Rdzawy Smok o tej porze był już pustawy - pomimo święta. Ci nieliczni, którzy zostali w środku, zbierali się właśnie do wyjścia. Palenisko zagaszono, służki kręciły się tu i ówdzie, sprzątając wspólną izbę. Kto miał pokój w tym miejscu, kierował się już na górę z pragnieniem zasłużonego wypoczynku. Ameiko - tak jak poprzednio - nigdzie widać nie było, choć Izambard podejrzewał, że ambitna kobieta ciągle przebywa w kuchni.
Druid zagadał do pierwszej z brzegu służki o bardziej trzeźwym spojrzeniu, proponując dwa miedziaki za poinformowanie Arlo o jego szczęściu jeszcze tego wieczora, metodą dowolną, niekoniecznie wymagającą spaceru jej samej.
- Szczęściu, mój panie? - zaskoczona dziewczyna spojrzała na monety i pokręciła głową, niezupełnie wiedząc o co chodzi. - Pani Ameiko jest w kuchni, przygotowuje potrawy na jutro.
- Odzyskaliśmy konie które mu skradziono - druid powtórzył jeszcze raz, prosto i do rzeczy.
- Ale kto to jest Arlo? - dopytywała. - Nie znam nikogo o tym imieniu.
- Kupiec który przyjechał dziś z karawaną razem z rodziną - białowłosy dodał jeszcze opis bogatych szat mężczyzny, tak dla pewności - Nie było mnie tu kiedy przyjechał, ale myślę że ty szybciej dowiesz się gdzie się zatrzymał.
- Nie u nas - rzekła po krótkiej chwili zastanowienia. - Ale jak go zobaczę, to na pewno przekażę.
- Dobre i to - nie było to coś co zadowoliłoby aasimara. Było dość mało takich rzeczy, a większość znajdowała się poza cywilizowanymi osadami. Podziękował i przewędrował pod kuchnię - Panno Ameiko! - zakrzyknął do kuchni.
Na takie wołanie większość pracujących tu kobiet obdarzyła Lugira karcącym spojrzeniem. Nie, żeby sobie coś z tego robił. Po chwili w wejściu na zaplecze pojawiła się Kajitsu w utytłanym mąką fartuchu, wycierając w niego dłonie i marszcząc brwi, zarówno na widok białowłosego, jak i dwójki swoich gości stojących nieopodal.
- Coś się stało? - zapytała.
- Gobliny napadły karawanę pod samym miastem, a koniokradzi na trakcie niewiele wcześniej. Jak patrzę na mój krótki pobyt w Sandpoint, to jest już coś. - odpowiedział z niezaskasującym u druida spokojem.
Izambard zas pozwolił sobie poczekać, aż druid powie, co powiedzieć ma. Przyciągnął wzrok Ameiko własnym spojrzeniem, po prostu skinął głową na znak, że ma zamiar później z nią porozmawiać na osobności i po prostu usiadł przy wolnym stoliku, czekając. Kilyne natomiast uznała, że nic tu po niej. Te rozmowy nie okazywały się na tyle ciekawe, aby powstrzymać ją przed udaniem się do balii z gorącą wodą.
- Nie spiesz się - powiedziała do czarodzieja. - Ja pójdę się umyć. Obiecuję, że zostawię trochę ciepłej wody - rzuciła mu szybki uśmiech i pospieszyła do łaźni, wcześniej pytając jedną ze służek o kierunek.
Mag przez chwilę tak siedział w oczekiwaniu, próbując sobie przypomnieć o czym właśnie zapomniał. Wpatrywał się tak w plecy półelfki i myślał… Balia… gorąca kąpiel… pokój w karczmie… Chwila moment!
- Hej! Zaczekaj! - zawołał za nią, gdy się zerwał jak poparzony i udał się za nią tyle szybko, na ile było to możliwe. Z kieszeni wyciągnął klucz, który jej następnie przekazał - I nie zapomnij wyrzucić Mesmira z pokoju. Pewnie się schował w jakimś ciemnym kącie. Przepraszam za niego i życzę przyjemnej kąpieli - zaśmiał się pod nosem i udał się z powrotem na swoje miejsce. Czarnowłosa wzięła klucz, poczęstowała czarodzieja jeszcze jednym uśmiechem i opuściła wspólną salę.
- To rzeczywiście niepokojące wieści - tymczasem odpowiedziała Lugirowi Ameiko. - Lecz czy nie powinieneś ich zgłosić straży? Niewiele w moich rękach mocy sprawczej mogącej zaradzić takim wydarzeniom.
