Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-10-2017, 23:57   #161
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Retrospekcja z gościnnym udziałem Ehrana :) (2/2)

Kevin "Cobra 222" Walker - pilot z fantazją


---


Port Unzen


Było źle. Nie od początku. Maszyna miała paliwa na jakieś 4 h lotu. Do Unzen powinna dolecieć w jakąś 1 h, powrót podobnie. Nie wiedział ile zajmie pakowanie dzieciarni na pokład ale mieli czekać w porcie. Co by nie mówić mimo, że maszyna działała na podobnej zasadzie jak poduszkowiec potrafiła pocisnąć rzadko osiągalne dla niego prędkości. Dorównywała tutaj pionolotom. Jak na takie monstrum i zasięg to była naprawdę wyjątkowa. Więc początek podróży był całkiem spokojny. Nawet przekroczenie zdawałoby się magicznej bariery zakazanej strefy nieco przed 50-tą minutą lotu jeszcze nie było jakieś tragiczne. Choć z każdym kolejnym kwadransem widział wyraźniej ciemniejący horyzont. To po przekroczeniu tej granicy sytuacja wydawała się pogarszać z każdą minutą.

Jakby było mało to Agnes udało się przekazać całkiem istotną wiadomość. Dzieciarnia będzie zapakowana w kapsuły anabiotyczne a te w kontener. Automatyczny. Więc sam mógł wjechać do ładowni “samolotu” o ile ten wyląduje i ustawi się rufą do nabrzeża. Więc wesoła dzieciarnia nie wbiegnie samodzielnie i w podskokach na pokład. Dzięki Agnes.

Więc robiło się im bliżej tym gorzej. Żałował, że to cholerstwo nie wybuchło w cholerę jak tu leciał. Wtedy z czystym spokojem mógłby zawrócić i byłoby po ptokach. No ale nie miał takiego farta. Więc wlatywał w coraz gęstszy syf. Najpierw otaczała go jakby mgła złożona z zawieszonego popiołu. Potem mgła zgęstniała wciskając się w każdą szczelinę. Wycieraczki pracowały pełną mocą jak podczas regularnej ulewy. A i tak niewiele widział poza dziobem maszyny. Leciał wedle przyrządów. Na razie było trudno. Ale jeszcze znośnie. Jak podczas lotu w ulewie i mgle na raz. Żadna nowość. Ale robiło się gorzej i gorzej.

Czujniki pokazywały coraz większe zasiarczenie powietrza. Brakowało tlenu. Maszyna robiła się mułowata. Woda z rozbryzgów fal tworzyła stygnącą skorupę na powierzchni kadłuba. Oblepiała spód co jeszcze zbyt groźne nie było. Ale woda przemieszana z pyłem i pumeksem odkładała się też na szybach kabiny unieruchamiając w końcu wycieraczki. Osiadała na płatach i sterze kierunku. Gdyby jej pozwolić na to maszyna zrobiłaby się mułowata a w końcu niesterowna. Walker walczył z tym dzięki instalacji antyoblodzeniowej. Ale nie był pewny na jak długo nadymana powietrzem z silników gumowata materia da radę zbijać gromadzącą się i zastygającą maź. Ale to nie było wszystko.

Pył dostał się do silników. Potężne motory zasysały go w ogromnych ilościach i w efekcie działały jak olbrzymia piaskarka. Kevin zaniepokojony widział jak wskaźniki silników zaczynają sunąć z zielonych pól ku żółtym. Na to nie było wyjścia w takim środowisku. Silnik działał więc zasysał powietrze a jak zasysał powietrze to i pył. Pył zaś mógł doporwadzić do zatarcia silników a te do pożarów. Gorączkowo główkował jak się wyratować z nieuchronnej klęski. Nawet natychmiastowe zawrócenie nie gwarnatowało mu wykaraskanie się z tego syfu. A do celu brakowało mu ostatnie 50 km. Z pięć minut lotu. Wreszcie się zdecydował. Wyłączył środkowe silniki, 3-kę, 4-kę, 5-kę i 6-kę. Leciał na czterech zewnętrznych. Moc maszyny spadła. Ale był to regularny transportowiec przeznaczony do przewożenia wielotonowych ładunków na tysiące kilometrów. Więc teraz gdy leciała na pusto nawet nie zwolniła. Było trochę lepiej. Widział jak czujniki wyłączonych wskaźników zatrzymały się tuż pod żółtym polem. Ale wskaźniki tych włączonych przekroczyły granicę z żółtym i zaczynały sunąć coraz wyżej i coraz szybciej.

10 km. Ostatnie minuty lotu. Leciał kompletnie po omacku. Tylko wedle wskazań przyrządów. Ale radary i skanery też już szwankowały. Pył oblepiał je podobnie jak resztę a co nie oblepiał to nieźle blokował i zniekształcał obraz. Wszędzie panowała gęsta ciemność jakby wleciał w burzową chmurę atramentu. Nie widział ani nieba, ani morza, ani lądu. A z wysokościomierza powinien być jakieś 10 - 15 m nad powierzchnią morza. Ale leciał już ponoć nad zatoką portową. Słyszał i czuł jak maszyną telepie. Miliony cząsteczki pumeksowego gradu bębniły o każdy metr kwadratowy powierzchni maszyny. Coraz częściej jednak uderzało coś mocno. Jakby ktoś tam strzelał z pistoletu albo dobijał się łomem. Oślepiona maszyna trzeszczała niebezpiecznie jakby się miała zaraz rozpaść w powietrzu. Walker zaciskał zęby. Wpatrywał się co chwila w prędkościomierz, coraz bardziej szwankującą mapę powierzchni, wysokościomierz i czekał z upragnieniem na lokalizator. Ten który miał zareagować jakby ten cholerny kontener był w pobliżu. Tak naprawdę w tej ciemnicy był ślepy i jeśli to cholerstwo nie zadziała nie miał szans odnaleźć czegokolwiek. Właściwie to już nie chciał znajdować tu cokolwiek. Obiecał sobie, że przeleci raz nad zatoką i wraca jeśli nic nie zapika. Nikt mu nie zarzuci, że nie próbował a nawet w Belz będą widzieć na radarze, że dotarł na miejsce. Została mu końcówka zatoki. “No wiesz Agnes, poleciałem ale to twoja zabaweczka nie zapikała więc nie było sensu lądować w ciemno no to wróciłem.” Proste nie? No pewnie. Dobra, to już końcówka. Zaczął z ulgą zmieniać kierunek lotu gdy dłonie przesunęły drążek sterowniczy. Wskaźniki zewnętrznych silników wkraczały właśnie na czerwone pole. Trzeba je teraz… I wtedy wszystko się spieprzyło.

