13-10-2017, 23:57 | #161 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Retrospekcja z gościnnym udziałem Ehrana :) (2/2) Kevin "Cobra 222" Walker - pilot z fantazją --- Port Unzen Było źle. Nie od początku. Maszyna miała paliwa na jakieś 4 h lotu. Do Unzen powinna dolecieć w jakąś 1 h, powrót podobnie. Nie wiedział ile zajmie pakowanie dzieciarni na pokład ale mieli czekać w porcie. Co by nie mówić mimo, że maszyna działała na podobnej zasadzie jak poduszkowiec potrafiła pocisnąć rzadko osiągalne dla niego prędkości. Dorównywała tutaj pionolotom. Jak na takie monstrum i zasięg to była naprawdę wyjątkowa. Więc początek podróży był całkiem spokojny. Nawet przekroczenie zdawałoby się magicznej bariery zakazanej strefy nieco przed 50-tą minutą lotu jeszcze nie było jakieś tragiczne. Choć z każdym kolejnym kwadransem widział wyraźniej ciemniejący horyzont. To po przekroczeniu tej granicy sytuacja wydawała się pogarszać z każdą minutą. Jakby było mało to Agnes udało się przekazać całkiem istotną wiadomość. Dzieciarnia będzie zapakowana w kapsuły anabiotyczne a te w kontener. Automatyczny. Więc sam mógł wjechać do ładowni “samolotu” o ile ten wyląduje i ustawi się rufą do nabrzeża. Więc wesoła dzieciarnia nie wbiegnie samodzielnie i w podskokach na pokład. Dzięki Agnes. Więc robiło się im bliżej tym gorzej. Żałował, że to cholerstwo nie wybuchło w cholerę jak tu leciał. Wtedy z czystym spokojem mógłby zawrócić i byłoby po ptokach. No ale nie miał takiego farta. Więc wlatywał w coraz gęstszy syf. Najpierw otaczała go jakby mgła złożona z zawieszonego popiołu. Potem mgła zgęstniała wciskając się w każdą szczelinę. Wycieraczki pracowały pełną mocą jak podczas regularnej ulewy. A i tak niewiele widział poza dziobem maszyny. Leciał wedle przyrządów. Na razie było trudno. Ale jeszcze znośnie. Jak podczas lotu w ulewie i mgle na raz. Żadna nowość. Ale robiło się gorzej i gorzej. Czujniki pokazywały coraz większe zasiarczenie powietrza. Brakowało tlenu. Maszyna robiła się mułowata. Woda z rozbryzgów fal tworzyła stygnącą skorupę na powierzchni kadłuba. Oblepiała spód co jeszcze zbyt groźne nie było. Ale woda przemieszana z pyłem i pumeksem odkładała się też na szybach kabiny unieruchamiając w końcu wycieraczki. Osiadała na płatach i sterze kierunku. Gdyby jej pozwolić na to maszyna zrobiłaby się mułowata a w końcu niesterowna. Walker walczył z tym dzięki instalacji antyoblodzeniowej. Ale nie był pewny na jak długo nadymana powietrzem z silników gumowata materia da radę zbijać gromadzącą się i zastygającą maź. Ale to nie było wszystko. Pył dostał się do silników. Potężne motory zasysały go w ogromnych ilościach i w efekcie działały jak olbrzymia piaskarka. Kevin zaniepokojony widział jak wskaźniki silników zaczynają sunąć z zielonych pól ku żółtym. Na to nie było wyjścia w takim środowisku. Silnik działał więc zasysał powietrze a jak zasysał powietrze to i pył. Pył zaś mógł doporwadzić do zatarcia silników a te do pożarów. Gorączkowo główkował jak się wyratować z nieuchronnej klęski. Nawet natychmiastowe zawrócenie nie gwarnatowało mu wykaraskanie się z tego syfu. A do celu brakowało mu ostatnie 50 km. Z pięć minut lotu. Wreszcie się zdecydował. Wyłączył środkowe silniki, 3-kę, 4-kę, 5-kę i 6-kę. Leciał na czterech zewnętrznych. Moc maszyny spadła. Ale był to regularny transportowiec przeznaczony do przewożenia wielotonowych ładunków na tysiące kilometrów. Więc teraz gdy leciała na pusto nawet nie zwolniła. Było trochę lepiej. Widział jak czujniki wyłączonych wskaźników zatrzymały się tuż pod żółtym polem. Ale wskaźniki tych włączonych przekroczyły granicę z żółtym i zaczynały sunąć coraz wyżej i coraz szybciej. 10 km. Ostatnie minuty lotu. Leciał kompletnie po omacku. Tylko wedle wskazań przyrządów. Ale radary i skanery też już szwankowały. Pył oblepiał je podobnie jak resztę a co nie oblepiał to nieźle blokował i zniekształcał obraz. Wszędzie panowała gęsta ciemność jakby wleciał w burzową chmurę atramentu. Nie widział ani nieba, ani morza, ani lądu. A z wysokościomierza powinien być jakieś 10 - 15 m nad powierzchnią morza. Ale leciał już ponoć nad zatoką portową. Słyszał i czuł jak maszyną telepie. Miliony cząsteczki pumeksowego gradu bębniły o każdy metr kwadratowy powierzchni maszyny. Coraz częściej jednak uderzało coś mocno. Jakby ktoś tam strzelał z pistoletu albo dobijał się łomem. Oślepiona maszyna trzeszczała niebezpiecznie jakby się miała zaraz rozpaść w powietrzu. Walker zaciskał zęby. Wpatrywał się co chwila w prędkościomierz, coraz bardziej szwankującą mapę powierzchni, wysokościomierz i czekał z upragnieniem na lokalizator. Ten który miał zareagować jakby ten cholerny kontener był w pobliżu. Tak naprawdę w tej ciemnicy był ślepy i jeśli to cholerstwo nie zadziała nie miał szans odnaleźć czegokolwiek. Właściwie to już nie chciał znajdować tu cokolwiek. Obiecał sobie, że przeleci raz nad zatoką i wraca jeśli nic nie zapika. Nikt mu nie zarzuci, że nie próbował a nawet w Belz będą widzieć na radarze, że dotarł na miejsce. Została mu końcówka zatoki. “No wiesz Agnes, poleciałem ale to twoja zabaweczka nie zapikała więc nie było sensu lądować w ciemno no to wróciłem.” Proste nie? No pewnie. Dobra, to już końcówka. Zaczął z ulgą zmieniać kierunek lotu gdy dłonie przesunęły drążek sterowniczy. Wskaźniki zewnętrznych silników wkraczały właśnie na czerwone pole. Trzeba je teraz… I wtedy wszystko się spieprzyło. Zapikał ten cholerny czujnik! Wykrył ten cholerny kontener! A maszyna trzasnęła o coś. Coś wysokiego. Maszt? Latarnię? Wieżę? Nie miał pojęcia bo było po wszystkim zanim zdołał się przestraszyć. Poszedł odruchowo w skręt przeciwną jakby robił unik przed atakiem rakietą lub myśliwca. Maszyna nie była stworzona do zwrotności i nagły manewr przekroczył punkt krytyczny “1-ki” i stanęła ona w ogniu. Kurwa! Wyrównał lot i zawrócił. - Tu Cobra 222. Mam pożar “1-ki”. I kontakt z celem. Schodzę do wodowania. - dał znać w świat co się u niego dzieję. Poza wyłączeniem silnika i uruchomieniem instalacji gaśniczej nic nie mógł zrobić. Była szansa, że pęd i ubogie w tlen środowisko ugasi płomienie. Moment był krytyczny. Leciał na trzech silnikach które też już mogły się lada chwila zajarać ale już nie mógł ryzykować ich przełączenia na wewnętrzne. Musiałby zwlekać z lądowaniem aż te rezerwowe się uruchomią na dobre. O ile w ogóle się uruchomią w tych warunkach. Schodził więc na trzech działających i jednym płonącym. Bez widoczności z kabiny i szwankującym obrazem z przyrządów. 500 m. Podejście. Dziób do góry. 400 m. Jeszcze bardziej w dół. Eksplozja! “2-ka” siadła! Maszyną szarpnęło. Ale zaraz potem uderzyła ciężko w wodę. Ważąca kilkaset ton maszyna podskoczyła jak kaczka i opadła ciężko na wodę ponownie. Pilotem rzuciło jak zabawką ale fotel i zabezpieczenia utrzymały go bezpiecznie na miejscu. 300 m. ~ No hamuj cholero! ~ Walker zaciskał zęby i deptał hamulce do oporu. Nie było łatwo wyhamować z pół macha do zera na tak krótkim odcinku. 200 m. ~ Nie wyrobię się! ~ nie miał pojęcia jak wygląda teren na jakim ląduje. Wiedział, że pruje przez wodę i jest o jakieś dwie setki od tego co uruchomiło pikachu Agnes. Zwalniał ale zbyt wolno. Uderzy w nabrzeże i to coś i rozcharata maszynę czyli zdechnie tutaj razem z tymi gówniarzami! Zaryzykował. Przekierował stery do pływania maksymalnie w bok. Ponad stumetrowa rozpędzona motorówka opornie zaczęła reagować. Dziób zaczął skręcać w jedną a rufa w drugą. Maszyna coraz bardziej zaczynała sunąć bokiem zwiększając powierzchnię jaka stawiała opór w wodzie a więc hamowała coraz szybciej. Prujący wodę potwór staranował rozbijając to pewnie w drzazgi. Pilot nie miał pojęcia co ale zwalniał. Coraz bardziej zwalniał. Wreszcie zatrzymał się. 30 m od celu. Spojrzał w bok. Ale po prawej dalej dwa silniki płonęły. Cztery były wyłączone i monstrualny ekranoplan sunął leniwie na dwóch ostatnich włączonych silnikach. Wyłączyć? Wskaźniki były na czerwonych polach. Ale jak nie da rady włączyć wewnętrznych? Utknie tu. ~ Albo się uda albo… ~ wzruszył ramionami. Zaczął obracać maszyną by być rufą w stronę tego czegoś po co chyba tu przybył. Był bliżej tego niż długość maszyny a nadal nic nie widział. Jedyne co widział na zewnątrz to kadłub bombardowany grudami pumeksu. Nawet włączenie świateł niewiele pomogło. Pokazywały tylko ciskane z góry rozmazane strugi gorącego pumeksu. - Trzeba to zrobić analogowo. - mruknął do siebie. Wcisnął przycisk opuszczania tylnej rampy i ta posłusznie zaczęła się opuszczać. Przy suficie zaś była kamera pozwalająca kontrolować załadunek. Teraz Kevin miał