- Zgłosiłem. Tylke że strażnik nie wydawał się specjalnie przejęty, i chyba w ogóle objął myślą co znaczą gobliny w okolicy - druid także nie narzekał na nadmiar siły przebicia w osadzie, a miał ją kilkakrotnie mniejszą niż karczmarka-szlachcianka-awanturniczka - Czyli to faktycznie nowość?
- Gobliny? Są tu od zawsze. Najwyraźniej większa ilość ludzi na trakcie je ożywiła. Strażnik… nasza straż nie ma nawet koni - Ameiko pokręciła głową. - Izamard wspominał o jakichś atrakcjach na trakcie, ale nie sądziłam, że były tak poważne. Mimo wszystko te klany mieszkające niedaleko Sandpoint nie są na tyle liczne, aby zagrozić miastu.
- Gobliny napadające duże karawany idące na święto - doprecyzował druid - To nas było więcej, nie ich, a i tak zaatakowały
- Są głupie - Kajitsu nie wydawała się przejęta tematem goblinów. - Niektórzy z tutejszych co chwilę przynoszą ich głowy. Inni widują tu i ówdzie. To prawda, że taki atak jest dziwny, ale równie dobrze mogły naćpać się jakimiś swoimi grzybkami - machnęła ręką, ciągle białą od mąki i zwróciła do Izambarda stojącego nieopodal. - Nie bądź nieśmiały - zaśmiała się. - Lugir przebywa w Sandpoint od jakiegoś czasu, ale jeszcze nie zna tak dobrze okolicy. Przyjechałeś z karawaną, prawda?
- Nieśmiałość to jedno, a uprzejmość to drugie. Nasz aasimarski kolega chciał załatwić pewne sprawy, a ja przeszkadzać nie chciałem - czarodziej uśmiechnął się kącikiem ust i wstał, by podejść bliżej rozmówców.
- Cóż, owszem, przybyłem tu wraz z karawaną idącą z Magnimar. A gobliny nas nie zaatakowały, tylko biegły za znienawidzonymi przez siebie koniami - poprawił mag druida - Najprawdopodobniej by nas zostawiły w spokoju, gdybyśmy nie przeszkodzili im w gonitwie. Ich umysły są zbyt małe, by pojąć coś takiego jak bezpieczeństwo. Cóż… poszukiwacze przygód też nie potrafią, ale nie należy ich zrównywać z goblinami - zaśmiał się pod nosem i podrapał za uchem na swój beznadziejny żart.
Drzwi gospody otworzyły się i do środka wkroczył Shoanti, ziewając szeroko i mrużąc oczy. Rozejrzał się ciekawie i podszedł do ich stołu.
- Dobry wieczór… noc… poranek? - skinął głową kobiecie o egzotycznej urodzie. - Jestem Chasequah, wojownik Shriikirri-Quah, Klanu Sokoła. Kompan tego oto walecznego druida - wskazał na Lugira.
Z brzękiem oręża usiadł ciężko na ławie.
- Napiłbym się piwa na dobry sen - rzekł, chyba oczekując, że kobieta mu je przyniesie.
O dziwo, druid uśmiechnął się na żart czarodzieja. Sam rozpoznawał niebezpieczeństwo nad wyraz dobrze i wśród awanturników był często tym najbardziej rozsądnym, wręcz przyziemnym - ale nierzadko miał powód zrobić coś i tak, mimo niebezpieczeństwa.
- Tako skrzyżowały się nasze ścieżki - potwierdził, gdy gospodyni zapytała o karawanę - Wszystkich trzech - dodał po wejściu wojownika.
- Noc, młoda jeszcze, wypocząć zdążymy przed jutrem. Aleee...znalazłeś kogoś kto zajmie się końmi?
- A jakże, człek imieniem Deviren, w stajni tu niedaleko. Twojego też tam zaprowadziłem. - Kas stłumił ziewnięcie. - Mam jeno nadzieję, że nas nie zbudzą zbyt wcześnie, bo ten cały szeryf chciał nas przepytać. Nie wiem czy ciebie też - zwrócił się do czarodzieja. - Jak cię zwą, tak w ogóle? - zapytał, bo kiedy na trakcie pozostali się sobie przedstawiali, on był zajęty negocjacjami z hodowcą koni.