Zapikał ten cholerny czujnik! Wykrył ten cholerny kontener! A maszyna trzasnęła o coś. Coś wysokiego. Maszt? Latarnię? Wieżę? Nie miał pojęcia bo było po wszystkim zanim zdołał się przestraszyć. Poszedł odruchowo w skręt przeciwną jakby robił unik przed atakiem rakietą lub myśliwca. Maszyna nie była stworzona do zwrotności i nagły manewr przekroczył punkt krytyczny “1-ki” i stanęła ona w ogniu. Kurwa! Wyrównał lot i zawrócił.

- Tu Cobra 222. Mam pożar “1-ki”. I kontakt z celem. Schodzę do wodowania. - dał znać w świat co się u niego dzieję. Poza wyłączeniem silnika i uruchomieniem instalacji gaśniczej nic nie mógł zrobić. Była szansa, że pęd i ubogie w tlen środowisko ugasi płomienie. Moment był krytyczny. Leciał na trzech silnikach które też już mogły się lada chwila zajarać ale już nie mógł ryzykować ich przełączenia na wewnętrzne. Musiałby zwlekać z lądowaniem aż te rezerwowe się uruchomią na dobre. O ile w ogóle się uruchomią w tych warunkach. Schodził więc na trzech działających i jednym płonącym. Bez widoczności z kabiny i szwankującym obrazem z przyrządów.

500 m. Podejście. Dziób do góry. 400 m. Jeszcze bardziej w dół. Eksplozja! “2-ka” siadła! Maszyną szarpnęło. Ale zaraz potem uderzyła ciężko w wodę. Ważąca kilkaset ton maszyna podskoczyła jak kaczka i opadła ciężko na wodę ponownie. Pilotem rzuciło jak zabawką ale fotel i zabezpieczenia utrzymały go bezpiecznie na miejscu. 300 m. ~ No hamuj cholero! ~ Walker zaciskał zęby i deptał hamulce do oporu. Nie było łatwo wyhamować z pół macha do zera na tak krótkim odcinku. 200 m. ~ Nie wyrobię się! ~ nie miał pojęcia jak wygląda teren na jakim ląduje. Wiedział, że pruje przez wodę i jest o jakieś dwie setki od tego co uruchomiło pikachu Agnes. Zwalniał ale zbyt wolno. Uderzy w nabrzeże i to coś i rozcharata maszynę czyli zdechnie tutaj razem z tymi gówniarzami! Zaryzykował. Przekierował stery do pływania maksymalnie w bok. Ponad stumetrowa rozpędzona motorówka opornie zaczęła reagować. Dziób zaczął skręcać w jedną a rufa w drugą. Maszyna coraz bardziej zaczynała sunąć bokiem zwiększając powierzchnię jaka stawiała opór w wodzie a więc hamowała coraz szybciej. Prujący wodę potwór staranował rozbijając to pewnie w drzazgi. Pilot nie miał pojęcia co ale zwalniał. Coraz bardziej zwalniał. Wreszcie zatrzymał się. 30 m od celu.

Spojrzał w bok. Ale po prawej dalej dwa silniki płonęły. Cztery były wyłączone i monstrualny ekranoplan sunął leniwie na dwóch ostatnich włączonych silnikach. Wyłączyć? Wskaźniki były na czerwonych polach. Ale jak nie da rady włączyć wewnętrznych? Utknie tu. ~ Albo się uda albo… ~ wzruszył ramionami. Zaczął obracać maszyną by być rufą w stronę tego czegoś po co chyba tu przybył. Był bliżej tego niż długość maszyny a nadal nic nie widział. Jedyne co widział na zewnątrz to kadłub bombardowany grudami pumeksu. Nawet włączenie świateł niewiele pomogło. Pokazywały tylko ciskane z góry rozmazane strugi gorącego pumeksu.

- Trzeba to zrobić analogowo. - mruknął do siebie. Wcisnął przycisk opuszczania tylnej rampy i ta posłusznie zaczęła się opuszczać. Przy suficie zaś była kamera pozwalająca kontrolować załadunek. Teraz Kevin miał nadzieję, że będzie robić za coś w stylu tylnego lusterka. Tylko tak jakieś setkę metrów od kierowcy. To co ujrzał przez otwartą rampę sprawiło, że pożałował lądowania po raz kolejny. Woda była wzburzona od nieustannego bombardowania. I dymiła. Parowała właściwie. Wszystko wydawało się skryte w jakieś krwistej, czerwonej ciemności z której widać było ten wulkaniczny, rozgrzany grad. Bombardował wodę, maszynę, pomost i tam na pomoście wreszcie dostrzegł kanciasty kształt kontenera. A więc był! Nie lądował na darmo!