nadzieję, że będzie robić za coś w stylu tylnego lusterka. Tylko tak jakieś setkę metrów od kierowcy. To co ujrzał przez otwartą rampę sprawiło, że pożałował lądowania po raz kolejny. Woda była wzburzona od nieustannego bombardowania. I dymiła. Parowała właściwie. Wszystko wydawało się skryte w jakieś krwistej, czerwonej ciemności z której widać było ten wulkaniczny, rozgrzany grad. Bombardował wodę, maszynę, pomost i tam na pomoście wreszcie dostrzegł kanciasty kształt kontenera. A więc był! Nie lądował na darmo! Zahamował trochę zbyt późno i rampa staranowała pomost, kontener spadł a monstrum dalej sunęło siłą bezwładności. Na szczęście kontener spadł właśnie na rampę. Dalej Kevin nie czekał. Pchnął drążek do oporu i silniki zmieniły ciąg. Od razu ryknęły mocą a on dodatkowo włączył wszystkie cztery wewnętrzne. Transporter na swoich gąsienicach wjeżdżał niezgrabnie przez rampę do ładowni ekranoplana. Maszyna wreszcie wyhamowała i przez jeden krytyczny moment zdawała się trwać bez ruchu. W dach uderzyło coś dużego. Coś co brzdęknęło i zostawiło w nim wgłębienie. Kontener wjechał już prawie do połowy ładowni gdy monstrum wreszcie zaskoczyło właściwy kierunek i z ryczącymi silnikami ruszyło przed siebie. Wedle mapy powinna być tam już tylko otwarta zatoka. - Tu Cobra 222 mam paczkę! Startuję! - krzyknął zdenerwowanym głosem. Już ją miał! Miał tą cholerną dzieciarnie! Teraz tylko się stąd urwać! Cztery wewnętrzne silniki muliły z zapłonem. Ubogie w tlen, zasiarczone i pełne duszącego je pyłu środowisko im zdecydowanie nie odpowiadało. Maszyna na wciąż dwóch ostatnich “7-ce” i “8-ce” reagowała jeszcze bardziej opornie. Zaczął drzeć się alarm rampy. Zerknął w kamerę. Jakiś legar czy co wciął się między nią a framugę więc nie mogła się zamknąć! Chrzanić to! Czuł jak pot grubymi kroplami spływa mu po ciele. Otarł rękawem czoło ale zaraz znów był mokre. “1-ka” jakby trochę przygasła ale “2-ka” jarała się na całego. Tak bardzo, że bał się rozszerzenia pożaru na “3-kę”. Pomost zauważył zbyt późno. Z ciemności przez jaką pruła maszyna i w jaką mozolnie usiłowała się wznieść po prostu był cień a potem monstrum coś rozbiło. Jakieś odłamki uderzyły w szybę. Zawył alarm skażeniowy. Czujniki wykrywały siarkę i szkodliwe substancje w nieszczelnej obecnie ładowni. Coś przyrżnęło w skrzydło. Maszynę z uniesionym w górę dziobem przycisnęło znowu do wody. Zacisnął zęby walcząc o odzyskanie panowania nad maszyną. Ale udało się. “4-ka” wreszcie odpaliła! Nareszcie! Miał znów dwa silniki! Dwa bo “8-kę” trzepnęło ostro czymś po zderzeniu z pomostem i musiał ją wyłączyć. Silnik musiał zassać lub oberwać czymś twardym co dostawszy się do wnętrza poszatkowało całe wnętrze jak po trafieniu głowicą odłamkową. - No dawaj! Dawaj jebańcu! Dawaj bo wszyscy tu zdechniemy! - Walker czuł, że metry i sekundy życia wyślizgują mu się ze spoconych dłoni zaciśniętych na drążku sterowniczym. Stracił panowanie nad sobą gdy strach przejął nad nim kontrolę. Zdechnie tu! Przez jakąś cholerną dzieciarnię i nawiedzoną kretynkę! Ale wtedy przemówiła “4-ka”! Wciąż miał szansę! Ekranopłat z wolna znów uniósł dziób w górę. Start wymagał zawsze o wiele więcej mocy niż lądowanie czy zwykły lot. Tylko myśliwska, manewrowa walka mogła przewyższać zapotrzebowanie na moc i wysilenie maszyny pod tym względem. Odpaliła “5-ka”! Tak! Czuł jak się odrywa od wody. Czuł jak zaczyna lecieć! I wtedy usłyszał hałas za sobą i alarm oznaczający kłopoty w ładowni. Obok tego jaki darł się za nieszczelność ładowni i toksyczne substancje. Spojrzał w kamerę. No tak. Nie miał czasu unieruchomić tego cholernego kloca i się zsunął przywalając niedomkniętą rampę. No brakowało tylko by teraz mu wypadł! Wyrównał lot. Ryzyko utraty ładunku zmalało. Po chwili automat kontenera zrobił swoje i w żółwim tempie zaczął sunąć ku przodowi ładowni. Coś trzepnęło w kadłub. Wieleset tonową maszyną zatrzęsło. Leciał na trzech silnikach przez trzaskającą ciemność. Maszyna trzeszczała jakby zaraz miała się rozpaść. Ile jeszcze wytrzyma? Uda się stąd odlecieć? Walker patrzył na licznik i mapę. 30 km od portu Unzen. Dwa płonące silniki zgasły choć nadal dymiły. Czyli znów mogły się zapalić w bardziej nasyconym tlenie powietrzu. Ale to wtedy będzie się tym martwił. Transporter dojechał wreszcie na miejsce czyli w pobliżu kabiny. Teraz miał czas więc unieruchomił go automatycznymi zaczepami. Nie było to to co pełna blokada ale lepsze niż nic a nie chciał opuszczać kabiny. Może się uda? Do granicy zakazanej brakowało mu z 7 - 8 minut lotu przy tej prędkości. Miał trzy silniki sprawne. Prawie pustą ładownię. Wtedy usłyszał grzmot. Wiedział od razu, że “to to”. To czego wszyscy się obawiali od paru tygodni wreszcie nastąpiło. Słyszał już grzmoty artylerii i bombardowanie, nawet te orbitalne, czuł jak pokład kosmicznych jednostek drży od wystrzeliwanych salw lub trafień ale takiej potęgi, łoskotu, grzmotu jak w tej chwili to jeszcze nigdy nie słyszał. Poczuł się tak mikry, nawet w tym stu metrowym olbrzymie ludzkiej myśli technicznej. Stało się. Akurat jak był w pobliżu! - Cobra 222 tu KL Belz! Z północy idzie na ciebie tsunami! Dotrze do ciebie za jakieś 30 sekund! Powodzenia. - głośnik zatrzeszczał głosem pułkownika Matthewa. On widział na monitorze obraz przekazywany przez różnorakie globalne i lokalne czujniki. Widział grubą krechę sunącą w kierunku wybrzeża. Z jakiej właśnie próbowała odlecieć maleńka plamka. Ale ani prędkość ani kierunek jej nie sprzyjały. Gruba krecha miała prawie dwukrotnie większą prędkość od małej plamki. Odległość też nie dawała większego pola manewru. ~ Dziób na falę! ~ leciał dotąd na zachód. Zbyt nisko. 10 m nad powierzchnią wody. Zamulone brakiem tlenu trzy pracujące silniki z ośmiu nie dawały większych szans. Ale tsunami było jedno! Miał szansę. Ale musiał skierować się wprost na falę! Dziób był najmocniejszym elementem konstrukcji, przystosowanym do brania fal na klatę. Na pewno lepszym niż burta na setkę metrów. I miał jeszcze jeden atut. Rakietowe wspomagacze startu. Ale one działały bardzo krótko. Zbyt krótko by wznieść maszynę na stałe do góry ale nadal miał szansę przeskoczyć nad napływającą falą. Wyrównał lot i wpatrywał się w ekran radaru. Czas liczony w sekundach zdawał się wydłużać na całe lata. Wreszcie radar pyknął. Spocona dłoń wcisnęła przycisk uruchamiający rakiety. Maszyna szarpnęło w górę i zatrzeszczała jeszcze mocniej. Patrzył jak rosną liczby na wysokościomierzu. 14 m… 19 m… 25 m… I widział jak liczby na radarze maleją. 1250 m… 750 m… 300 m… Fala nie zatrzymywała się ani przez chwilę. Nie zatrzymała się również gdy przebiła tak kadłub jak i kabinę ekranopłatu na 30 metrze który nagle znalazł się dobry kawałek pod wodą i rozłupała kruchą maszynkę na części składowe. --- Kontrola lotów Belz; 3 dni po wybuchu krateru Unzen - “Cobra 222” zgłoś się, odbiór. - operator powtarzał po raz kolejny ten sam komunikat. Powtarzał bez większej wiary w jakąś reakcję bo od trzech dni wiedzieli co się stało. Fala tsunami przeszła przez północne wyspy, po spotkaniu z migającą kropką, migająca kropka lotu BH 940 znikła więc jasne było co się stało. Właśnie to dlaczego ogłoszono zakaz lotów i rejsów nad zakazaną strefą. - No słyszy pani? No od trzech dni nie mamy żadnej informacji o locie BH 940. Dotąd warunki były zbyt trudne by wysłać ekipy ratunkowe a i tutaj mamy mnóstwo ofiar. Ale wyślemy tam kogoś ale po tak długim czasie przy takiej pogodzie proszę przygotować się na najgorsze. - pułkownik popatrzył na młodą dziewczynę wpatrzoną w operatora przy swoim stanowisku. Jakby on mógł mocą umysłu przywołać tutaj roztrzaskaną przez tsunami maszynę. - Nie tracę nadziei panie pułkowniku. Pan też niech nie traci. Proszę nie przerywać poszukiwań. Na pewno wszystko się uda. Ja to czuję panie pułkowniku. - dziewczyna przeniosła wzrok na szefa wieży obdarzając go głębokim spojrzeniem i ciepłym uśmiechem. Starszy oficer panował nad swoja twarzą całkiem nieźle więc tylko przełknął ślinę i podrapał się po nasadzie nosa. Ona czuje, że będzie dobrze. Po eksplozji wulkanu, tsunami dochodzącego do pół setki metrów, dwóch dobach sztormu ona wierzy, że wszystko będzie dobrze. No jak to nie tracić pogody ducha? Tym BH 940 tak zmiotło, że nie zdążył nawet pisnąć “mayday”. Znaleźli rano radiopławę z wraku ale po dwóch dobach sztormu to kto wie skąd ją przywiało. Była jakaś szansa, że może w kapoku czy tratwie się uratował ale z każdą godziną malały szanse na znalezienie ciała. Zwłaszcza żywego. A ta wierzy... - Pani optymizm na pewno będzie nam bardzo pomocny. Ale teraz pani pozwoli musimy