Cztery dni. Cztery cholerne i dłużące się bez końca dni na cholernej rzece w cholernych łajbach, które ktoś z wisielczym poczuciem humoru nazwał statkami, czy też barkami. Według Detlefa to coś nie nadawało się nawet na ognisko bo było za mokre, a sam pomysł pływania w tych drewnianych sarkofagach był tak niedorzeczny, jak człeczyny mogły tylko wymyśleć. Tak jakby nie mogli pomaszerowaś sobie traktem, jak bogowie przykazali. Z pieśnią na ustach, prowiantem nie przypominającym mokrej papki, suchymi gaciami i możliwością postawienia klocka bez ryzyka utonięcia.
Bogowie człeczyn musieli być szaleni...
Do tego sierżantunio przez całą drogę zezował na niego z jakimś takim dąsem na paszczy, jakby kapral kota mu uprowadził albo siostrę zbałamucił. Czy coś w ten deseń... Brodaty pokurcz miał to swoim zwyczajem głęboko w rzyci, bo przecież gdyby chciał do floty się zaciągnąć, to do Barak Varr lub chociaż Marienburga by polazł. I w dalszym ciągu uważał, że khazad na pokładzie to jakieś nieporozumienie i złośliwość jaka poczciwego krasnoluda nękać.
W każdym razie Baron nie pytał wprost, to i khazad nie widział powodu by temat poruszać.
* * *
Był jednym z pierwszych, którzy z ulgą postawili nogę na deskach przystani w Meissen. Nawet konieczność dalszego marszu nie przyćmiła radości krasnoluda ze stąpania po twardym gruncie. Przez moment nawet go poniosło i niemal poklepał zagranicznego cudaka po plecach. Powstrzymał się w ostatniej chwili, bowiem czy wypadało traktować babę, a do tego klechę jak każdego innego chłopa? Chmura powróciła na oblicze kaprala i na powrót stał się zgryźliwy jak to miał w zwyczaju.
- Równaj szyk! Ruszaj tymi kulasami, bo drobisz w miejscu jak kucyk! Żołnierzu! Dlaczego nosicie hełm na lewej stronie? - Dawny kapral powrócił w pełnej krasie.
W międzyczasie sierżantunio załapał awans i dostał pięć dziesiątek chłopa do dowodzenia, a kapral Ostatnich na wyłączność. Niektórzy od razu próbowali zawracać dupę sprawami, którymi wcześniej zajmował się Baron, ale krasnolud okazał się dość odporny na takie podstępy i cierpliwie posyłał wszystkich do diabła.
Niestety sierżantunio wczuł się w nową rolę i zaczął coś marudzić o kopaniu wilczych dołów i pułapkach wokół ich obozu. Do tego uznał, że pijany Frietz to problem kaprala i ten powinien gamonia pilnować.
- A mogłem gada w tej rzece utopić i byłby spokój... - brodacz mruczał pod nosem żałując zmarnowanej okazji. Przecież "panie sierżancie, pijany rekrut wziął i se utonął" musiałoby zostać przyjęte ze zrozumieniem z braku innych możliwości. Topielec to wszakże topielec i żaden rozkaz tego nie zmieni.
Zaczynało zmierzchać, a Baron wymyślił sobie budowę fortecy pośrodku niczego. Ponieważ jednocześnie zabrał mu wszystkich Ostatnich z wyjątkiem upalonej zielskiem moczymordy kapral nie omieszkał pójść do dowódców pozostałych dziesiątek podległych sierżantowi i zażądać po pięciu ludzi z każdej do realizacji oczekiwań przełożonego. Nie obeszło się przy tym bez kilku wiązanek przekleństw i gróźb, ale w końcu dostał, czego chciał i po kilku chwilach dwudziestka chłopa, wśród których był jeden z kaprali patrzyła na niego i Frietza ze zrozumiałą niechęcią.
- Dobra, głąby. - Kapral zaczął przyjaźnie.
- Będziecie mieli zaszczyt pełnić rolę cesarskich saperów, którzy dzięki ciężkiej pracy własnych rąk zapewnią odrobinę bezpieczeństwa swoim kolegom z oddziałów. - Wśród zgromadzonych podniósł się gwar.
- Nie, nie będą to umocnione latryny. - Zaprzeczył.