Zahamował trochę zbyt późno i rampa staranowała pomost, kontener spadł a monstrum dalej sunęło siłą bezwładności. Na szczęście kontener spadł właśnie na rampę. Dalej Kevin nie czekał. Pchnął drążek do oporu i silniki zmieniły ciąg. Od razu ryknęły mocą a on dodatkowo włączył wszystkie cztery wewnętrzne. Transporter na swoich gąsienicach wjeżdżał niezgrabnie przez rampę do ładowni ekranoplana. Maszyna wreszcie wyhamowała i przez jeden krytyczny moment zdawała się trwać bez ruchu. W dach uderzyło coś dużego. Coś co brzdęknęło i zostawiło w nim wgłębienie. Kontener wjechał już prawie do połowy ładowni gdy monstrum wreszcie zaskoczyło właściwy kierunek i z ryczącymi silnikami ruszyło przed siebie. Wedle mapy powinna być tam już tylko otwarta zatoka.

- Tu Cobra 222 mam paczkę! Startuję! - krzyknął zdenerwowanym głosem. Już ją miał! Miał tą cholerną dzieciarnie! Teraz tylko się stąd urwać! Cztery wewnętrzne silniki muliły z zapłonem. Ubogie w tlen, zasiarczone i pełne duszącego je pyłu środowisko im zdecydowanie nie odpowiadało. Maszyna na wciąż dwóch ostatnich “7-ce” i “8-ce” reagowała jeszcze bardziej opornie. Zaczął drzeć się alarm rampy. Zerknął w kamerę. Jakiś legar czy co wciął się między nią a framugę więc nie mogła się zamknąć! Chrzanić to! Czuł jak pot grubymi kroplami spływa mu po ciele. Otarł rękawem czoło ale zaraz znów był mokre. “1-ka” jakby trochę przygasła ale “2-ka” jarała się na całego. Tak bardzo, że bał się rozszerzenia pożaru na “3-kę”.

Pomost zauważył zbyt późno. Z ciemności przez jaką pruła maszyna i w jaką mozolnie usiłowała się wznieść po prostu był cień a potem monstrum coś rozbiło. Jakieś odłamki uderzyły w szybę. Zawył alarm skażeniowy. Czujniki wykrywały siarkę i szkodliwe substancje w nieszczelnej obecnie ładowni. Coś przyrżnęło w skrzydło. Maszynę z uniesionym w górę dziobem przycisnęło znowu do wody. Zacisnął zęby walcząc o odzyskanie panowania nad maszyną. Ale udało się. “4-ka” wreszcie odpaliła! Nareszcie! Miał znów dwa silniki! Dwa bo “8-kę” trzepnęło ostro czymś po zderzeniu z pomostem i musiał ją wyłączyć. Silnik musiał zassać lub oberwać czymś twardym co dostawszy się do wnętrza poszatkowało całe wnętrze jak po trafieniu głowicą odłamkową. - No dawaj! Dawaj jebańcu! Dawaj bo wszyscy tu zdechniemy! - Walker czuł, że metry i sekundy życia wyślizgują mu się ze spoconych dłoni zaciśniętych na drążku sterowniczym. Stracił panowanie nad sobą gdy strach przejął nad nim kontrolę. Zdechnie tu! Przez jakąś cholerną dzieciarnię i nawiedzoną kretynkę!

Ale wtedy przemówiła “4-ka”! Wciąż miał szansę! Ekranopłat z wolna znów uniósł dziób w górę. Start wymagał zawsze o wiele więcej mocy niż lądowanie czy zwykły lot. Tylko myśliwska, manewrowa walka mogła przewyższać zapotrzebowanie na moc i wysilenie maszyny pod tym względem. Odpaliła “5-ka”! Tak! Czuł jak się odrywa od wody. Czuł jak zaczyna lecieć! I wtedy usłyszał hałas za sobą i alarm oznaczający kłopoty w ładowni. Obok tego jaki darł się za nieszczelność ładowni i toksyczne substancje. Spojrzał w kamerę. No tak. Nie miał czasu unieruchomić tego cholernego kloca i się zsunął przywalając niedomkniętą rampę. No brakowało tylko by teraz mu wypadł!

Wyrównał lot. Ryzyko utraty ładunku zmalało. Po chwili automat kontenera zrobił swoje i w żółwim tempie zaczął sunąć ku przodowi ładowni. Coś trzepnęło w kadłub. Wieleset tonową maszyną zatrzęsło. Leciał na trzech silnikach przez trzaskającą ciemność. Maszyna trzeszczała jakby zaraz miała się rozpaść. Ile jeszcze wytrzyma? Uda się stąd odlecieć? Walker patrzył na licznik i mapę. 30 km od portu Unzen. Dwa płonące silniki zgasły choć nadal dymiły. Czyli znów mogły się zapalić w bardziej nasyconym tlenie powietrzu. Ale to wtedy będzie się tym martwił. Transporter dojechał wreszcie na miejsce czyli w pobliżu kabiny. Teraz miał czas więc unieruchomił go automatycznymi zaczepami. Nie było to to co pełna blokada ale lepsze niż nic a nie chciał opuszczać kabiny. Może się uda? Do granicy zakazanej brakowało mu z 7 - 8 minut lotu przy tej prędkości. Miał trzy silniki sprawne. Prawie pustą ładownię.

Wtedy usłyszał grzmot. Wiedział od razu, że “to to”. To czego wszyscy się obawiali od paru tygodni wreszcie nastąpiło. Słyszał już grzmoty artylerii i bombardowanie, nawet te orbitalne, czuł jak pokład kosmicznych jednostek drży od wystrzeliwanych salw lub trafień ale takiej potęgi, łoskotu, grzmotu jak w tej chwili to jeszcze nigdy nie słyszał. Poczuł się tak mikry, nawet w tym stu metrowym olbrzymie ludzkiej myśli technicznej. Stało się. Akurat jak był w pobliżu!

- Cobra 222 tu KL Belz! Z północy idzie na ciebie tsunami! Dotrze do ciebie za jakieś 30 sekund! Powodzenia. - głośnik zatrzeszczał głosem pułkownika Matthewa. On widział na monitorze obraz przekazywany przez różnorakie globalne i lokalne czujniki. Widział grubą krechę sunącą w kierunku wybrzeża. Z jakiej właśnie próbowała odlecieć maleńka plamka. Ale ani prędkość ani kierunek jej nie sprzyjały. Gruba krecha miała prawie dwukrotnie większą prędkość od małej plamki. Odległość też nie dawała większego pola manewru.