wrócić do naszych zajęć. - pułkownik delikatnie wskazał na drzwi wejściowe by dać znać, że pora by młoda dama opuściła to miejsce pracy. Gdyby nie delikatne sugestie pewnych ludzi to w ogóle by jej tu nie było. Przecież to miejsce służbowe a nie do zwiedzania. --- Kontener; dno morza; 3 dni po wybuchu krateru Unzen - Myślisz, że tu umrzemy? - dziecięcy głos zapytał w prawie całkowitych ciemnościach dorosłego w którego był wtulony. Grzali się nawzajem by oszczędzać ciepło. - Nie. - męski głos odpowiedział szybko i zdecydowanie. Było mu zimno. Przez tą wodę. Przeciekała gdzieś. I było jej coraz więcej. Trzy dni temu ledwo wyczuwał wilgoć na ścianach. Wczoraj już ciurkała się kapiąc. Nakapało jej tak, że woda chlupotała o podeszwy i wszystko zdawało się być mokre. Dziś rano leciała już strużkami. Było jej powyżej kostek. - Ale skąd wiesz? - dziecięcy głosik zapytał z typową dziecięcą dociekliwością. - Bo jestem kosmonautą. - Walker odpowiedział bardziej zmęczonym i trochę zirytowanym głosem. Gówniara miała dziwną tendencję do tokowania. Jak nie spała to bez przerwy o czymś gadała albo o coś pytała. A jednak przywykł jakoś do tego. Dziś mówiła wyraźnie mniej i wolniej. Domyślał się dlaczego. Wychłodzenie robiło swoje. I gęstniejące powietrze. Zmajstrował z baterii jej kabiny prymitywny oczyszczacz powietrza. Spowalniało to zużywalność ograniczonego zapasu tlenu jaki tu mieli. Ale tylko odwlekało nieuniknione. - Co to znaczy? - zapytała znowu. Poczuł jak wbija mu dłoń pod pachę by się ogrzać. Byli pod wodą. Udało mu się zwiać do kontenera. Przez kamerę widział, że to jakiś pancerny model z SPŻ. Taki zdolny przetrwać w próżni przy nagłej dekompresji. Był jego jedyną szansą na zderzenie z miażdżącą wszystko falą tsunami. Udało się. Ale wylądowali na dnie. Na samym dnie. - To znaczy, że latam w kosmosie. I zostałem przeszkolony do radzenia sobie w różnych katastrofach. Jak ta tutaj. Teraz to bułka z masłem. - odpowiedział przyciągając ją bliżej do siebie. Co za chujnia. Jeszcze jedna z komór okazała się nieszczelna i ta mała się obudziła. Może mała ale zużywała dodatkowy tlen. Do tego blokowała mu opcję jaką od trzech dób rozważał. Wiedział, że są pod wodą. Ale nie wiedział jak głęboko. Wedle instrukcji jaką znalazł kontener powinien wytrzymać bez problemu zanurzenie do 1000 m. To chujowo. Na pewno by z tylu nie wypłynął na powierzchnię. Ale jak ich rzuciło to gdzieś na szelfie. Ten powinien być do 200 m. Ale to dalej była głębia kosmosu dla niego. Nie mógł sobie przypomnieć map tego rejonu. Ani gdzie dokładnie mógł być w miejscu katastrofy na tej mapie. 50 m? 70 m? 20 m? Nie miał pojęcia. I nie miał jak sprawdzić. Z 20 - 30 m powinien dość bezpiecznie dać radę wypłynąć. Ale jak byłoby głębiej niż 50 m to już marne szanse sobie dawał na wyjście z tego cało. I był tylko jeden sposób by się o tym przekonać. - Kev opowiesz mi bajkę? - zapytała nagle oplatając jego szyję drugim ramieniem. Próbowała się wbić głębiej w jego ciało, jedyne źródło ciepła w tym kontenerze jakim byli zamknięci. Ciemność była słabo rozświetlana jedynie słabym blaskiem paneli pozostałych kapsuł. Walker wolał użyć baterie do oczyszczaczy powietrza niż do zmajstrowania światła. Te nic im nie zmieniało poza odrobiną otuchy. - Co?! Nie znam żadnych bajek. - skąd ona brała takie pomysły?! Była jeszcze jedna opcja. Pozostałe kapsuły. Miały butle z tlenem jak i ta w której właśnie siedzieli i gdzie zapas tlenu się właśnie kończył. - A myślałam, że jesteś fajny! - fuknęła dziewczynka i trzepnęła go w ramię by dać mu znać jak jest na niego pogniewana. No ekstra. Po to leciał latającym złomem który nie był nawet latający tak naprawdę, została mu pewnie skasowana mu licencja na wykonywanie jedynego zawodu jaki znał i kochał, poleciał w samo centrum zakazanej strefy, wylądował z płonącym silnikiem, wystartował z dwoma płonącymi po staranowaniu nie wiadomo czego i pod wulkanicznym bombardowaniem, stawił czoło fali tsunami która ich tu zatopiła i uwięziła by usłyszeć od gówniary, że nie jest fajny! I to wszystko za darmo! Przecież nie wziął nawet tych nędznych trzech kafli bo miał tylko pojechać do portu i sprawdzić kokpit! - Wylewaj wodę. - burknął do niej po chwili gdy mu największa złość i żal przeszły. Woda skapywała i ściekała monotonnie z góry na dół więc i zbierała się w ich kapsule w której spędzali większość czasu. Wcisnął jej w wolną rękę puszkę jaką używali do tego celu. Poza tym czuł, że robi się osowiała i senna. Musiała jakoś zachować przytomność. Nie był pewny ile jeszcze oboje tu wytrzymają. Może spróbować wyjścia? Tylko co z nią? Spowolni go. Sam mógł ryzykować na te 20 - 30 m ale z nią? A przecież jak otworzy właz to zaleje tu wszystko. Ci w kapsułach powinni przeżyć nawet i z tydzień w takiej wodzie. No ale jej kapsuła była uszkodzona. Mógł ją zamknąć w niej. Ale wtedy miałaby tylko tyle czasu ile tlenu. Dlatego zwlekał z otwarciem ostatniej butli z tlenem. To była ich ostatnia rezerwa. - Gniewasz się na mnie? Lubisz mnie? - zapytała dziewczynka po kilku machnięciach skrobiącej nieprzyjemnie o dno kapsuły puszki. No było jeszcze radio. Niby działało. Znalazł je w niezbędniku ratunkowym kontenera. Ale nic nie łapało. A bateria się powoli kończyła. Miał ją nastawioną na nasłuch i co godzinę próbował nawiązać łączność. Ale nic. Cisza. Nie działało? Coś ich blokowało? Byli aż tak głęboko, że zasięg się kończył? Otarł odruchowo czoło. Ręce miał zgrabiałe od tego zimna i ciągłej wilgoci. Albo po prostu w pobliżu nikogo nie było. Dlatego próbował zmajstrować wzmacniacz do anteny. Ale prawie po ciemku, zgrabiałymi łapami, i kostniejącym z każdą godziną umysłem szło mu to coraz trudniej. - Lubię cię. Poczekaj, spróbuję jeszcze raz. - powiedział do niej i znów pstryknął radiem na nadawanie. - Tu Cobra 222. Czy ktoś mnie słyszy, odbiór? - zapytał w plastikowe pudełko i przystawił je do czoła. Ale usłyszał to co zwykle. Same trzaski eteru. Nikt ich tu nie znajdzie czy coś spieprzył ze wzmacniaczem. - Chyba nas nie znajdą. Wtedy tu umrzemy prawda? - zapytała po chwili ciszy dziewczynka. Siedział z zamkniętymi oczami i obejmował ją. Pierwszy raz poczuł, że nie ma siły jej zaprzeczyć. - Jak umrzemy to chciałabym ci coś powiedzieć. Taką tajemnicę. Jeszcze nikomu innemu tego nie mówiłam. - powiedziała z przejęciem dziewczynka. Walker otworzył oczy choć niewiele widział. Twarz dziecka widział jedynie jako zarys łuków odbitego od paneli komór światła. - No? - zapytał. Co niby mogła mu takiego powiedzieć? Myślało mu się coraz ciężej. To ta hipotermia. I niedotlenienie. Wiedział o tym ale czuł coraz większą obojętność. Wiedział, że to też skutek tych samych czynników. Ale jakoś nie chciało mu się tym już przejmować. - Naprawdę nazywam się von Bismarck. Ale nie mogę o tym mówić. Mama tak mi powiedziała. Ale ona się nazywa inaczej więc ja też nazywam się jak ona. - dziewczynka kontynuowała przejętym tonem dzieleniem się swoją tajemnicą. - Aha. Nikomu nie powiem. A jak ma na imię twoja mama? - pilot zapytał po chwili gdy nagle parę rzeczy sprzed ostatnich paru dni zaczęło się układać z pozornie przypadkowych zdarzeń. - Agnes. I jest bardzo ładna. - Walker znów przymknął oczy. No tak. Naprawdę teraz sprawa nagle zrobiła się całkiem prosta. - No tak. Jest bardzo ładna. - westchnął znowu otwierając oczy. Niestety to nijak teraz nie zmieniało ich położenia. Została im jeszcze z jakaś godzina. Potem jeszcze może 2 - 3 jadąc na oparach. I albo otwierają ostatnią butle albo… Właściwie innych “albo” nie było. Zdecydował się. Spróbuje wypłynąć. Może się uda. Jak nie. To lepiej utonąc walcząc o życie w parę chwil niż zdychać tutaj. - ...an 3, Cobra 222 czy mnie słyszysz, odbiór? - głośnik krótkofalówki nagle przemówił ludzkim głosem. Pilot był tak zaskoczony, że wypuścił pudełko z ręki i te upadło na dno kapsuły. Po omacku złapał jej ponownie. - Tak! Tu Cobra 222! Słysze cię! Odbiór! - krzyknął prawie zrywając się do pionu z nagłego impulsu jaką dawała mu nadzieja. Byli uratowani! --- Guardian 3; 3 dni po wybuchu wulkanu Unzen - To już ostatnia. - nurek dał znać wyburzając się z szarej wody. Właśnie wyłowiono ostatnią kapsułę. Zawartość wedle wskaźników wydawała się nienaruszona. - Jak żyję czegoś takiego nie widziałem. - kapitan jednostki popatrzył na ostatni trumnowaty kształ ładowany na statek. Już się kręcili wśród nich medycy i technicy i wszelcy inni ratownicy. 