Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-09-2017, 10:31   #23
Kenshi
Konto usunięte
 
Kenshi's Avatar
 
Reputacja: 1 Kenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputacjęKenshi ma wspaniałą reputację
utch zupełnie nie słuchał Jimmy'ego, skupiając całą swoją uwagę na Toby'm, w stronę którego szedł powoli z zaciśniętymi pięściami. Jednak jego towarzysze... cóż, byli chyba jeszcze głupsi od swojego "szefa", bo gdy tylko mały artysta wspomniał o szeryfie, zawahali się. Już nie byli tacy szybcy i skorzy do bójki. Popatrzyli po sobie nieco niepewnie, a Jim nie pozwolił im na dalsze rozmyślanie, bo za chwilę mogli uznać jego słowa za blef i po prostu ruszyć na nich. Pierwszemu z przodu chlusnął więc resztką milkshake'a w twarz, na chwilę go oślepiając. Drugiego zdzielił laską w kolano a tamten syknął z bólu powtarzając w kółko "auć! auć! auć!" począł skakać na jednej nodze. Jimmy już miał wziąć odwrót, gdy zobaczył, jak do Butcha dobiega Elliot i uderza go pięścią prosto w nerki.

Harrigan zabulgotał pod nosem, jednak cios nie zrobił na nim większego wrażenia, gdyż odwrócił się szybko w stronę El. próbując pochwycić ją w wielkie łapska. A że miał kilkanaście nadprogramowych kilogramów, ruszał się wolno i przewidywalnie. Mouser uchyliła się, po czym kopnęła tamtego między nogi. Cios doszedł celu, a Butch złożył się nagle jak domek z kart, piszcząc przy tym niczym dziewczynka. W pozycji embrionalnej, trzymając się za przyrodzenie wił się na trawniku, pokrzykując i niemal płacząc. Jego towarzysze, zamiast skupić się na młodszych dzieciakach, dopadli do swojego przywódcy, jakby sama ich obecność miała przynieść mu ulgę. To był dobry moment, by się ewakuować. Emily i April pomogły wstać Toby'emu, który na pytanie blondynki pokiwał tylko głową, uśmiechając się lekko.
- To nie koniec, dopadniemy was jeszcze dzisiaj! Nie ukryjecie się! - Krzyknął piskliwym głosikiem Butch, odpowiadając na słowa Emily.

Paczka Toby'ego nie zamierzała czekać na dalszy rozwój sytuacji (choć Elliot była w bardzo bojowym nastroju), zabrali więc szybko rowery i odjechali, słysząc jeszcze przez dłuższy czas krzyki Harrigana. Gdy te się w końcu urwały, Toby zatrzymał się w jednej z uliczek i spojrzał po twarzach przyjaciół.
- Dziękuję za pomoc. Pewnie teraz będziemy mieć z Jimsonem jeszcze bardziej przerąbane, ale co tam. - Wzruszył ramionami, szczerząc się. - Liczy się, że teraz utarliśmy Butch'owi nosa... znaczy, Elliot utarła. - Gardner spojrzał na przyjaciółkę i zaczął wymachiwać sobie przed nosem rękoma, jakby powtarzał jakiś chwyt karate. - Byłaś świetna, jak Van Damme w "Kickboxerze". Powinnaś męczyć mamę, żeby zapisała cię na jakieś sztuki walki, masz talent.
Próbował wykonać kopniak, ale prawie spadł z siodełka roweru, czym rozbawił pozostałych.
- Ty też byłeś niezły, Jimson, widziałem, jak milkshake i laska przyszły ci z pomocą. - Puścił Keetle'owi oczko i omiótł spojrzeniem twarze przyjaciół. - Dzięki raz jeszcze za pomoc, cieszę się, że was mam. A teraz jedźmy już do Winstona po te dynie.




Do punktu sprzedaży warzyw na farmie Winstona dotarli kwadrans później, gdy szare chmury zupełnie zasłoniły wyglądające co chwilę słońce. Miejsce, w którym zaopatrywali się niemal wszyscy mieszkańcy, znajdowało się już niemal poza Hollow Creek, otoczone polami i lasami. Nawet w Halloween kręciło się tutaj sporo osób załatwiających ostatnie zakupy, dlatego Toby i przyjaciele musieli swoje odczekać. Gdy w końcu przyszła ich kolej, Heather, córka pana Winstona, która przygotowywała warzywa do odebrania, przywitała ich serdecznie i wskazała drogę na pole, gdzie czekały na nich spakowane dynie. Co prawda miały zostać przyniesione do punktu wydawania towaru, ale brat Heather miał dziś dużo pracy i nie zdążył ich przynieść.
- Nie ma sprawy, poradzimy sobie. - Zapewnił ją Toby, choć dało się usłyszeć nutkę niepewności w jego głosie.

Heather wyjaśniła im, gdzie znajdą dynie dla pani Gardner, pokazała ścieżkę między drzewami za drewnianym budynkiem i dzieciaki ruszyły w drogę. Niedługo później lasek przerzedził się i wyszli na rozległe pole usłane dyniami , wielkimi skrzynkami z pozbieranymi warzywami i mniejszymi, z przypisanymi do nich karteczkami, które najpewniej czekały na wydanie. Kilkanaście metrów od ścieżki, na której się znajdowali, między dyniami, dojrzeli ponurego strażnika pola z metalową tabliczką zawieszoną na szyi. To był Jack, jeden z największych koszmarów Toby'ego.


Istotnie, strach na wróble robił posępne wrażenie. Pochylony na drewnianym krzyżu, wyglądał, jakby za chwilę miał z niego zejść i ruszyć ku dzieciakom na ścieżce. Wiatr raz za razem targał połami jego płaszcza a czarny kapelusz z postrzępionym rondem zasłaniał jego oblicze, co tylko bardziej niepokoiło młodych ludzi. Toby co jakiś czas spoglądał w jego stronę, nerwowo przełykając ślinę.
- Dzisiaj w nocy miałem z nim kolejny koszmar. - Zaczął, zerkając na przyjaciół. - Był ożywiony, miał kosę i ścigał mnie po ulicach miasteczka. Obudziłem się, gdy mnie dopadł. - W głosie chłopaka można było wychwycić nutkę strachu. - Nie cierpię strachów na wróble, a już zwłaszcza tego... Jest w nim coś... złego. Chodźmy lepiej poszukać skrzynki z dyniami dla mojej mamy i zmywajmy się stąd.
Machnął ręką na towarzyszy i ruszył na poszukiwania przygotowanych warzyw. Co jakiś czas łypał jednak na Jacka, czy ten aby nie podążył za nimi.

 
__________________
[i]Don't take life too seriously, nobody gets out alive anyway.[/i]
Kenshi jest offline