~ Dziób na falę! ~ leciał dotąd na zachód. Zbyt nisko. 10 m nad powierzchnią wody. Zamulone brakiem tlenu trzy pracujące silniki z ośmiu nie dawały większych szans. Ale tsunami było jedno! Miał szansę. Ale musiał skierować się wprost na falę! Dziób był najmocniejszym elementem konstrukcji, przystosowanym do brania fal na klatę. Na pewno lepszym niż burta na setkę metrów. I miał jeszcze jeden atut. Rakietowe wspomagacze startu. Ale one działały bardzo krótko. Zbyt krótko by wznieść maszynę na stałe do góry ale nadal miał szansę przeskoczyć nad napływającą falą. Wyrównał lot i wpatrywał się w ekran radaru. Czas liczony w sekundach zdawał się wydłużać na całe lata. Wreszcie radar pyknął.

Spocona dłoń wcisnęła przycisk uruchamiający rakiety. Maszyna szarpnęło w górę i zatrzeszczała jeszcze mocniej. Patrzył jak rosną liczby na wysokościomierzu. 14 m… 19 m… 25 m… I widział jak liczby na radarze maleją. 1250 m… 750 m… 300 m… Fala nie zatrzymywała się ani przez chwilę. Nie zatrzymała się również gdy przebiła tak kadłub jak i kabinę ekranopłatu na 30 metrze który nagle znalazł się dobry kawałek pod wodą i rozłupała kruchą maszynkę na części składowe.


---


Kontrola lotów Belz; 3 dni po wybuchu krateru Unzen


- “Cobra 222” zgłoś się, odbiór. - operator powtarzał po raz kolejny ten sam komunikat. Powtarzał bez większej wiary w jakąś reakcję bo od trzech dni wiedzieli co się stało. Fala tsunami przeszła przez północne wyspy, po spotkaniu z migającą kropką, migająca kropka lotu BH 940 znikła więc jasne było co się stało. Właśnie to dlaczego ogłoszono zakaz lotów i rejsów nad zakazaną strefą.

- No słyszy pani? No od trzech dni nie mamy żadnej informacji o locie BH 940. Dotąd warunki były zbyt trudne by wysłać ekipy ratunkowe a i tutaj mamy mnóstwo ofiar. Ale wyślemy tam kogoś ale po tak długim czasie przy takiej pogodzie proszę przygotować się na najgorsze. - pułkownik popatrzył na młodą dziewczynę wpatrzoną w operatora przy swoim stanowisku. Jakby on mógł mocą umysłu przywołać tutaj roztrzaskaną przez tsunami maszynę.

- Nie tracę nadziei panie pułkowniku. Pan też niech nie traci. Proszę nie przerywać poszukiwań. Na pewno wszystko się uda. Ja to czuję panie pułkowniku. - dziewczyna przeniosła wzrok na szefa wieży obdarzając go głębokim spojrzeniem i ciepłym uśmiechem. Starszy oficer panował nad swoja twarzą całkiem nieźle więc tylko przełknął ślinę i podrapał się po nasadzie nosa. Ona czuje, że będzie dobrze. Po eksplozji wulkanu, tsunami dochodzącego do pół setki metrów, dwóch dobach sztormu ona wierzy, że wszystko będzie dobrze. No jak to nie tracić pogody ducha? Tym BH 940 tak zmiotło, że nie zdążył nawet pisnąć “mayday”. Znaleźli rano radiopławę z wraku ale po dwóch dobach sztormu to kto wie skąd ją przywiało. Była jakaś szansa, że może w kapoku czy tratwie się uratował ale z każdą godziną malały szanse na znalezienie ciała. Zwłaszcza żywego. A ta wierzy...

- Pani optymizm na pewno będzie nam bardzo pomocny. Ale teraz pani pozwoli musimy wrócić do naszych zajęć. - pułkownik delikatnie wskazał na drzwi wejściowe by dać znać, że pora by młoda dama opuściła to miejsce pracy. Gdyby nie delikatne sugestie pewnych ludzi to w ogóle by jej tu nie było. Przecież to miejsce służbowe a nie do zwiedzania.


---


Kontener; dno morza; 3 dni po wybuchu krateru Unzen

- Myślisz, że tu umrzemy? - dziecięcy głos zapytał w prawie całkowitych ciemnościach dorosłego w którego był wtulony. Grzali się nawzajem by oszczędzać ciepło.

- Nie. - męski głos odpowiedział szybko i zdecydowanie. Było mu zimno. Przez tą wodę. Przeciekała gdzieś. I było jej coraz więcej. Trzy dni temu ledwo wyczuwał wilgoć na ścianach. Wczoraj już ciurkała się kapiąc. Nakapało jej tak, że woda chlupotała o podeszwy i wszystko zdawało się być mokre. Dziś rano leciała już strużkami. Było jej powyżej kostek.

- Ale skąd wiesz? - dziecięcy głosik zapytał z typową dziecięcą dociekliwością.

- Bo jestem kosmonautą. - Walker odpowiedział bardziej zmęczonym i trochę zirytowanym głosem. Gówniara miała dziwną tendencję do tokowania. Jak nie spała to bez przerwy o czymś gadała albo o coś pytała. A jednak przywykł jakoś do tego. Dziś mówiła wyraźnie mniej i wolniej. Domyślał się dlaczego. Wychłodzenie robiło swoje. I gęstniejące powietrze. Zmajstrował z baterii jej kabiny prymitywny oczyszczacz powietrza. Spowalniało to zużywalność ograniczonego zapasu tlenu jaki tu mieli. Ale tylko odwlekało nieuniknione.