20 kapsuł. Wybuch wulkanu. Fala tsunami. Dwudniowy sztorm. Cztery doby na dnie morza pół setki poniżej poziomu morza. I wszyscy żywi i zdrowi. Żadnych strat. Niewiarygodne. Cud po prostu. Nurek wyszedł z siatką zabranych sprzętów. Zabrał je z zalanego obecnie kontenera. Wyłożył swoje fanty na stole. Prymitywny regenerator powietrza z baterii kapsuły. Zwykła krótkofalówka ze wzmacniaczem z kawałka drutu. Zużyte puszki do wylewania wody. Folia ACR do ogrzewania ciała. Kawałki kabli jakie były wcześniej podłączone do zewnętrznych świateł kontenera więc miały szanse na komunikację świetlną póki była w nich energia. Łom do stukania w ściany by dać znać ekipom ratunkowym, że wciąż jest kogo ratować. I uprząż zmajstrowana z pustych już butli po tlenie pewnie by zwiększyć swoją pływalność. --- Kontrola lotów Beltz; 3 dni po wybuchu wulkanu Unzen - Zrozumiałem. Zaraz przekażę. - pułkownik Matthew kiwnął głową na komunikat usłyszany w słuchawce komunikatora i podszedł do młodej kobiety. Ta siedziała na krześle obejmując małą dziewczynkę w powszechnym rodzicielskim geście. Ją i tego pilota przywieziono już wczoraj. Ale resztę mogli wydobyć dopiero teraz. Młoda kobieta wstała widząc nadchodzącego oficera. Oczy i twarz promieniowały jej szczęściem i radością. - Nic im nie jest. Żadnych strat. Cała dziewiętnastka została wybudzone bez problemu. Wieczorem powinni być już tutaj. - poinformował ją też się uśmiechając. Właściwie to jakoś nawet cieszył się, że nie miał we wcześniejszej rozmowie z nią racji. - Mówiłam panu pułkowniku. Trochę wiary i widzi pan. Ale dziękuję, że nie zwątpiliście i szukaliście dalej. - powiedziała ciepło patrząc na niego i promieniejąc radością. Temu nie pozostało nic innego jak też się roześmiać i pokiwać głową. No udało się. Wbrew wszystkiemu. Niesamowite. --- Metro City; klub “Pod Palmami”; 5 dni po wybuchu wulkanu Unzen - Taki z ciebie kolega co? - może nie kumpel Walkera ale właśnie akurat kolega minął go z pretensją w korytarzu klubu. Walker spojrzał na niego niezbyt rozumiejącym wzrokiem. O co mu chodziło? Ale nie ważne. Wyszedł z tego syfu, i w szpitalu był krótko bo wbrew pozorom właściwie wyszedł z tego wszystkiego prawie bez szwanku. Jak się najadł, ogrzał i odespał to właściwie poczuł się znów jak człowiek. Więc przyszedł do swojego ulubionego klubu gdzie przecież przychodziło tylu pilotów. - Cześć chłopaki. - uśmiechnął się machając do chłopaków siedzących przy barze. Może był jednym z nowszych ale przecież piloci trzymali się razem nie? Odpowiedziała mu jednak cisza i jakieś dziwne spojrzenia. To go zaskoczyło. By zyskać na czasie zamówił drinka bo i tak nie zamierzał dzisiaj nigdzie latać. A ci dalej milczeli i szkalowali go tymi dziwnymi spojrzeniami. - Dobra co jest grane? Co się gapicie jakbym wam matki pozabijał? - miał już dość tego wszystkiego. Trochę kurwa współczucia czy koleżeństwa to mało? - Jestem jakimś psem ogrodnika czy co Walker? - zapytał Ace patrząc pytająco przez długość baru. Psem ogrodnika? O co mu chodzi? O co chodzi im wszystkim? - Pytam się co jest grane Ace. - powiedział Kevin starając się by nie zabrzmiało jak wyzywające warczenie. - Pokaż mu Barry. - Ace zwrócił się do barmana i ten bez słowa chwilę pogrzebał przy konsolecie i zaraz na ekranie nad barem wyświetliło się co innego. Walker w mgnieniu oka załapał na co patrzy. 100 000. Von Bismarck. Pełna dyskrecja. Zero konsekwencji. Gwarantowana praca w razie utraty licencji. Czuł jak w gardle zbiera mu się jakaś kolczasta gruda. Jak na twarzy wyłazi mu rumieniec. - Nie chciałeś zgarnąć nagrody to czemu komuś z nas nie dałeś zarobić co? Nie potrzebowałeś drugiego pilota i załogi? Taki chujek z ciebie? Pierdol się Walker! - warknął Ace a wiele głów zawtórowało mu groźnym i równie wkurzonym pomrukiem. - Kurwa sami się pierdolcie! Spieprzam stąd i moja noga więcej tu nie postanie! - Walker trzasnął dnem szklanki o blat aż huknęło ale szklanka choć wylała z połowę zawartości to jednak pozostała cała. Miał tego dość! Nie musiał latać na tym wypizdowie! I tak myślał by stąd spadać a jak mieli mu zawiesić licencję a teraz jeszcze zadarł z elitą własnej branży to właściwie nie miał ani tu czego szukać ani na co zwlekać. --- Metro City; limuzyna von Bismarck; 6 dni po wybuchu wulkanu Unzen Komunikator szefa zadzwonił. Ze zdziwieniem rozpoznał numer. Odebrał go czekając na miękki, ciepły, kobiecy głos z drugiej strony. - Małej nic nie jest. Jak i innym dzieciom. Słyszałam o nagrodzie. Nie wiedziałam, że to twój człowiek. Myślałam, że jest tu nowy i działa na własny rachunek. Ale w każdym razie dziękuję ci. Bez niego nikt by stamtąd nie wrócił. - Agnes zaczęła mówić z wyraźną trudnością nie do końca wiedząc co powinna, co może a co chce powiedzieć. Rozmowa nie trwała zresztą zbyt długo. - Pietro co jest z tą setką patyków nagrody? - szef zapytał asystenta wysiadając z wozu przed swoim klubem. - No nic. Przecież tamten gamoń poleciał za friko. Ten co mają mu cofnąć licencję i w tv się o to żrą. - Pietro wzruszył ramionami trochę zdziwiony, że szef o to pyta. Ale wiedział, że jak pyta to pewnie jest w tym jakiś sens. - To on nie robi dla nas? - upewnił się szef zerkając na wyrośniętego asystenta. Nie interesował się przecież każdą płotką w jego sieci. - Sprawdzę. - Pietro na chwilę szedł w milczeniu obok szefa obydwaj poprzedzani i ubezpieczani przez sprawnych ochroniarzy. - Nie. Nijak nie opłacaliśmy go ani razu. I już chyba nie opłacimy. Wyleciał dziś rano. Pewnie nie chciał czekać aż mu cofną licencję. - Pietro zanurzył się w sieci i szybko wyłapywał kolejne dane o poszukiwanym człowieku. - No co za gamoń. Przecież ja bym mu nie dał cofnąć licencji. Jaka szkoda, że opuścił nas taki talent. - von Bismarck pokręcił głową dając znak swojemu niezadowoleniu. Ale w tej chwili miał tyle innych sieci to rozpuszczenia nie było mu na rękę ścigać jednej płotki która mu się wymknęła. --- Metro City; Port; 7 dni po wybuchu wulkanu Unzen Pośpieszne kroki rozbrzmiewały w wilgotnej mrocznej pustce opuszczonej fabryki. Dookoła z ciemności po obu stronach wyrastały martwe maszyny i taśmociągi. Wszędzie rozchodził się paskudny smród zepsutych ryb. Mężczyzna obejrzał się za siebie. Przerażony zobaczył dwa światełka. Podskakiwały w rytm kroków jego prześladowców. Byli blisko, bardzo blisko. Cholera, czego oni chcieli. Gdy skręcił w bok, prawie wpadł na rosłego blondyna w ciężkim czarnym płaszczu. Stał tam i czekał. Ale był tylko jeden. Miał szansę. Zamachnął się by trzepnąć nowego w facjatę. Ten jednak błyskawicznym ruchem pochwycił jego pięść w żelaznym uścisku. Ból, potworny ból. Trzasnęły kości palców i dłoni. Paskudnie chrupnął nadgarstek. Ciepła czerwona krew popłynęła swobodnie z rozerwanych pod ogromnym naciskiem żył. Mężczyzna upadł wrzeszcząc na kolana. - Panie Hopkins. - odezwał się blondyn, który zmiażdżył uciekinierowi dłoń. - Zdaje się, że sprzedał pan pewnej dziewczynie nie ten samolot co chciała, prawda?- kontynuuował blondyn spokojnie. - Naraził pan tym samym coś mi bardzo cennego na uszczerbek. A z pewnością wie pan, jak bardzo tego nie lubię. Okoliczności niestety nie pozwalają mi zrobić z pana przykładu dla innych, ta sprawa będzie musiała pozostać naszą wspólną tajemnicą. Czy mogę liczyć na pana poufność? Pan Hopkins nie bardzo rozumiejąc przytaknął. Już rozpoznał swojego rozmówcę. I cholera, jak ten świr prosił o poufność to lepiej było mu ją obiecać. - Świetnie. - ucieszył się blondyn. Tymczasem pozostała dwójka również dotarła na miejsce. - Słyszeliście panowie, pan Hopkins zgodził się dochować naszej tajemnicy. Nowo przybyli wyszczerzyli zęby w szyderczych uśmiechach. Pochwycili Hopkinsa za ramiona i dźwignęli go w górę. Bruno podszedł do jednej z maszyn. Coś pogrzebał i ustrojstwo zazgrzytało, zastękało i ożyło. Wielka ciężka maszyneria wyła głośno, a przy wrzucie poczęły śmigać wielkie ostrza. - Jak pan zapewne wie, kiedyś była to chluba naszego miasta. Nowoczesna przetwórnia ryb. A wie pan do czego służyła ta maszyna? No śmiało niech pan zgadnie. - zachęcał go Bruno. Hopkins wytrzeszczając oczy na wsyl zaczął się panicznie rzucać w żelaznym uścisku dwojga osiłków. - Nie, nie, nie możesz! - Nie wie pan? - Bruno nie tak zrozumiał jego odpowiedź. - W nagrodę za pański haniebny i głupi czyn, będzie miał pan jedyną w swym rodzaju okazję poznać geniusz naszych inżynierów w tej oto maszynie do mielenia ryb.. od wewnątrz.