- Noc może już młoda, ale wystarczająco późna, abyśmy nie podawali już piwa ani jedzenia. - Kajitsu uśmiechnęła się do Kasa. - Jeśli jesteś znajomym Lugira i obiecasz zwrócić jutro, mogę zaproponować kufel na wynos i coś na ząb co zostało nam na dnie garnków. Doprawdy ciekawą grupę nam sprowadziłeś - mrugnęła do Izambarda i zwróciła się raz jeszcze do barbarzyńcy. - Mnie możesz zwać Ameiko. Każdy poszukiwacz szczęścia jest moim przyjacielem. O ile nie rozrabia - roześmiała się.
Kas miał coś na końcu języka, ale pokiwał skwapliwie głową.
- Będę wdzięczny za poczęstunek. Mam pieniądze - wyłożył na stół sakiewkę. - Ale kufla na wynos nie trzeba.
W rzeczy samej kiedy przyniosła mu piwo i misę z resztką gulaszu, opróżnił kufel na dwa łyki: jeden przed a drugi po jedzeniu, które również pochłonął w ekspresowym tempie.
- Teraz mogę iść spać - oznajmił.
Mag zdołał się jedynie podrapać po głowie, jako iż barbarzyńca wykazywał większe zainteresowanie jedzeniem niż ludźmi. Chrząknął, gdy ten już skończył się posilać i postanowił się ponownie przedstawić.
- Izambard Morieth, uczony i czarodziej z magnimarskiego Kamienia Wieszczy. Miło mi cię poznać Chasequachu z Klanu Sokoła, wojowniku Shriikirri-Quah - Co zadziwiające, ze wszystkie nazwy wypowiadał poprawnie. Nie idealnie, ale jak na osobę z miasta bardzo dobrze - To dość formalne powitanie, jakiego zdążył mnie nauczyć pewien Shoanti. Wciąż nie jestem pewny, czy to tak faktycznie brzmieć powinno, ale poradę w tej sprawie chętnie przyjmę.
Shoanti wyszczerzył się szeroko.
- Nieźle. Naprawdę nieźle. Jednak czegoś pożytecznego was tam uczą. Tyle, że Shriikirri-Quah znaczy właśnie Klan Sokoła. Przetłumaczyłem to wam na varysiański. “Quah” to “klan” a moje imię to Duma Klanu. Z Kamienia Wieszczy, to znaczy, że jesteś wieszczem?
Mag wyciągnął już wcześniej używany notesik i zanotował tą uwagę.
- Tak, specjalizuję się w dywinacjach, a w mojej nauce skupiałem się głównie na jasnowidzeniu jako jednym z rozgałęzień mojej szkoły - odparł mag, przekrzywiając głowę z zainteresowaniem. Zazwyczaj dla takich osób wystarczyło po prostu powiedzieć “czarodziej” - Kamień Wieszczy również w świetny sposób naucza zaklęć ochronnych, dlatego stamtąd również wychodzi dużo magów wyjątkowo uzdolnionych w odrzuceniu, ale nie neguje się tam innych rodzajów magii. Po prostu trudniej znaleźć nauczyciela. Lubię dużo wiedzieć, więc zostałem gadułą - zaśmiał się.
- Ha! - zawołał Kas. - A ja jestem tu z powodu wieszczki właśnie, Widzącej, jak je nazywamy. W tegoroczną Noc Duchów starucha powiedziała mi, że mam syna poza klanem. No i teraz go szukam, żeby zabrać go na Płaskowyż i wychować na Shriikirri-Quah. Chyba - zamyślił się. - No, najpierw zobaczę jak mu się tu wiedzie. Skoroś wieszcz, to możesz mi wywieszczyć gdzie jest, poza tym że gdzieś w Varysii?
- Hm - zastanowił się nad swoimi możliwościami Izambard - Być może będę w stanie coś zrobić w tej sprawie, ale musisz mi dać czas na zbadanie odpowiedniego zaklęcia. Dywinacje przychodzą mi z łatwością. Jedyną walutą jest czas. Mało rzeczy oczywiście robię za darmo - uśmiechnął się pod nosem na moment - Ale jeśli zdołasz mi co nieco opowiedzieć o Shriikiri-Quah, to będziemy kwita.
- No pewnie! - zgodził się Kas. - Opowiadanie to specjalność Shoanti, bo nie piszemy ksiąg. Ale to może już jutro? - barbarzyńca ziewnął przeciągle.
- Nie ma najmniejszego problemu - machnął ręką - Dla nas, uczonych, najczęściej używaną “monetą”, jeśli można to tak nazwać, jest wiedza. Nawet jeśli jest ona ludowa, a o rdzennych Shoanti niewiele się wie. Cóż… To ja tu chwilę jeszcze zostanę - spojrzał kątem oka na Ameiko, której obiecał opowiedzieć co się stało.