- Co to znaczy? - zapytała znowu. Poczuł jak wbija mu dłoń pod pachę by się ogrzać. Byli pod wodą. Udało mu się zwiać do kontenera. Przez kamerę widział, że to jakiś pancerny model z SPŻ. Taki zdolny przetrwać w próżni przy nagłej dekompresji. Był jego jedyną szansą na zderzenie z miażdżącą wszystko falą tsunami. Udało się. Ale wylądowali na dnie. Na samym dnie.

- To znaczy, że latam w kosmosie. I zostałem przeszkolony do radzenia sobie w różnych katastrofach. Jak ta tutaj. Teraz to bułka z masłem. - odpowiedział przyciągając ją bliżej do siebie. Co za chujnia. Jeszcze jedna z komór okazała się nieszczelna i ta mała się obudziła. Może mała ale zużywała dodatkowy tlen. Do tego blokowała mu opcję jaką od trzech dób rozważał. Wiedział, że są pod wodą. Ale nie wiedział jak głęboko. Wedle instrukcji jaką znalazł kontener powinien wytrzymać bez problemu zanurzenie do 1000 m. To chujowo. Na pewno by z tylu nie wypłynął na powierzchnię. Ale jak ich rzuciło to gdzieś na szelfie. Ten powinien być do 200 m. Ale to dalej była głębia kosmosu dla niego. Nie mógł sobie przypomnieć map tego rejonu. Ani gdzie dokładnie mógł być w miejscu katastrofy na tej mapie. 50 m? 70 m? 20 m? Nie miał pojęcia. I nie miał jak sprawdzić. Z 20 - 30 m powinien dość bezpiecznie dać radę wypłynąć. Ale jak byłoby głębiej niż 50 m to już marne szanse sobie dawał na wyjście z tego cało. I był tylko jeden sposób by się o tym przekonać.

- Kev opowiesz mi bajkę? - zapytała nagle oplatając jego szyję drugim ramieniem. Próbowała się wbić głębiej w jego ciało, jedyne źródło ciepła w tym kontenerze jakim byli zamknięci. Ciemność była słabo rozświetlana jedynie słabym blaskiem paneli pozostałych kapsuł. Walker wolał użyć baterie do oczyszczaczy powietrza niż do zmajstrowania światła. Te nic im nie zmieniało poza odrobiną otuchy.

- Co?! Nie znam żadnych bajek. - skąd ona brała takie pomysły?! Była jeszcze jedna opcja. Pozostałe kapsuły. Miały butle z tlenem jak i ta w której właśnie siedzieli i gdzie zapas tlenu się właśnie kończył.

- A myślałam, że jesteś fajny! - fuknęła dziewczynka i trzepnęła go w ramię by dać mu znać jak jest na niego pogniewana. No ekstra. Po to leciał latającym złomem który nie był nawet latający tak naprawdę, została mu pewnie skasowana mu licencja na wykonywanie jedynego zawodu jaki znał i kochał, poleciał w samo centrum zakazanej strefy, wylądował z płonącym silnikiem, wystartował z dwoma płonącymi po staranowaniu nie wiadomo czego i pod wulkanicznym bombardowaniem, stawił czoło fali tsunami która ich tu zatopiła i uwięziła by usłyszeć od gówniary, że nie jest fajny! I to wszystko za darmo! Przecież nie wziął nawet tych nędznych trzech kafli bo miał tylko pojechać do portu i sprawdzić kokpit!

- Wylewaj wodę. - burknął do niej po chwili gdy mu największa złość i żal przeszły. Woda skapywała i ściekała monotonnie z góry na dół więc i zbierała się w ich kapsule w której spędzali większość czasu. Wcisnął jej w wolną rękę puszkę jaką używali do tego celu. Poza tym czuł, że robi się osowiała i senna. Musiała jakoś zachować przytomność. Nie był pewny ile jeszcze oboje tu wytrzymają. Może spróbować wyjścia? Tylko co z nią? Spowolni go. Sam mógł ryzykować na te 20 - 30 m ale z nią? A przecież jak otworzy właz to zaleje tu wszystko. Ci w kapsułach powinni przeżyć nawet i z tydzień w takiej wodzie. No ale jej kapsuła była uszkodzona. Mógł ją zamknąć w niej. Ale wtedy miałaby tylko tyle czasu ile tlenu. Dlatego zwlekał z otwarciem ostatniej butli z tlenem. To była ich ostatnia rezerwa.

- Gniewasz się na mnie? Lubisz mnie? - zapytała dziewczynka po kilku machnięciach skrobiącej nieprzyjemnie o dno kapsuły puszki. No było jeszcze radio. Niby działało. Znalazł je w niezbędniku ratunkowym kontenera. Ale nic nie łapało. A bateria się powoli kończyła. Miał ją nastawioną na nasłuch i co godzinę próbował nawiązać łączność. Ale nic. Cisza. Nie działało? Coś ich blokowało? Byli aż tak głęboko, że zasięg się kończył? Otarł odruchowo czoło. Ręce miał zgrabiałe od tego zimna i ciągłej wilgoci. Albo po prostu w pobliżu nikogo nie było. Dlatego próbował zmajstrować wzmacniacz do anteny. Ale prawie po ciemku, zgrabiałymi łapami, i kostniejącym z każdą godziną umysłem szło mu to coraz trudniej.

- Lubię cię. Poczekaj, spróbuję jeszcze raz. - powiedział do niej i znów pstryknął radiem na nadawanie. - Tu Cobra 222. Czy ktoś mnie słyszy, odbiór? - zapytał w plastikowe pudełko i przystawił je do czoła. Ale usłyszał to co zwykle. Same trzaski eteru. Nikt ich tu nie znajdzie czy coś spieprzył ze wzmacniaczem.