- Bruno skinął na chłopaków. Ci szarpnęli Hopkinsem. Ten szamotał się i zapierał nogami, ale nic to nie dało. Dwóch osiłków z łatwością złamało jego opór. Gdy byli już tuż przy maszynie, dźwignęli go w górę. Stróżka ciepłego moczu poleciała po nogawkach wyjącego panicznie Hopkinsa. - Panowie, tak nie można. - odezwał się Bruno. - Tak tak, tak nie można, właśnie, już się nauczyłem, nigdy więcej obiecuję. - pisnął Hopkins. Bruno potrząsnął głową. - Nogami przodem. I nie śpieszcie się. - rzekł zimno. --- Metro City; Centrum; 7 dni po wybuchu wulkanu Unzen Trójka smutnych agentów wracała do hotelu. Przekazali swój raport, teraz mieli się już tylko spakować i opuścić tą smutną planetę. Cicho wślizgnęli się do obdrapanego pokoju. Pstryknął włącznik światła. Agenci zamarli. Na środku pokoju stał Von Bismarck z założonymi na plecach ramionami i spuszczoną głową. Gdy ją uniósł obdarował agentów serdecznym uśmiechem. - Chciałem osobiście przywitać panów. I panią. - rzekł robiąc krok na przód. Na przeciw wystąpił mu jeden z smutnych panów. - Panie Bruno, jesteśmy tu na wyraźny rozkaz... argh Bruno pochwycił go za szyję. - Dla was Baronie Von Bismarck! - warknął, powoli miażdżąc mężczyźnie tchawicę. Ten drapał jego dłoń, rozrywając paznokciami skórę. Mimo to, Bruno nawet nie drgnął. Mężczyzna zaczął sinieć, ślina spływała mu po podbródku. Charczał i drapał podłogę obcasami. Wreszcie jego ruchy stały się powolne aż wreszcie mężczyzna oklapł niczym śnięta ryba. Z niesmakiem Bruno upuścił mężczyznę. - Ktoś chciał jeszcze coś powiedzieć? - warknął Bruno wycierając okrwawioną dłoń w jedwabną husteczkę. Pozostały mężczyzna i kobieta wpatrywali się w niego z otwartymi z przerażenia oczyma. - Jeden z was wróci do księżnej i powie, że nie życzę sobie, by wysyłała swe psy mym tropem. A drugie z was, cóż sprzedam go.. lub ją. W mej łaskawości pozwolę wam wybierać. - Bruno usiadł spokojnie w fotelu. Pietro podał mu szklankę z szmaragdowym płynem. Bruno wział łyk. - No dalej, macie minutę by dokonać wyboru. - rzekł, stawiając małą klepsydę na szerokim oparciu fotela. Agent i agentka popatrzyli po sobie bladzi niczym prześcieradło. --- Orbita Avalon; tu i teraz Z rozmyślań i wspomnień Kevina wyrwał dźwięk alarmu i głos Olayinki. Oli jak wolał bo ani imię ani tym bardziej nazwisko nie było dla niego do wymówienia. Ale sytuacja była niebezpieczna. Człowiek za burtą! - Jak daleko? Gdzie? - zapytał szybko pilot bo nie był pewny czy trzeba brać gyro w jakim jeszcze siedzieli czy wystarczy wyskoczyć w samym kombinezonie jeśli gdzieś dosłownie tuż za burtą. - Tuż przy Nadziei, jakieś 20 m. Jeden człowiek w skafandrze. - odpowiedziała szybko Ola zczytując dane z alarmów. Dopiero co przylecieli z Nadziei! Jakieś pół kilometra od nich to za daleko na skafander ale dla maszyny to zaraz za rogiem. - Tu Cobra 222, sytuacja awaryjna, lecimy po człowieka za burtą Nadziei. - Kevin szybko zgłosił lot do centrali klikając przyciski panelu sterowniczego i ożywając dopiero co wyłączoną maszynę. Musieli tam dotrzeć jak najprędzej. - Ja podlecę a ty do niego wyskoczysz i go przejmiesz. - powiedział szybko do Oli gdy maszyna już była gotowa ruszyć w rejs ratunkowy.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
18-10-2017, 22:26 | #162 |
Reputacja: 1 | Dni po lądowaniu: 172-175. Czas do zimy: 9-6 dni Planeta XA82000-0/Avalon, Nowa Kolonia
|
24-10-2017, 22:02 | #163 |
Reputacja: 1 | Dni po lądowaniu: 172-175. Czas do zimy: 9 dni Planeta XA82000-0/Avalon, daleko na południe Frank “Dante” Jaeger
|
25-10-2017, 11:28 | #164 |
Reputacja: 1 |
__________________ Rozmowy przy kawie są mhroczne... dlatego niektórzy rozjaśniają je mlekiem! |
14-11-2017, 01:08 | #165 |
Reputacja: 1 | Najbliższy mu obiekt badań na pewien czas skupił swoje owadzie spojrzenie na twarzy doktora. Nie trwało to długo, a przynajmniej tak się zdawało. Nagle Melathios spostrzegł, że już nie klęczy z miską nad głową, a stoi. W dodatku stoi kilka kroków dalej od owego stworzenia, niż jak mu się zdawało, powinien. Dalszy krok był raczej oczywisty. Należało wezwać na miejsce kogoś, kto rozeznawał się w temacie lepiej niż, ktokolwiek nieobdarzony talentem psionicznym. Po wycofaniu się z dala od stworzeń, Melathios skontaktował się z baronem. Odebrawszy wezwanie Baron przybył jak najszybciej na miejsce. Jego platforma nie była jakoś szczególnie szybka, ale nadal te prawie 50 km/h drogą powietrzną było znacznie szybciej niż człowiek był w stanie biec. A w ciężkim terenie mógł przegonić nie jeden pojazd naziemny. - Witam panów - rzekł do zebranych. Spojrzał w stronę bimbrowników. - Nie wyglądają szczególnie groźnie. - Panie von Bismarc, to jak wyglądają często ma się nijak do tego jak szybko zabijają.- Mel skomentował robiąc notatki.- I tak proszę o ostrożność.- Dodał. Bruno podleciał nieco bliżej. Po czym wysłał im prostą telepatyczną wiadomość, zapewniając że jest przyjacielem, i że nic złego im nie zrobi. Najbliższy osobnik gwałtownie obrócił łepek w stronę psionika i potrząsł nim na boki. Rzuwaczki stworzenia poruszyły się powoli, a stworzenie zaczęło się cofać. Zaraz potem doktor Melathios spostrzegł, że pozostałe stworzenia także się wycofują. Niepewnie i ostrożnie. Baron wyczuł, że dalsza komunikacja na drodze telepatii została znacząco ograniczona, zaraz potem dobiegła go silna woń. Była to znana mu już woń ikhoru. Wcześniej też było go czuć, lecz teraz zapach wzmógł się. Bimbrownik starał się odciąć od intruza. Bruno mógł oczywiście spróbować przełamać barierę, jaką postawiło stworzenie. Hermann von Bismarc czuł, jak w miarę wdychania zapachu, jego umysł rozjaśnia się. Nie był to namacalny efekt, mogący dać jakieś realne korzyści, lecz wystarczający by wzbudzić jego ekscytację. Tymczasem doktor Melathios widział jedynie wycofujące się pająkowate stworzenia, które jak jeden organizm nagle postanowiły oddalić się od intruzów. Czuł również nasiloną obecność odorantów w powietrzu. Bruno odsunął się powoli od stworzeń. Nie pragnął ich drażnić. Najwidoczniej musiały mieć złe doświadczenia z psykerami. Było to bardzo ciekawe. Albo Victor i jego ludzie skrzywdzili kogoś akurat z tej grupki, albo, stworzenia te potrafiły komunikować się na dalekie odległości z swymi współbraćmi. Wracając do reszty, zastanawiał się, co im powiedzieć. Już wiedzieli, że stworzenia mają psioniczne zdolności. Nie było sensu zaprzeczać... podejrzewali inteligencję... źle, źle... - Nie ma się co przejmować - rzekł spokojnie do reszty ludzi.- Stworzenia te są absolutnie niegroźne. Mają pewien drobny dar psioniczny, ale nie większy niż inne znane imperium okazy. Dajmy na to wilk księżycowy z Atamis Prime.- Baron wzruszył ramionami, jakby był znudzony.- Zostawcie je w spokoju, a nikomu nic nie zrobią. - Nie zamierzamy ich krzywdzić.- Mel powiedział dając jednocześnie znak Dunnowi. Ten miał karabin z usypiaczami i na ten właśnie znak cicho wystrzelił. Braddock Dunn zdążył wystrzelić dwa pociski, sprawnie trafiając w najbliższe Bimbrowniki. Kiedy wycelował w trzeciego i pociągnął za spust, nagle opadł bezsilnie. Trzeci z osobników “pająkożyraf” został jednak trafiony. Upolowane oraz dwa pozostałe osobniki zaczęły wycofywać się pośpiesznie, jednak było to tempo stworzeń zdecydowanie nieprzywykłych do ucieczki. Nie zdążyły oddalić się znacznie, a już widzieli jak długie nogi zaczynają łamać się pod trzema zataczającymi się osobnikami. Część z drużyny pośpieszyła za nimi, zaś część nachyliła się by pomóc Bradockowi, cokolwiek mu się stało. Żołnierz na szczęście nie uderzył o nic, opadając. Teraz zaś był jak najbardziej przytomny. Mrugał zdziwiony. Z sykiem ucisnął dłońmi skronie, nic więcej jednak się nie stało. Bradock po ustaleniu, że stracił przytomność szybko rozmówił się z Melathiosem. Mówił o niewyraźnym obrazie. - Widziałem coś. Pamiętam. Przez chwilę. Coś jakby wspomnienie, ale miałem to przed oczami. - Bradock dźwignął się na łokcie, jednak przykazano mu, by leżał dalej. - Zniszczona planeta. Nie wiem czym. To tylko… odległe wspomnienie. Mgnienie. - Braddock dźwignął się raz jeszcze wbrew protestom i spojrzał w miejsce, gdzie słyszał resztę eskapady. - Czym ty jesteś? - zapytał cicho. - Pandora. - Mel powiedział słuchając słów murzyna. - To co widziałeś to wspomnienia Argonautów. Jeden z potworów musiał zaatakować psionicznie, gdy zorientował się co się dzieje. - Mel podał Braddockowi manierkę. - Dobrze się spisałeś. Wracamy do bazy. - Braddock przyjął wódkę, patrząc niewiele rozumiejącym wzrokiem. Przeniósł go na niknące wśród drzew zamieszanie z Bimbrownikami. Stworzenia, mimo że osłabione, długo broniły się przed zapadnięciem w sen. Dłużej niż by się można było spodziewać sądząc po zaaplikowanej dawce. W końcu jednak poddały się i leżały nieruchomo, pogrążone w przemożnej drętwocie i wszechobecnym aromacie ikhoru. W drodze powrotnej do Mela odezwał się Dante, który brał udział w innej wyprawie. Mówił coś o ruinach, ale Melathios niewiele mógł w tej kwestii pomóc będąc wiele kilometrów dalej.