- Ale skoro tak to lubicie, to mogę załatwić wam zlecenie na kilka stanowisk do regulaminowego srania na komendę. - Zaproponował.
- Jak widać w okolicy za dużo drzew nie ma. - Ciągnął dalej.
- I chociaż zwykle mnie to nie martwi, to tym razem musimy trochę pokombinować, żeby przygotować kilka niespodzianek dla tych patałachów zza rzeki. - Wyjaśnił.
- Nie, nie chodzi o Brocka i jego ludzi, tylko o tych kastratów Wernicky'ego. - Zarechotał.
- Weź połowę ludzi, siekiery i ruszaj nad rzekę po materiał. - Polecił kapralowi.
- Bierzcie wszystko jak leci, ale najbardziej zależy mi na kilku, a najlepiej kilkunastu grubszych pniach, powiedzmy takich jak twoje udo, a do tego sporo cienszych i przy tym możliwie prostych gałęzi długich jak włócznia. - Sprecyzował.
- Reszta bierze łopaty do kopania latryn i za mną. Zrobimy kilka dołków w sam raz na przyjęcie lekkiej jazdy wroga. Jak się zepniemy, to uda wam się oko jeszcze tej nocy zmrużyć. - Zachęcił.
Z drzewa przyniesionego znad rzeki zamierzał przygotować zasieki przeciwko konnym - z braku sprzętu ciesielskiego typu wiertło do drewna grubszą belkę zamierzał ponacinać tak, żeby rowki pomagały utrzymać w miejscu poukładane naprzemiennie prostopadle do siebie, przywiązane linami i zaostrzone na końcach drągi.
Te kilkanaście kozłów planował poukładać w sposób przypominający lejek - pod kątem do spodziewanego kierunku ataku ze wzgórz - na którego końcu szykował jeszcze jedną niespodziankę w postaci drewnianej konstrukcji przypominającej kratę broniącą dostępu do bramy twierdzy. Ukryta pod cienką warstwą piachu i trawy miała zostać podniesiona za pomocą lin tuż przed skierowaną w to właśnie miejsce jazdą wroga.
Zaostrzone pale na wysokości końskiej szyi powinny zniechęcić każdego wierzchowca od próby skoku i zatrzymać natarcie w miejscu, gdzie atakująca z obu stron i pod osłoną zasieków wissenlandzka piechota mogłaby dopaść jeźdźców pozbawionych swojej największej przewagi - prędkości i impetu pędzącego konia.
Jako dodatkowe zabezpieczenie przed próbami okrążenia miały pomóc wilcze doły umieszczone za rzędem wsadzonych w ziemię krzewów. Krzewy miały wyglądać podejrzanie i zniechęcać do ataku z boków, a dodatkowo zasłaniać wierzchowcom wrogich jeźdźców to, co miało kryć się za nimi - płytkimi z braku czasu dołami zamaskowanymi za pomocą lin rozpiętych na kołkach po obu stronach głębokiego do połowy uda wykopu. Na rozpiętej linie Detef kazał nałożyć ścięte gałęzie z listowiem, żeby ukryć pułapkę przed oczami wrogich zwiadowców.
Przewidywał, że jeśli któryś z jeźdźców postanowi zaatakować z tej strony, to koń wiedziony instynktem przeskoczy nad krzakiem i wpadnie prosto w dół, co przy odrobinie szczęścia powinno skończyć się połamaniem kulasów i poturbowaniem jeźdźca spadającego z siodła. Nawet jeśli tak się nie stanie, to pojedynczy szaniec przeciw jeździe może staowić w takim miejscu osłonę dla kilku a nawet kilkunastu żołnierzy broniących pozycji wissenlandczyków.
Prace nad umocnieniami miały trwać bez przerwy aż do ukończenia - zmęczeni ludzie mogli być zmieniani przez swoich towarzyszy z dziesiątek. Kapral Thorvaldsson łaził wte i wewte wskazując miejsca na wykopy i pomagając w konstrukcji zasieków.
Jak poprzednio zamierzał odespac nockę dopiero następnego dnia, kiedy ruchy wroga będą widoczne z daleka i ktoś go w razie czego obudzi. Nie ufał człeczynom na tyle, by liczyć na ich czujność w nocy.