- Chyba nas nie znajdą. Wtedy tu umrzemy prawda? - zapytała po chwili ciszy dziewczynka. Siedział z zamkniętymi oczami i obejmował ją. Pierwszy raz poczuł, że nie ma siły jej zaprzeczyć. - Jak umrzemy to chciałabym ci coś powiedzieć. Taką tajemnicę. Jeszcze nikomu innemu tego nie mówiłam. - powiedziała z przejęciem dziewczynka. Walker otworzył oczy choć niewiele widział. Twarz dziecka widział jedynie jako zarys łuków odbitego od paneli komór światła.

- No? - zapytał. Co niby mogła mu takiego powiedzieć? Myślało mu się coraz ciężej. To ta hipotermia. I niedotlenienie. Wiedział o tym ale czuł coraz większą obojętność. Wiedział, że to też skutek tych samych czynników. Ale jakoś nie chciało mu się tym już przejmować.

- Naprawdę nazywam się von Bismarck. Ale nie mogę o tym mówić. Mama tak mi powiedziała. Ale ona się nazywa inaczej więc ja też nazywam się jak ona. - dziewczynka kontynuowała przejętym tonem dzieleniem się swoją tajemnicą.

- Aha. Nikomu nie powiem. A jak ma na imię twoja mama? - pilot zapytał po chwili gdy nagle parę rzeczy sprzed ostatnich paru dni zaczęło się układać z pozornie przypadkowych zdarzeń.

- Agnes. I jest bardzo ładna. - Walker znów przymknął oczy. No tak. Naprawdę teraz sprawa nagle zrobiła się całkiem prosta.

- No tak. Jest bardzo ładna. - westchnął znowu otwierając oczy. Niestety to nijak teraz nie zmieniało ich położenia. Została im jeszcze z jakaś godzina. Potem jeszcze może 2 - 3 jadąc na oparach. I albo otwierają ostatnią butle albo… Właściwie innych “albo” nie było. Zdecydował się. Spróbuje wypłynąć. Może się uda. Jak nie. To lepiej utonąc walcząc o życie w parę chwil niż zdychać tutaj.

- ...an 3, Cobra 222 czy mnie słyszysz, odbiór? - głośnik krótkofalówki nagle przemówił ludzkim głosem. Pilot był tak zaskoczony, że wypuścił pudełko z ręki i te upadło na dno kapsuły. Po omacku złapał jej ponownie.

- Tak! Tu Cobra 222! Słysze cię! Odbiór! - krzyknął prawie zrywając się do pionu z nagłego impulsu jaką dawała mu nadzieja. Byli uratowani!


---


Guardian 3; 3 dni po wybuchu wulkanu Unzen



- To już ostatnia. - nurek dał znać wyburzając się z szarej wody. Właśnie wyłowiono ostatnią kapsułę. Zawartość wedle wskaźników wydawała się nienaruszona.

- Jak żyję czegoś takiego nie widziałem. - kapitan jednostki popatrzył na ostatni trumnowaty kształ ładowany na statek. Już się kręcili wśród nich medycy i technicy i wszelcy inni ratownicy. 20 kapsuł. Wybuch wulkanu. Fala tsunami. Dwudniowy sztorm. Cztery doby na dnie morza pół setki poniżej poziomu morza. I wszyscy żywi i zdrowi. Żadnych strat. Niewiarygodne. Cud po prostu.

Nurek wyszedł z siatką zabranych sprzętów. Zabrał je z zalanego obecnie kontenera. Wyłożył swoje fanty na stole. Prymitywny regenerator powietrza z baterii kapsuły. Zwykła krótkofalówka ze wzmacniaczem z kawałka drutu. Zużyte puszki do wylewania wody. Folia ACR do ogrzewania ciała. Kawałki kabli jakie były wcześniej podłączone do zewnętrznych świateł kontenera więc miały szanse na komunikację świetlną póki była w nich energia. Łom do stukania w ściany by dać znać ekipom ratunkowym, że wciąż jest kogo ratować. I uprząż zmajstrowana z pustych już butli po tlenie pewnie by zwiększyć swoją pływalność.


---


Kontrola lotów Beltz; 3 dni po wybuchu wulkanu Unzen

- Zrozumiałem. Zaraz przekażę. - pułkownik Matthew kiwnął głową na komunikat usłyszany w słuchawce komunikatora i podszedł do młodej kobiety. Ta siedziała na krześle obejmując małą dziewczynkę w powszechnym rodzicielskim geście. Ją i tego pilota przywieziono już wczoraj. Ale resztę mogli wydobyć dopiero teraz. Młoda kobieta wstała widząc nadchodzącego oficera. Oczy i twarz promieniowały jej szczęściem i radością. - Nic im nie jest. Żadnych strat. Cała dziewiętnastka została wybudzone bez problemu. Wieczorem powinni być już tutaj. - poinformował ją też się uśmiechając. Właściwie to jakoś nawet cieszył się, że nie miał we wcześniejszej rozmowie z nią racji.

- Mówiłam panu pułkowniku. Trochę wiary i widzi pan. Ale dziękuję, że nie zwątpiliście i szukaliście dalej. - powiedziała ciepło patrząc na niego i promieniejąc radością. Temu nie pozostało nic innego jak też się roześmiać i pokiwać głową. No udało się. Wbrew wszystkiemu. Niesamowite.


---


Metro City; klub “Pod Palmami”; 5 dni po wybuchu wulkanu Unzen



- Taki z ciebie kolega co? - może nie kumpel Walkera ale właśnie akurat kolega minął go z pretensją w korytarzu klubu. Walker spojrzał na niego niezbyt rozumiejącym wzrokiem. O co mu chodziło? Ale nie ważne. Wyszedł z tego syfu, i w szpitalu był krótko bo wbrew pozorom właściwie wyszedł z tego wszystkiego prawie bez szwanku. Jak się najadł, ogrzał i odespał to właściwie poczuł się znów jak człowiek. Więc przyszedł do swojego ulubionego klubu gdzie przecież przychodziło tylu pilotów.

