Czyli przydupasy szeryfa zdążyły dojechać, trzaskając dla lepszego wrażenia drzwiami od bryki aż echo poszło po ulicy. Zaznaczyli swoją obecność, rozsiali aurę zajebistości oraz profesjonalizmu.
- Echh - ze swojego miejsca na piętrze Ortega skwitowała to cichym, ponurym i jakże wymownym westchnieniem, zawierając w nim cała niechęć, zmęczenie materiału i rosnący w postępie geometrycznym wkurw. Mało im jeszcze było trupów jak na jeden dzień? Na domiar złego mieli ich nie palić, ani nie wysadzać... jeszcze. Chyba, że zaczną - wtedy nawet Parch nie mógłby się czepiać za posłanego orientacyjnie Mołotowa, bo czemu by nie? W końcu to tamci zaczną...
Na piętrze został Cosmo, doktorek z trzęsawicą, nieprzytomna baba, ledwo stojący na nogach miejscowy burak... no i szerząca radość oraz empatię czarnowłosa monterka, ze wszystkich sił walcząca z tym, by nie splunąć na wytarte dechy podłogi.
- Zaraz - burknęła podchodząc flegmatycznie do noszy. Rzuciła na nie okiem i pokręciła głową. Że też zawsze musiała się w coś niedorzecznego wpieprzyć.
Czasu na lament i załamywanie rąk niestety nie mieli, a szkoda. Od razu zrobiłoby się higieniczniej na duszy.
- Weź ich osłaniaj z okna - powiedziała do drugiego montera, machnięciem brody pokazując oszklony otwór w ścianie. Potem obróciła się do bladego niczym śmierć kolesia. Chyba Toma, o ile dobrze usłyszała - My weźmiemy nosze i nie ma że boli. Musimy ją przenieść... a pan niech lepiej jedzie z nami. Na razie znosimy ją na dół i zobaczymy co zdziała... Morrison - to słowo wypluła z jawnym obrzydzeniem. Na koniec zwróciła się do Cavendisha - Tak będzie lepiej i bezpieczniej. Potem odstawimy pana gdzie trzeba. Na razie... jedna trepanacja czaszki ołowiem wystarczy na najbliższy czas.