__________________ Man-o'-War Część I |
28-11-2017, 21:15 | #166 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Kevin "Cobra 222" Walker - pilot z fantazją Dni po lądowaniu: 175. Czas do zimy: 6 dni Orbita Planety XA82000-0/Avalon, wrak Nadziei Albionu Prace na wraku postępowały dobrze, bezpośredni nadzór nad pracą doświadczonego oficera, jakim był Carl sprawiały, że logistycznie wszystko było prostsze. Kilka razy musiał co prawda lecieć z powrotem, ale pilnował, aby za każdym razem nie były to przeloty puste. Wszystko było pakowane bardzo ciasno, z maksymalnym wykorzystaniem przestrzeni. Jeżeli został gdzieś nawet centymetr sześcienny wolnego miejsca, oznaczał on miejsce na śrubki i nakrętki. Jako pierwsze poszły na dół lekarstwa, środki czystości, recykler żywności oraz warsztat. Potem - jak już leciało. Prom leciał w dół razem zaraz za zrzuconymi kapsułami wypełnionymi po brzegi, a w drodze powrotnej owe kapsuły zabierał z powrotem. Gdy zaś prom czekał, jego systemy podtrzymywania życia podłączano do jednego z hermetycznych działów, by pracujący na wraku mogli wypoczywać, a nawet złapać nieco snu. Czego nie zdołano zabrać - składowano i pakowano do późniejszego transportu. Najtrudniejsze były prace na zewnątrz wraku, wówczas trzeba było pilnować uwięzi, by przypadkowy wypadek nie oddryfował pechowego kosmonauty hen daleko. Człowiek w przestrzeni jest jak igła w stogu siana. Gorzej jeżeli przestrzeń pojawia się nagle. Carl Cabbage właśnie skończył wymontowywać z ściany pokrywę wentylacyjną, gdy świat stanął na głowie. Właściwie nie wiedział co się stało, po prostu w jednym momencie z bezpiecznego względnie wnętrza znalazł się w pustce, a przed oczami miał mgłę. Ocknął się kilka chwil później i zobaczył oddalający się wrak. Wprawne oko odruchowo oceniło po przebytej odległości, że był nieprzytomny około minuty. Zmusił ciało do spokoju i oszczędnych ruchów by oszczędzać tlen i sięgnął ręką do awaryjnego transpondera. Gdy już zrobił te dwie rzeczy pozostało nadać sygnał. - S.O.S. powtarzam S.O.S. oddalam się od wraku Nadziei Albionu wektorem 3-5-1, odległość zero koma sześć kilometra z prędkością dziesięciu metrów na sekundę, powtarzam.... - Niech ktoś mi pomoże z tym pieprzonym zamkiem! – odpowiedział mu kobiecy głos – Lecimy po ciebie, gubernatorze! – Carl usłyszał dźwięk zapinanych klipsów i przytłumione głosy, wśród których tylko jeden pozostawał wyraźny. - Wyskoczę i przejmę? Będziesz miał dwóch do ratowania. Wejdę do ładowni, znajdę jakieś pasy, a ty startuj! – znów usłyszał szmery i trzaski w oddali, a następnie głośny szum odpalonych silników. Gubernator rozpoznawał głos Olyanki oraz drugi, choć przytłumiony z pewnością należący do Kevina. - Gubernatorze musisz na bieżąco informować nas o względnej pozycji. Nie widzimy cię, a my świecimy się jak… Oddala się w stronę planety! - No chodziło mi potem jak będziemy bliżej. - powiedział szybko głos pilota trochę niezadowolony, że dziewczyna nie załapała od razu o co mu chodzi. Ale z drugiej strony… Właściwie to fajnie, że mieli podobne reakcje w podobnej sytuacji. Siedział w fotelu pilota wpatrzony w czujniki. Manewrowanie maszyną tak blisko o wiele większej maszyny i poszukującej tak niewielkiego obiektu jakim był człowiek niekoniecznie było takie najprostsze. - Cześć szefie tu Walker. Spokojnie, słyszymy cię. Lecimy w twoją stronę. Powinieneś nas widzieć teraz albo lada chwila. - Kevin odezwał się na komunikat szefa by mu dodać otuchy i by wiedział, że ratunek jest just w drodze. - Widzisz go? Jak tak to pokieruj mnie. - Kevin miał dać właśnie znać szefowi swój pomysł z latarką ale zaalarmowały go słowa Oli. Jeśli mówiła o sylwetce szefa oddalającą się czy spadającą na planetę no to znaczy, że go widziała. Mogła podać mu wtedy namiar a on by starał się podlecieć po niego. Najlepiej od strony wewnętrznej by ułatwić sobie przechwycenie Carla. Wtedy on leciałby w ich stronę i Ola by miała ułatwione zadanie. - Nie, dostałam komunikat z “Nadziei”. Leci w stronę Avalonu, będzie więc gdzieś za statkiem. Stąd go nie zobaczymy. - Olyanka przeklnęła łagodnie przez komunikat - Kto to ładował do cholery? Nie ma jak się obrócić. Walker! Będę musiała zluzować ładunek. Wszystkie pasy zostały wykorzystane podczas załadunku. Będziesz musiał podejść łagodnie, bez nagłych ruchów, albo będziesz mnie zeskrobywać ze ściany… - Panie Walker, uruchomiłem awaryjny transponder, powinien nadawać moją pozycję, nie wykluczam jednak jego uszkodzenia. Włączam reflektory skafandra, powinny pomóc odnaleźć mnie wizualnie - głos Karla brzmiał spokojnie, choć można było wyczuć napięcie. Na ekraniku GUV’a faktycznie pojawił się migający punkcik za okrętem, oddalający się w stronę planety. Kevin Walker bezbłędnie zlokalizował położenie gubernatora i z całym możliwym profesjonalizmem dostosował kurs i prędkość statku. - Zrozumiałem szefie, spokojnie mamy cię na radarze zaraz cię przyjmiemy na pokład. - Kevin odezwał się do dryfującego w przestrzeni mężczyzny. Udało mu się przekalibrować skany statku w taki sposób, że bardzo ładnie złapały namiar na skafander i jego zawartość. Radio przyczyniło się do zawężenia pola poszukiwań. Dzięki temu, że Carl utrzymywał łączność jego radio nadawało w eter fale a dzięki temu odbiorniki GUV-a mogły podać przybliżony kierunek nadajnika. Kosmiczny krzyk na jaki zareagowały uszy pojazdu pozwalając obrócić się w odpowiednią stronę. Komputery zaś obliczyły czas reakcji co podało przybliżoną odległość od nadajnika. Optyka łapała namiar przeszukując już bardzo ograniczony obszar. Aparatura zareagowała na rytmicznie wysyłane w przestrzeń ścieżki fotonów które oni, ludzie odbierali jako światło widzialne. Taki rytm mógł mieć tylko jedno źródło i był nim skafander Carla. No i po paru chwilach napięcia mieli go. Ale wciąż na zewnątrz. GUV sterowany ręką Walkera jak na warunki orbitalne leciał relatywnie powoli i ostrożnie. Widzieli już z Olą dryfującą sylwetkę w skafandrze. Teraz trzeba było zastopować maszyny by utrzymywać stacjonarną pozycję i móc zacząć kolejny etap operacji ratunkowej. Walker zatrzymał się “po wewnętrznej” z pewnym wyprzedzeniem. Czyli na trochę niższej orbicie bo gdy Carla ściągało w dół, ku powierzchni grubszych warstw atmosfery przez przedzieranie się z kosmicznymi prędkościami skafander na pewno by nie wytrzymał, to postać w skafandrze musiałaby dużo wcześniej najpierw minąć zastopowanego GUV-a. A drobne wyprzedzenie by zniwelować kurs opadania Carla którego znosiło zgodnie z ruchem planety więc z tymi dwoma poprawkami Carl powinien lecieć mniej więcej kolizyjnym kursem na pojazd. Plan Walkera był dość prosty. Ola mogła się przypiąć pasami do ich maszyny i poszybować by przechwycić Carla który powinien lecieć mniej więcej w jej stronę. Gdyby się udało oboje mogli po tych pasach wrócić do maszyny. Gdyby jakoś się rozminęli Ola mogła próbować przechwycić go choć już w pościgowym trybie. A Carl miał jeszcze szansę złapać się samej maszyny. Gdyby to też nie wyszło no trzeba by pewnie powtórzyć operację więc Kevin musiałby znów przemanewrować zwinnego transportowca. - Proszę spokojnie wykonywać swoje obowiązki, w razie gdyby Wam się nie udało podaję że wina za wypadek leży po mojej stronie. Zostawiłem dyspozycje na tego typu zdarzenia, kolonia będzie funkcjonować dalej - Karl z żelazną nutą dodał - zabraniam Panu ryzykować życia, Panie Walker, jeżeli nie da Się mnie bezpiecznie uratować, ma Pan się wycofać. Oczekuję wyraźnego potwierdzenia przyjęcia tego rozkazu. - Zrozumiałem szefie. - odpowiedział pilot kiwając za sterami głową choć tego akurat rozmówca widzieć pewnie nie mógł. - Ale na razie z Olą spokojnie wykonujemy swoje obowiązki. - odpowiedział zgodnie z prawdą. Na razie szło całkiem przyzwoicie, namierzyli i odnaleźli zaginionego człowieka za burtą i teraz próbowali go wyłowić. Nie był pewny co myśleć o słowach szefa. Z jednej strony cieszył się, że facet zdejmował z ich dwójki odjum ewentualnych oskarżeń a z drugiej trochę chyba za poważnie oceniał sytuację. W ocenie pilota aż tak strasznie nie było. Mieli całkiem spore pole do popisu. Przecież jeszcze nie zdążył nawet rozwalić GUV-a. Cobra 222 zrównał prędkość maszyny z ruchem gubernatora. Wkrótce śluza bagażowa została otwarta przez Olyankę. Kobieta w hermetycznym kombinezonie i ze stelażem manewrowym przeznaczonym do stosowania podczas koniecznych napraw statku planetarno-kosmicznego GUV, ostrożnie wyszła z maszyny, trzymając się uchwytów pochowanych w specjalnych aerodynamicznych klapkach wtopionych w korpus statku. Widziała stąd nieliczne światła z wraku Nadziei Albionu. Była zaczepiona na dwóch pasach, które nieco krępowały ruchy. Odepchnęła się, odpadając od blach. Nie uczyniła tego najszczęśliwiej, na szczęście zaraz skorygowała kierunek lotu i wyglądało, że wszystko się uda. Olyanka powolnym, jednostajnym ruchem leciała w stronę mężczyzny i przechwyciła Carla, wpadając w lekki ruch wirowy, który również wytłumiła silniczkami. - Mam go Kev. - Olyanka przepięła jeden z dwóch pasów na kombinezon gubernatora i niedługo później wszyscy byli bezpieczni na pokładzie statku. - Dobra robota. - ucieszył się pilot z tej dobrej wiadomości. Udało się. Całe szczęście. Odwrócił się odruchowo w tył kabiny by chociaż rzucić okiem wgłąb ładowni na Olę i przytarganego przez nią gubernatora. No. Optycznie też wyglądało to całkiem dobrze. - Okey tu Cobra 222, mamy na pokładzie szefa. Powtarzam, udało nam sie odzyskać szefa. Wracamy na kwatery. - nadał przez komunikator bo zgadywał, że sporo osób czeka w napięciu na wynik akcji ratowniczej. Zwłaszcza jak chodziło o samego gubernatora. Skierował latadełko do orbitującej jednostki by się zadokować i dokończyć akcję ratowniczą przekazaniem szefa na orbitalne włości.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