- Cześć chłopaki. - uśmiechnął się machając do chłopaków siedzących przy barze. Może był jednym z nowszych ale przecież piloci trzymali się razem nie? Odpowiedziała mu jednak cisza i jakieś dziwne spojrzenia. To go zaskoczyło. By zyskać na czasie zamówił drinka bo i tak nie zamierzał dzisiaj nigdzie latać. A ci dalej milczeli i szkalowali go tymi dziwnymi spojrzeniami. - Dobra co jest grane? Co się gapicie jakbym wam matki pozabijał? - miał już dość tego wszystkiego. Trochę kurwa współczucia czy koleżeństwa to mało?

- Jestem jakimś psem ogrodnika czy co Walker? - zapytał Ace patrząc pytająco przez długość baru. Psem ogrodnika? O co mu chodzi? O co chodzi im wszystkim?

- Pytam się co jest grane Ace. - powiedział Kevin starając się by nie zabrzmiało jak wyzywające warczenie.

- Pokaż mu Barry. - Ace zwrócił się do barmana i ten bez słowa chwilę pogrzebał przy konsolecie i zaraz na ekranie nad barem wyświetliło się co innego. Walker w mgnieniu oka załapał na co patrzy. 100 000. Von Bismarck. Pełna dyskrecja. Zero konsekwencji. Gwarantowana praca w razie utraty licencji. Czuł jak w gardle zbiera mu się jakaś kolczasta gruda. Jak na twarzy wyłazi mu rumieniec.

- Nie chciałeś zgarnąć nagrody to czemu komuś z nas nie dałeś zarobić co? Nie potrzebowałeś drugiego pilota i załogi? Taki chujek z ciebie? Pierdol się Walker! - warknął Ace a wiele głów zawtórowało mu groźnym i równie wkurzonym pomrukiem.

- Kurwa sami się pierdolcie! Spieprzam stąd i moja noga więcej tu nie postanie! - Walker trzasnął dnem szklanki o blat aż huknęło ale szklanka choć wylała z połowę zawartości to jednak pozostała cała. Miał tego dość! Nie musiał latać na tym wypizdowie! I tak myślał by stąd spadać a jak mieli mu zawiesić licencję a teraz jeszcze zadarł z elitą własnej branży to właściwie nie miał ani tu czego szukać ani na co zwlekać.


---


Metro City; limuzyna von Bismarck; 6 dni po wybuchu wulkanu Unzen



Komunikator szefa zadzwonił. Ze zdziwieniem rozpoznał numer. Odebrał go czekając na miękki, ciepły, kobiecy głos z drugiej strony.

- Małej nic nie jest. Jak i innym dzieciom. Słyszałam o nagrodzie. Nie wiedziałam, że to twój człowiek. Myślałam, że jest tu nowy i działa na własny rachunek. Ale w każdym razie dziękuję ci. Bez niego nikt by stamtąd nie wrócił. - Agnes zaczęła mówić z wyraźną trudnością nie do końca wiedząc co powinna, co może a co chce powiedzieć. Rozmowa nie trwała zresztą zbyt długo.

- Pietro co jest z tą setką patyków nagrody? - szef zapytał asystenta wysiadając z wozu przed swoim klubem.

- No nic. Przecież tamten gamoń poleciał za friko. Ten co mają mu cofnąć licencję i w tv się o to żrą. - Pietro wzruszył ramionami trochę zdziwiony, że szef o to pyta. Ale wiedział, że jak pyta to pewnie jest w tym jakiś sens.

- To on nie robi dla nas? - upewnił się szef zerkając na wyrośniętego asystenta. Nie interesował się przecież każdą płotką w jego sieci.

- Sprawdzę. - Pietro na chwilę szedł w milczeniu obok szefa obydwaj poprzedzani i ubezpieczani przez sprawnych ochroniarzy. - Nie. Nijak nie opłacaliśmy go ani razu. I już chyba nie opłacimy. Wyleciał dziś rano. Pewnie nie chciał czekać aż mu cofną licencję. - Pietro zanurzył się w sieci i szybko wyłapywał kolejne dane o poszukiwanym człowieku.

- No co za gamoń. Przecież ja bym mu nie dał cofnąć licencji. Jaka szkoda, że opuścił nas taki talent. - von Bismarck pokręcił głową dając znak swojemu niezadowoleniu. Ale w tej chwili miał tyle innych sieci to rozpuszczenia nie było mu na rękę ścigać jednej płotki która mu się wymknęła.


---


Metro City; Port; 7 dni po wybuchu wulkanu Unzen


Pośpieszne kroki rozbrzmiewały w wilgotnej mrocznej pustce opuszczonej fabryki. Dookoła z ciemności po obu stronach wyrastały martwe maszyny i taśmociągi. Wszędzie rozchodził się paskudny smród zepsutych ryb.
Mężczyzna obejrzał się za siebie. Przerażony zobaczył dwa światełka. Podskakiwały w rytm kroków jego prześladowców. Byli blisko, bardzo blisko. Cholera, czego oni chcieli.

Gdy skręcił w bok, prawie wpadł na rosłego blondyna w ciężkim czarnym płaszczu. Stał tam i czekał. Ale był tylko jeden. Miał szansę. Zamachnął się by trzepnąć nowego w facjatę. Ten jednak błyskawicznym ruchem pochwycił jego pięść w żelaznym uścisku. Ból, potworny ból. Trzasnęły kości palców i dłoni. Paskudnie chrupnął nadgarstek. Ciepła czerwona krew popłynęła swobodnie z rozerwanych pod ogromnym naciskiem żył.

Mężczyzna upadł wrzeszcząc na kolana. - Panie Hopkins. - odezwał się blondyn, który zmiażdżył uciekinierowi dłoń. - Zdaje się, że sprzedał pan pewnej dziewczynie nie ten samolot co chciała, prawda?- kontynuuował blondyn spokojnie.

