić w dół wzgórza. Lugir tym razem pewniej, choć nawet jego wzrok z odległości tych niemal trzydziestu metrów, wyłapywał jedynie kontury. Przyciszone głosy nie były słyszalne nawet jako niezrozumiały pomruk. Światło księżyca co chwilę zasłaniane było przez chmury i Kas musiał iść na wyczucie, powtarzając ruchy druida. To jednak nie jemu omsknęła się noga, a białowłosemu, kiedy przeszli może dziesięć metrów. Trzasnęła gałązka, potoczyły się jakieś niewidoczne wcześniej kamyki. Za sobą obaj mężczyźni usłyszeli ruch, z wysokiej trawy, kilka metrów od miejsca, którym przechodzili, uniosła się głowa. Dzieliło ich może dziesięć kroków i Lugir nawet dostrzegł jak tamtemu otwierają się szeroko oczy, a usta składają do krzyku.

Druidowi nie zostało nic innego jak trzepnąć go pałką przez ten wrzaskliwy łeb. A trzepnięcie oburącz miał groźne, może nie zawsze powalało przeciwnika na ziemię, ale bywało i tak.

Kas już w momencie gdy usłyszał za plecami hałas, obracając się zaczął sięgać do pasa po miecz. Kątem oka widział jak Lugir skacze na wartownika z pałką. Shoanti wiedział już, że nie zdąży dobyć miecza i zaatakować. Cisnął więc tym co miał w dłoni: czyli strzałą, miotając ją jak oszczep w otwierające się do krzyku usta.

Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Druid skoczył, pałka uderzyła, strzała poleciała, a mężczyzna z kozią bródką odchylił się. Pocisk musnął jego włosy, zbyt trudny do użycia w sposób wybrany przez barbarzyńcę, który z jakiś sobie tylko znanych powodów nie użył do tego łuku. Drewniana broń Lugira chybiła jeszcze bardziej i krzyk wyrwał się na wolność.
- Ataaakująąą!
Wraz z nim ich niski przeciwnik niecelnie ciął trzymanym w lewej ręce mieczem w zbyt szybkiego tym razem białowłosego.

Kas zaklął i pozostawił wartownika Lugirowi a sam nałożył strzałę na cięciwę i posłał ją w ludzi na dole.
- Kalla kalla! - wydobył z gardła znany w większości Varisii bojowy okrzyk Shoanti, po czym powtórzył go niższym głosem a potem wysokim, żeby myśleli, że jest ich więcej.

Druid poprawił pałką we wrzaszczka - tyle że teraz już podchody się skończyły i cios zupełnie nie był hamowany. Przy okazji przesunął się by mieć przeciwnika między sobą a resztą koniokradów, na wypadek gdyby zachciało im się strzelać po ciemku.

Pałka rąbnęła w lewy bark próbującego kolejnego uniku koniokrada. Coś aż trzasnęło, przeciwnik jęknął z bólu i cofnął się minimalnie. Wyprowadzony przez niego cios mieczem musnął ledwie druida, nie czyniąc mu krzywdy. Śniady mężczyzna ledwo trzymał się na nogach po otrzymaniu uderzenia, ciągle jednak walczył. I krzyczał.
- To ci dwaj! - oznajmił swoim towarzyszom. Mógłby nie rozpoznać Kasa, ale białe włosy Lugira mocno rzucały się w oczy nawet w ciemnościach, w jakich walczyli.

Chesequah posłał w tę ciemność strzałę, nie mając pojęcia czy coś trafił. Z odległości tych dwudziestu metrów widział zaledwie ruch, z trudem wyławiając sylwetki. Jakiś pocisk świsnął niedaleko obok niego, ale tamci widzieli równie słabo co barbarzyńca. Jak na razie żaden nie wydawał się chętny do szarżowania pod górę, pomimo faktu, że ich kompan tu samotnie walczył.

- Jacy…- druid stęknął, gdy pała zadrżała od trafienia i spiął się do kolejnego ciosu -...dwaj?