29-11-2017, 18:06 | #167 |
Reputacja: 1 | Baron postarał się, by przypadkowo spotkać się z Amy. Kapłanka go intrygowała. Poprosił zatem, by opowiedziała mu nieco więcej o jej wierze. Robił wrażenie szczerze zainteresowanego. Z szacunkiem odnosił się do wiary. Napomniał, że na jego rodzinnej planecie też ludzie czcili dawnych bogów, puki.... puki najeźdźcy i okupanci nie zabronili wiary, wtrącając kapłanów do obozów zagłady... Tutaj nie musiał nawet udawać, los jego ludu bardzo bliski był jego sercu. A krzywdy wyrządzone wobec nich bolały go do żywego. *** Baron obracał w palcach szklaną ampułkę. W niej, prawie niewidoczny gołym okiem, unosił się okruch, który był w rzeczywistości cudem technologii wywiadowczej. Wiedza to władza. A Baron zawsze pragnął wiedzieć... w sumie wszystko. A wiedzę tą pozyskiwał wieloma metodami. Psionika była bardzo przydatna. Jeśli można czytać ludziom w myślach, przeszukiwać ich wspomnienia, niewiele więcej potrzeba. A jednak mu to nie starczało. Wślizgiwał się w zakazane miejsca swym umysłem by podglądać i podsłuchiwać. Korzystał z technologii by inwigilować. A teraz zamierzał powiększyć zaplecze informacyjne. Odczekał, aż nadarzy się odpowiednia okazja. Sprawdził teren zarówno psionicznie jak i za pomocą swego drona. Pod ochronnym płaszczykiem wbudowanego w swój pancerz maskowania, a także pod protektoratem innych urządzeń, zbliżył się do ściany modułu. Dziwnie było, gdy nie widziało się własnych rąk, a nawet nie widziało się własnego cienia rzucanego przez nieliczne lampy niemrawo przebijające noc swym mdłym blaskiem. Już po chwili specjalistyczny sprzęt podłączył się do zamka, który w kilka chwil poddał się. Nim Bruno wszedł do środka, starannie oczyścił podeszwy, pamiętając nawet o takich szczegółach jak unikanie wniesienia zabrudzeń. Alarm i kamery bezpieczeństwa poddały się w chwilę później. Starannie zmodyfikowana baza danych monitoringu nie wskazywała na żadną interwencję. Pluskwa wylądowała za panelem sterowania modułu, gdzie przycupnęła na wiązce kabli, przychwytując płynące nimi informację. Czuły mikrofon zbierał dane akustyczne. Bioskaner informował o wielu innych rzeczach. Mikro kamera została umieszczona w suficie, w obudowie lampy. Baron upewnił się, że nic nie wskazuje na jego obecność, po czym wyślizgnął się niczym duch na zewnątrz. *** Bruno wybrał się na nocny spacer. Mrok i odświeżający chłód pomagały mu oczyścić głowę, skupić myśli. Przy okazji sprawdzał nagrania z swoich małych zabawek. Lubił być na bieżąco. Trochę niepokoiły go ostatnie wydarzenia. Nadal nie wiedział, co dokładnie ma zrobić z chęcią kolonistów, by zbadać bimbrowników. Mógł posunąć się do sabotażu albo morderstwa... ale nie bardzo chciał na nowo wzniecać poczucie zagrożenia wśród ludzi. Do tego byli jeszcze ci marines... Stwierdził, że na chwilę obecną będzie skrycie obserwował sytuację. Jego dron, patrolujący okolicę, podesłał mu obraz siedzących przy ognisku ludzi. Wbudowany system rozpoznawania twarzy natychmiast zidentyfikował kilkoro drwali z jego zmiany, w tym i dziewczyny, które ostatnio uratował. Byli też inni koloniści. W powietrzu unosił się dźwięk gitary i ludzkich rozradowanych głosów. Czuć było dym, skwierczące kiełbaski i ten niesamowity zapach czystej pogodnej nocy. Postanowił do nich dołączyć. Trochę zintegrować się z kolonistami. Poza tym... czuł smakowity zapach piekących się nad ogniem kiełbasek i nie potrafił sobie odmówić. Ludzie przywitali go ciepło, natychmiast jeden z drwali, chyba krewny jednej z dziewcząt, wcisnął mu metalowy kubek do ręki. Ostry zapach samogonu uderzył w nozdrza. Bruno stuknął się kubkiem z kilkorgiem z osób, z boleścią śledząc każdą kroplę mało szlachetnego trunku, która na skutek stuknięć z innymi naczyniami wypryskiwała z jego kupka. Gdy wgryzł się w kiełbaskę, poczuł, że jest szczęśliwy. Na tą jedną noc, na tą jedną chwilę. Ciepło samogonu rozlewające się od żołądka, wzdłuż kręgosłupa aż do nasady czaszki, gdzie przechodziło w błogie mrowienie. Zapach dymu z ogniska. Tłuszcz z cudownie aromatycznej kiełbaski cieknący mu po brodzie. Śpiewający ludzie dookoła. I siedzące obok, tak bardzo bardzo bliskoprawie tulące się , w jego bok ciepłe, pachnące nocą ciało dziewczyny. Na tą jedną chwilę, krótką i ulotną, zapomniał o troskach, o obowiązkach, powinnościach, imperiach, rodach... było tylko tu i teraz. Bruno zrobił coś, czego nie robił już dawno, dołączył do śpiewu unoszącego się dookoła niego z wielu ludzkich gardeł. Ale chwile zawsze mijają. Taka ich natura, takie ich bezlitosne prawo. Jedne chwile mijają szybciej, inne nieco wolniej, ale wszystkie odchodzą na zawsze, by już nigdy nie wrócić. Na ulotny moment pozostają w naszej pamięci, gdzie możemy je pielęgnować i odwiedzać... Ale i z tego rozpaczliwego ostatniego uścisku się nam wymykają. Bledną z każdym tyknięciem zegara. Aż pozostaje po nich jedynie zasnute mgłą odbicie w odległym lustrze. Wreszcie umykają i z tego ostatniego więzienia. znikają z naszej pamięci, pozostawiając po sobie jedynie bolesną pustkę, świadomość, że utraciliśmy coś niezwykle cennego i nigdy, przenigdy tego nie odzyskamy... Jednak nie warto rozpaczać. chwile odchodzą, to smutna nieubłagana prawda. Ale z każdym oddechem, każdym krokiem, który robimy z uniesioną głową, przychodzą kolejne chwile. Czasem lepsze, czasem gorsze niż te, które minęły. Ale puki siły w kościach, puki krąży w żyłach gorąca krew, puki bije serce, zawsze pozostaje nadzieja na coś lepszego. Wystarczy po to sięgnąć. Bruno wstał od ogniska, przeprosił zebranych i oddalił się od ciepłego ognia. Stała tam, w pewnym oddaleniu, w mroku, gdzieś za jego plecami. Ale i tak ją wypatrzył. Nie musiał się odwracać, nie musiał próbować przebić wzrokiem przez gęsty mrok. Nie. Miał swego drona, który niczym wszechwidzące oko na niebie zawsze obserwował, zawsze czuwał i zawsze szukał. Podszedł do niej z dwoma kubkami w dłoniach. Uśmiechnął się do niej. A ona odpowiedziała mu tym samym. Na chwilę jej twarz rozpromieniała uroczym uśmiechem. Zrobiła to bezwiednie, jakby zapomniała, że się na niego gniewa. *** Obudził się z paskudnym bólem głowy. - Przeklęty samogon... - A do tego, i co zdecydowanie było gorsze, był sam... - przeklęte kobiety... - dodał chrapliwie. Tak, Nicol dała się skusić na kiełbaskę, ale tylko tą z ogniska. Tak bawili się dobrze. Chyba ich relacja się poprawiała, ale i tak pozwoliła się jedynie odprowadzić do domu. Był pocałunek na dobranoc? Bruno zmarszczył brwi, przenikając umysłem przez wywołane samogonem otępienie. Tak, był. Długi i namiętny. Bruno pamiętał jej smak, zapach jej włosów, jej drżące ciało w swym uścisku. Pamiętał zmysłowy, wilgotny taniec ich języków. Migoczące gwiazdy nad nimi, zapach nocy i lasu i przesiąknięte słodkim dymem ubrania. Był pewien, że spędzą noc razem. Czuł jej podniecenie gdy się całowali. Widział jak jej ciało reaguje, gdy ją głaszcze. Ale nie... umknęła mu... niczym spłoszona łania, a myśliwy musiał wracać bez łupu do domu. Uśmiechnął się, gdy wspomniał błysk jej oczu i cudny uśmiech, jaki posłała mu, nim zamknęła drzwi. Skrzyżował ręce na karku i wpatrywał się przez chwilę w sufit. Cholera, co było w tej dziewczynie? Czemu tak mu zależało? Mógł mieć którąś z innych dziewcząt. Wyraźnie miały się ku niemu. Mógł je nawet po kolei zaciągnąć do lasu i się nieco zabawić. Mógł nacisnąć odrobinę swym umysłem na dowolną kobietę, by rozniecić w niej rządzę i