Nie było zbyt gorąco, ale Berwin wychodząc od Sigmarytów spocił się pod białym habitem, jak mysz świątynna. Dopiero jednak, gdy znalazł się na kwaterze u Verenitów pozwolił sobie na westchnięcie ulgi i otarcie potu z czoła. Drżącą ręką wyciągnął fajkę i nabij ją. Ta prosta czynność uspokajała go.
Przy okazji zdał kompanom relację ze spotkania z Feodorem. Stosując terminy ze snotballa zremisował ze wskazaniem na siebie. Nie powiedział Feodorowi nic po za to, co ewentualni kultyści mogli wiedzieć, ale też i nie dowiedział się niczego istotnego. W każdym razie przynajmniej oficjalnie mogli liczyć na wsparcie Sigmarytów, gdyby chcieli odszukać zabójców Mössbauera.
Tymczasem spędził parę dni w przyświątynnym hostelu i nie da się ukryć, że podobało mu się tam. Spokój i uczciwość Verenitów zrobiła wrażenie na przepatrywaczu, a uporządkowane życie świątynne obudziło w nim uczucie nostalgii za stabilizacją i bezpieczeństwem rodzinnego domu. Szybko nawiązał kontakt z akolitami i udało mu się nawet poprosić paru, by mu opowiedzieli o swoim życiu. Ich zapał i uwielbienie dla Vereny obudziły w sercu Berwina uczucia, o które by się nie podejrzewał. Spytał nawet, czy nie mógłby się razem z nimi uczyć pisać i czytać, a także chodzić na wykłady z teologii. Zaprzyjaźniony akolita obiecał, że spyta swego przełożonego.
Jakiś czas później Wilhelm otrzymał list podpisany przez Ojca Humfrieda i przekazął jego treść Berwinowi i pozostałym. - Cóż … może to spotkanie pchnie nasze sprawy do przodu. Ja idę, ale na wszelki wypadek zabiorę ze sobą mój szczęśliwy sztylet. – stwierdził Berwin. – No i spakuję się.
Nie chciał opuszczać przyjaznych murów Vereny, ale skąd mógł wiedzieć dokąd doprowadzi ich droga, którą obrali? |