- Naraził pan tym samym coś mi bardzo cennego na uszczerbek. A z pewnością wie pan, jak bardzo tego nie lubię. Okoliczności niestety nie pozwalają mi zrobić z pana przykładu dla innych, ta sprawa będzie musiała pozostać naszą wspólną tajemnicą. Czy mogę liczyć na pana poufność?
Pan Hopkins nie bardzo rozumiejąc przytaknął. Już rozpoznał swojego rozmówcę. I cholera, jak ten świr prosił o poufność to lepiej było mu ją obiecać.

- Świetnie. - ucieszył się blondyn.
Tymczasem pozostała dwójka również dotarła na miejsce.

- Słyszeliście panowie, pan Hopkins zgodził się dochować naszej tajemnicy.

Nowo przybyli wyszczerzyli zęby w szyderczych uśmiechach.
Pochwycili Hopkinsa za ramiona i dźwignęli go w górę.
Bruno podszedł do jednej z maszyn. Coś pogrzebał i ustrojstwo zazgrzytało, zastękało i ożyło. Wielka ciężka maszyneria wyła głośno, a przy wrzucie poczęły śmigać wielkie ostrza.

- Jak pan zapewne wie, kiedyś była to chluba naszego miasta. Nowoczesna przetwórnia ryb. A wie pan do czego służyła ta maszyna? No śmiało niech pan zgadnie. - zachęcał go Bruno.

Hopkins wytrzeszczając oczy na wsyl zaczął się panicznie rzucać w żelaznym uścisku dwojga osiłków. - Nie, nie, nie możesz!

- Nie wie pan? - Bruno nie tak zrozumiał jego odpowiedź. - W nagrodę za pański haniebny i głupi czyn, będzie miał pan jedyną w swym rodzaju okazję poznać geniusz naszych inżynierów w tej oto maszynie do mielenia ryb.. od wewnątrz.- Bruno skinął na chłopaków.
Ci szarpnęli Hopkinsem. Ten szamotał się i zapierał nogami, ale nic to nie dało. Dwóch osiłków z łatwością złamało jego opór. Gdy byli już tuż przy maszynie, dźwignęli go w górę. Stróżka ciepłego moczu poleciała po nogawkach wyjącego panicznie Hopkinsa.

- Panowie, tak nie można. - odezwał się Bruno.

- Tak tak, tak nie można, właśnie, już się nauczyłem, nigdy więcej obiecuję. - pisnął Hopkins.
Bruno potrząsnął głową. - Nogami przodem. I nie śpieszcie się. - rzekł zimno.


---


Metro City; Centrum; 7 dni po wybuchu wulkanu Unzen


Trójka smutnych agentów wracała do hotelu. Przekazali swój raport, teraz mieli się już tylko spakować i opuścić tą smutną planetę.
Cicho wślizgnęli się do obdrapanego pokoju.
Pstryknął włącznik światła. Agenci zamarli.
Na środku pokoju stał Von Bismarck z założonymi na plecach ramionami i spuszczoną głową.
Gdy ją uniósł obdarował agentów serdecznym uśmiechem.

- Chciałem osobiście przywitać panów. I panią. - rzekł robiąc krok na przód.
Na przeciw wystąpił mu jeden z smutnych panów. - Panie Bruno, jesteśmy tu na wyraźny rozkaz... argh

Bruno pochwycił go za szyję. - Dla was Baronie Von Bismarck! - warknął, powoli miażdżąc mężczyźnie tchawicę. Ten drapał jego dłoń, rozrywając paznokciami skórę. Mimo to, Bruno nawet nie drgnął. Mężczyzna zaczął sinieć, ślina spływała mu po podbródku. Charczał i drapał podłogę obcasami. Wreszcie jego ruchy stały się powolne aż wreszcie mężczyzna oklapł niczym śnięta ryba.

Z niesmakiem Bruno upuścił mężczyznę. - Ktoś chciał jeszcze coś powiedzieć? - warknął Bruno wycierając okrwawioną dłoń w jedwabną husteczkę.

Pozostały mężczyzna i kobieta wpatrywali się w niego z otwartymi z przerażenia oczyma.

- Jeden z was wróci do księżnej i powie, że nie życzę sobie, by wysyłała swe psy mym tropem. A drugie z was, cóż sprzedam go.. lub ją. W mej łaskawości pozwolę wam wybierać. - Bruno usiadł spokojnie w fotelu. Pietro podał mu szklankę z szmaragdowym płynem. Bruno wział łyk. - No dalej, macie minutę by dokonać wyboru. - rzekł, stawiając małą klepsydę na szerokim oparciu fotela. Agent i agentka popatrzyli po sobie bladzi niczym prześcieradło.



---


Orbita Avalon; tu i teraz



Z rozmyślań i wspomnień Kevina wyrwał dźwięk alarmu i głos Olayinki. Oli jak wolał bo ani imię ani tym bardziej nazwisko nie było dla niego do wymówienia. Ale sytuacja była niebezpieczna. Człowiek za burtą!

- Jak daleko? Gdzie? - zapytał szybko pilot bo nie był pewny czy trzeba brać gyro w jakim jeszcze siedzieli czy wystarczy wyskoczyć w samym kombinezonie jeśli gdzieś dosłownie tuż za burtą.

- Tuż przy Nadziei, jakieś 20 m. Jeden człowiek w skafandrze. - odpowiedziała szybko Ola zczytując dane z alarmów. Dopiero co przylecieli z Nadziei! Jakieś pół kilometra od nich to za daleko na skafander ale dla maszyny to zaraz za rogiem.

- Tu Cobra 222, sytuacja awaryjna, lecimy po człowieka za burtą Nadziei. - Kevin szybko zgłosił lot do centrali klikając przyciski panelu sterowniczego i ożywając dopiero co wyłączoną maszynę. Musieli tam dotrzeć jak najprędzej. - Ja podlecę a ty do niego wyskoczysz i go przejmiesz. - powiedział szybko do Oli gdy maszyna już była gotowa ruszyć w rejs ratunkowy.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline