Konto usunięte | utch zupełnie nie słuchał Jimmy'ego, skupiając całą swoją uwagę na Toby'm, w stronę którego szedł powoli z zaciśniętymi pięściami. Jednak jego towarzysze... cóż, byli chyba jeszcze głupsi od swojego "szefa", bo gdy tylko mały artysta wspomniał o szeryfie, zawahali się. Już nie byli tacy szybcy i skorzy do bójki. Popatrzyli po sobie nieco niepewnie, a Jim nie pozwolił im na dalsze rozmyślanie, bo za chwilę mogli uznać jego słowa za blef i po prostu ruszyć na nich. Pierwszemu z przodu chlusnął więc resztką milkshake'a w twarz, na chwilę go oślepiając. Drugiego zdzielił laską w kolano a tamten syknął z bólu powtarzając w kółko "auć! auć! auć!" począł skakać na jednej nodze. Jimmy już miał wziąć odwrót, gdy zobaczył, jak do Butcha dobiega Elliot i uderza go pięścią prosto w nerki.
Harrigan zabulgotał pod nosem, jednak cios nie zrobił na nim większego wrażenia, gdyż odwrócił się szybko w stronę El. próbując pochwycić ją w wielkie łapska. A że miał kilkanaście nadprogramowych kilogramów, ruszał się wolno i przewidywalnie. Mouser uchyliła się, po czym kopnęła tamtego między nogi. Cios doszedł celu, a Butch złożył się nagle jak domek z kart, piszcząc przy tym niczym dziewczynka. W pozycji embrionalnej, trzymając się za przyrodzenie wił się na trawniku, pokrzykując i niemal płacząc. Jego towarzysze, zamiast skupić się na młodszych dzieciakach, dopadli do swojego przywódcy, jakby sama ich obecność miała przynieść mu ulgę. To był dobry moment, by się ewakuować. Emily i April pomogły wstać Toby'emu, który na pytanie blondynki pokiwał tylko głową, uśmiechając się lekko. - To nie koniec, dopadniemy was jeszcze dzisiaj! Nie ukryjecie się! - Krzyknął piskliwym głosikiem Butch, odpowiadając na słowa Emily.
Paczka Toby'ego nie zamierzała czekać na dalszy rozwój sytuacji (choć Elliot była w bardzo bojowym nastroju), zabrali więc szybko rowery i odjechali, słysząc jeszcze przez dłuższy czas krzyki Harrigana. Gdy te się w końcu urwały, Toby zatrzymał się w jednej z uliczek i spojrzał po twarzach przyjaciół. - Dziękuję za pomoc. Pewnie teraz będziemy mieć z Jimsonem jeszcze bardziej przerąbane, ale co tam. - Wzruszył ramionami, szczerząc się. - Liczy się, że teraz utarliśmy Butch'owi nosa... znaczy, Elliot utarła. - Gardner spojrzał na przyjaciółkę i zaczął wymachiwać sobie przed nosem rękoma, jakby powtarzał jakiś chwyt karate. - Byłaś świetna, jak Van Damme w "Kickboxerze". Powinnaś męczyć mamę, żeby zapisała cię na jakieś sztuki walki, masz talent.
Próbował wykonać kopniak, ale prawie spadł z siodełka roweru, czym rozbawił pozostałych. - Ty też byłeś niezły, Jimson, widziałem, jak milkshake i laska przyszły ci z pomocą. - Puścił Keetle'owi oczko i omiótł spojrzeniem twarze przyjaciół. - Dzięki raz jeszcze za pomoc, cieszę się, że was mam. A teraz jedźmy już do Winstona po te dynie.
Do punktu sprzedaży warzyw na farmie Winstona dotarli kwadrans później, gdy szare chmury zupełnie zasłoniły wyglądające co chwilę słońce. Miejsce, w którym zaopatrywali się niemal wszyscy mieszkańcy, znajdowało się już niemal poza Hollow Creek, otoczone polami i lasami. Nawet w Halloween kręciło się tutaj sporo osób załatwiających ostatnie zakupy, dlatego Toby i przyjaciele musieli swoje odczekać. Gdy w końcu przyszła ich kolej, Heather, córka pana Winstona, która przygotowywała warzywa do odebrania, przywitała ich serdecznie i wskazała drogę na pole, gdzie czekały na nich spakowane dynie. Co prawda miały zostać przyniesione do punktu wydawania towaru, ale brat Heather miał dziś dużo pracy i nie zdążył ich przynieść. - Nie ma sprawy, poradzimy sobie. - Zapewnił ją Toby, choć dało się usłyszeć nutkę niepewności w jego głosie.
Heather wyjaśniła im, gdzie znajdą dynie dla pani Gardner, pokazała ścieżkę między drzewami za drewnianym budynkiem i dzieciaki ruszyły w drogę. Niedługo później lasek przerzedził się i wyszli na rozległe pole usłane dyniami , wielkimi skrzynkami z pozbieranymi warzywami i mniejszymi, z przypisanymi do nich karteczkami, które najpewniej czekały na wydanie. Kilkanaście metrów od ścieżki, na której się znajdowali, między dyniami, dojrzeli ponurego strażnika pola z metalową tabliczką zawieszoną na szyi. To był Jack, jeden z największych koszmarów Toby'ego.
Istotnie, strach na wróble robił posępne wrażenie. Pochylony na drewnianym krzyżu, wyglądał, jakby za chwilę miał z niego zejść i ruszyć ku dzieciakom na ścieżce. Wiatr raz za razem targał połami jego płaszcza a czarny kapelusz z postrzępionym rondem zasłaniał jego oblicze, co tylko bardziej niepokoiło młodych ludzi. Toby co jakiś czas spoglądał w jego stronę, nerwowo przełykając ślinę. - Dzisiaj w nocy miałem z nim kolejny koszmar. - Zaczął, zerkając na przyjaciół. - Był ożywiony, miał kosę i ścigał mnie po ulicach miasteczka. Obudziłem się, gdy mnie dopadł. - W głosie chłopaka można było wychwycić nutkę strachu. - Nie cierpię strachów na wróble, a już zwłaszcza tego... Jest w nim coś... złego. Chodźmy lepiej poszukać skrzynki z dyniami dla mojej mamy i zmywajmy się stąd.
Machnął ręką na towarzyszy i ruszył na poszukiwania przygotowanych warzyw. Co jakiś czas łypał jednak na Jacka, czy ten aby nie podążył za nimi.
__________________ [i]Don't take life too seriously, nobody gets out alive anyway.[/i] |