namiętność. Czemu nie zrobił nic z tych rzeczy? Czemu zachowywał się jak smarkaty nastolatek, bawiąc się w nieśmiałe podchody z Nicol? *** Kolejny dzień był dość nudny. Po imprezie część drwali była nieco... powiedzmy otępiała. Dlatego prace szły dziś nieco wolniej. Bruno patrolował jak zawsze na swej platformie, dbając, by nikomu się nic nie stało. Częściej jednak niż zwykle zatrzymywał się, by porozmawiać z ludźmi, albo poflirtować z dziewczętami. Pewnie dlatego zareagował za późno... Oh, o pijawce ostrzegł, ale Dentozaur? Cóż, na pewno nie chciał, by ludzie sądzili, że znęca się nad zwierzętami, naganiając je w sidła tych okropnych pijawek. Zatem musiał go nie zauważyć w porę... Dał się zdekoncentrować słodkiemu głosikowi dziewczyny, opinającą dorodne piersi nieco mokrej od rozlanej wody bluzeczce... Nie bluzeczce, zdecydowanie bardziej przyciągało go to, co owa bluzeczka tak nieudolnie starała się skryć. A może wcale się nie starała? No bardziej to wyglądało, jakby owa bluzeczka pragnęła wyeksponować to, co skrywała pod swym delikatnym materiałem. W czasie gdy Bruno odbierał wodę od urodziwej i hojnie obdarzonej przez naturę dziewczyny, na domiar miżdżącej się do niego wyraźnie... musiał nie zauważyć podchodzącego Dentozaura. Gdy usłyszał trzask łamanych gałęzi i wzbił się w powietrze by odpędzić zwierzę od ludzi, to ono wlazło już wprost pod lepkie macki pijawki. Znów ludzie byli świadkami walki o życie. Bruno odnotował sobie, że co za często to niezdrowo, musi zdecydowanie zmniejszyć dawkę wrażeń. Następne krwawe zajście zaplanował dopiero na następny tydzień. Dentozaur okazał się silniejszy, am może pijawka nie starała się dostatecznie? W dzisiejszych czasach nie można polegać już na nikim... Tak czy siak, Dentozaur wyrwał się z miłosnego uścisku i zaszarżował na ludzi. Ludzie się rozbiegli, pomogło, że wiedzieli o pijawce i i tak trzymali się z daleka. Jedynie młody Louis postanowił stawić czoło szarżującej bestii... Zwierze było szybkie. Spanikowane i rozwścieczone. Odległość zmniejszała się dramatycznie szybko. Bruno musiał podjąć decyzję. Mógł albo poderwać dzieciaka w powietrze, do siebie na platformę, albo posłać bestii jedną salwę z swego karabinku Gaussa. Przeciwpancerne pociski z pewnością poszatkowały by cielsko, lecz czy wystarczyło by to, by powstrzymać rozpędzone cielsko wielkiej bestii? Bruno nie wiedział. Nawet martwa bestia, mogła by samym swym ciężarem zmiażdżyć dzieciaka... Przelatując nad chłopakiem Baron wychylił się i chwycił dzieciaka podrywając go, oraz równocześnie lot platformy w górę. O dziwo dzieciak zaczął się szarpać i wyrywać. - Zostaw mnie! poradził bym sobie! Barona wytrąciło to nieco z równowagi. Po pierwsze, dzieciak mało się odzywał na co dzień, a po drugie... niby jak chciał sobie poradzić z szarżującym gigantem? Dentozaur skierował się ku jednemu z drwali. Widocznie nie tylko Bruno wpadł na pomysł by ratować małego. Zwierz wpadł z impetem na uzbrojonego jedynie w siekierę mężczyznę. Niedoszły bohater runął na ziemię. Bestia, zamiast jak Bruno miał nadzieję, uciekać dalej, zaatakowała pazurami i kłami. Kolejni dwaj mężczyźni zaatakowali bestię, starając się ją odciągnąć od powalonego towarzysza. - Cholera! - warknął Bruno zawracając platformę. - Trzymaj się! - zawołał do młodego stawiając go obok siebie i przyciskając do swego boku. ~ Nie pokazuj co potrafisz, oni tego nie zrozumieją. Trzymaj się mocno. ~ rzekł w myślach do chłopaka, głównie by pokazać mu, że potrafi, że tu w obozie jest ktoś podobny. Równocześnie jego cybernetyczne mięśnie podążyły dobrze im znanym rytmem. Płynnym ruchem karabinek znalazł się w wyszkolonym tysiące razy uchwycie, wycelował w stwora poniżej. rozbrzmiał cichy szum elektromagnesów. W chwilę później triplet zabójczych pocisków pomknął w kierunku przerośniętego zwierza. Ugodzony serią dentozaur wierzgnął wściekle, zostawiając powalonego drwala i kłapnął zębami w stronę drugiego, jakby to on był winien jego przeraźliwych cierpień. Drwal akurat atakował toporem, chcąc ratować towarzysza, lecz atak musiał zamienić się w rozpaczliwą obronę. Na szczęście skuteczną. Bruno mimo, że zajęty ostrzałem, dostrzegł, że wśród drwali znaleźli się kolejni śmiałkowie, którzy odnaleźli i podnieśli swe piły laserowe i topory. Już teraz miał utrudnione zadanie, bowiem pudło mogło oznaczać postrzelenie drwala. Jednak kolejna seria została wymierzona bezbłędnie, skutecznie uśmiercając przerażone zwierzę. Bruno obniżył lot, lądując obok powalonego mężczyzny. - Nie ruszaj się stąd. - rzekł do chłopaka, po czym zajął się rannym. Baron nie był lekarzem, ale trochę znał się na pierwszej pomocy. W jego byłej profesji często musiał łatać dużo gorsze rany. - Miałeś szczęście. - rzekł do rannego. - Wyliżesz się, nic ci trwale nie uszkodził ten bydlak. - po czym dodał. - .. chyba. - by nieco rozładować napięcie. Pomógł jeszcze załadować mężczyznę i odesłać go do bazy, tam prawdziwi lekarze powinni się nim zająć. Pochwalił mężczyzn za odwagę, doceniając ich, miast, jak wolał by, zbesztać ich za głupie narażanie się... Chyba nie spodziewali się, że toporami wiele zdziałają? A tak tylko głupio wleźli mu pod lufę... i dentozaurowi pod zębiska... - Masz ochotę na przejażdżkę? - zaproponował małemu gdy już sytuacja została opanowana. Musiał odwieść zgubę do jej mamy, która na pewno już się martwiła. Po drodze udało mu się nieco porozmawiać z dzieciakiem. W przerwami w śmiganiu nad drzewami i czasem pod nimi. Raz udało się im nawet beczkę w powietrzu zrobić. Oj, gdyby to tylko mama małego widziała. chłopak twierdził, że mógł zapanować nad zwierzakiem i że chciał je ocalić przed pijawką. - Może i mogłeś. Ale nie możesz tak ryzykować. A przede wszystkim, nie pokazuj innym, że potrafisz zmuszać ich do czegoś. Wiesz, ludzie tego bardzo nie lubią, i nawet jak byś nigdy tego nie zrobił, będą się właśnie tego bać. Musisz być bardzo ostrożny. Jeśli chcesz, mogę cię trochę szkolić. Chciałbyś nauczyć się paru fajnych nowych sztuczek? Bruno widział, że mały smuci się z powodu śmierci Dentozaura. postanowił więc coś z tym zrobić. Zbliżył platformę do drzewa, na której osadziła się kolonia małych puchatych zwierzątek. Przez chwilę wspólnie obserwowali stworzonka, ich śmieszne zabawy i słuchali melodyjnych pogwizdów. Bruno sprawdził na skanerze chemicznym ich skład, a co ważniejsze, skład ich odchodów i zmagazynowanych zapasów. Wydawały się niegroźne, roślinożerne i towarzyskie. Po pierwszym popłochu z pojawienia się wielkich stworzeń, czyli ludzi, zwierzaki chętnie im się przyglądały, pogwizdywały na nich i robiły wrażenie chętnych do zabawy. - Zobaczymy, czy dadzą się pogłaskać? - zapytał chłopca Bruno, po czym podfrunął nieco bliżej, wyciągając dłoń w stronę jednego z młodszych osobników. Ten z początku odskoczył, ale Bruno wysłał mu poczucie zaciekawienia, i malec wskoczył na otwartą dłoń. Zwierze było bardzo miękkie w dotyku i świergotało radośnie i melodyjnie pod ludzkim dotykiem, najwidoczniej rozkoszując się tym zabiegiem. Bruno sprawdził przy okazji futerko, czy nie zawiera jakiś pasożytów, ale było czyste. Pewnie zwierzęta czyściły się nawzajem, jak wiele podobnych stadnych zwierzątek czyni. Louis był zachwycony, nie mógł się doczekać aż Bruno pozwolił mu wziąć zwierzaczka na ręce. Futrzak dał się przez chwilkę głaskać, potem wyruszył na rekonesans wzdłuż ramienia chłopaka, obiegł kilka razy dookoła jego szyi, gilgocząc Louisa i wywołując u niego chichot. - Chyba cię lubi. - Mogę go zatrzymać? Mogę, proszę? - mały był wyraźnie podniecony. - No nie wiem, myślę że tak. Ale...- Bruno nieco ostudził zachwyt chłopca. - Musimy poprosić twoją mamę o zgodę i musisz się nim zajmować, karmić go, dbać o jego futerko i bawić się z nim. I, oczywiście, koniec z ucieczkami, umowa? Dalsza podróż była nieco spokojniejsza. Bruno już nie wyprawiał powietrznych akrobacji by nie spłoszyćzwierządka. W obozie odprowadził Louisa do jego mamy. Poprosił też, na osobności oczywiście, by pozwoliła zatrzymać chłopakowi zwierzątko. Potem udał się do lazaretu by sprawdzić jak ma się ranny mężczyzna. Okazało się, że dostał L4 na jakiś miesiąc. Szczęściarz, wymiga się od ciężkiej pracy. |
03-12-2017, 16:06 | #168 |
Reputacja: 1 | Dni po lądowaniu: 175-172. Czas do zimy: 9-6 dni Planeta XA82000-0/Avalon
|
09-12-2017, 19:26 | #169 |
Reputacja: 1 |
__________________ Rozmowy przy kawie są mhroczne... dlatego niektórzy rozjaśniają je mlekiem! |
10-12-2017, 18:25 | #170 |
Reputacja: 1 | Dni po lądowaniu: 175-172. Czas do zimy: 9-6 dni Planeta XA82000-0/Avalon
Dni po lądowaniu: 172. Czas do zimy: 6 dni Planeta XA82000-0/Avalon
|