Mirko gapił się na Lunę z oczami wielkimi jak spodki. Nawet fajka mu z ust wypadła, na szczęście i tak nie była zapalona. Kiedy dziewczyna wreszcie przerwała - być może tylko po zaczerpnięcie oddechu - odezwał się lekko przestraszonym głosem.
- Ale oni mają rację. Tu każdy wierzy w duchy. Przez te nocne, rozumiesz? I każdy wie, że nie można ich budzić i prowokować. Inaczej wszystko zniknie i przepadnie, tak mówią. To tylko mnie ciągnie i moja matula nie dopuszcza mnie nawet do okna. Może mieć rację, wiesz? Ten duch, którego spotkałem, on mi kazał iść na północ. Do zamku. Wszyscy zawsze szli, bo znikali. A ja nie. Ciągle to czuję, ale wystarczy, że chodzę gdziekolwiek i potrafię to stłumić. Albo jak jestem zamknięty - wyrzucił z siebie niewiele wolniej niż wcześniej wyrocznia.
Pozostali zakończyli posiłek, ale ciągle niezbyt się spieszyli. O tej porze w karczmie przebywał tylko gospodarz i jego rodzina, doglądając spraw, szorując i pichcąc potrawy na później. Cała wioska wróciła do swojego rytmu, co i raz przed oknem wesoło przechodził jakiś niziołek, nucąc coś pod nosem. I każdy chciał pomóc, nawet nie żądając zapłaty. Choć nie dało się ukryć, że dla kupca ubranie na nich wymagało jakieś niepoliczonej ilości materiału, a wioska nie miała kogoś takiego jak kowal, nie mówiąc już o zbrojmistrzu mogącym poradzić i poprawić coś w zbroi czy broni.