Shoanti przykucnął zza krzakiem, zza którego (wychylając się raz z jednej raz z drugiej strony) posyłał w dół kolejne strzały. Nie zamierzał szarżować dopóki Lugir nie upora się z przeciwnikiem. Lugir się jednakże z tym nie spieszył. Po pierwszym sukcesie, następne ciosy mijały przeciwnika, podobnie jak kontry mieczem wyprowadzane przez koniokrada. Tańczyli wokół siebie, uderzając raz za razem, obaj zbyt szybcy w obronie i zbyt wolni w ataku. Znacznie skuteczniejsi okazywali się łucznicy, pomimo strzelania do siebie na wpół ślepo. Kas był pewien, że kogoś trafił - poznał to po okrzyku bólu, ale chwilę później krzak udowodnił, że nie jest dobrą osłoną. Strzała wbiła się mocno w bok barbarzyńcy. Nie na tyle głęboko, aby od razu powalić, co wcale nie zmniejszało spowodowanego przez nią bólu. Mimo tego barbarzyńca usłyszał tętent oddalających się kopyt. Jeden z nich musiał uciec, a dwaj pozostali zbliżali się teraz, próbując wykorzystać każdą osłonę w swojej drodze ku Shoanti.

Koniokrad okazał się nadspodziewanie wprawny w walce, jakby przynajmniej jakąś chwilę wcześniej służył z mieczem w ręku. Druid miał na to dość prostacką odpowiedź. Potworną parę w łapach. Odskoczył poza zakres ataku przeciwnika, cofając się w stronę przywiązanych koni, i wezwał siły natury, wzmacniając jak małe drzewko.

Kas jęknął przez zaciśnięte zęby. Zerknął na swój bok, spływająca po biodrze krew błyszczała w mroku. Nie wyszarpywał na razie strzały, żeby nie potęgować krwawienia. Zamiast po kolejny pocisk sięgnął po leczniczy wywar podarowany mu przez druida, odkorkował cylinderek kciukiem i wychylił duszkiem, od razu czując jak wraz z paskudnym smakiem po ciele rozlewa się magiczna moc.

Gdy znów spojrzał w dół ujrzał dwóch wrogów zakosami szturmujących stok wzgórza. To że szukali osłony utrudniało trafienie, ale i dało mu więcej czasu. Shoanti wypuścił w nich jeszcze jedną strzałę, a gdy byli już blisko w jednego cisnął łukiem, aby go spowolnić. Już z mieczem i tarczą pozostał na pozycji za rozłożystym krzewem. Jeśli obaj pójdą z jednej strony dobrze, jeżeli z dwóch, zamierzał rzucić się na jednego nim dołączy drugi.

Lugir cofnął się, wplatając magię natury w swoją broń, zamieniając ją w znacznie potężniejszy odpowiednik. Różnica na oko, w nocy, nie była taka duża i jego przeciwnik wcale nie zamierzał z tego powodu oddać pola. Zaatakował, wykorzystując chwilę, lecz nieskutecznie. Znów zaczęli się badać, co chwilę któryś wykonywał uderzenie, przecinając lub zgniatając wyłącznie powietrze i krzaki. Nieco poniżej wzgórza sytuacja zmieniała się znacznie szybciej. Poleciały ostatnie niecelne strzały z obu stron i jeden z koniokradów sięgnął po swój miecz, dostrzegając wyjmowaną przez Shoanti broń białą. Ruszył, ale to Chesequah był szybszy. Z okrzykiem bojowym przyjął na tarczę pocisk, a chwilę potem ciął potężnie przez pierś zbyt wolnego w zastawie wroga. Ten od razu zwalił się na ziemię, brocząc krwią. Jego kompan w tym czasie nie próżnował, doskakując z wcale nie cichszym wrzaskiem do barbarzyńcy i pchnął krótkim ostrzem, przecinając skórę i mięśnie na boku, wcale nie tak daleko od ciągle tkwiącej w ciele strzały. Ciało zasklepiło się dokładnie wokół niej.

Tymczasem druid wreszcie rozstrzygnął ten dziwny, przedłużający się pojedynek. Zamachnął się z całą siłą od dołu trzaskając w szczękę koniokrada. Żuchwa oderwała się od ciała, bryznęła krew i fragmenty kości, a konar dotarł aż do mózgu, natychmiast kończąc żywot tego człowieka. Musieli być dobrze widoczni na tle księżyca, bo jedyny zdrowy przeciwnik dostrzegł padającego. Krzyknął i nie usłyszawszy odpowiedzi poniechał dalszej walki, zrywając się do szaleńczego biegu w stronę koni. Kas zdążył ciąć jeszcze mieczem, ale minął się ze zwinnym uciekinierem. Po tym co odjechał wcześniej nie było już śladu.
 
__________________
W styczniu '22 zakończyłem korzystanie z tego forum - dzięki!

Ostatnio edytowane przez TomBurgle : 27-09-2017 o 20:12.
TomBurgle jest offline