Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-10-2017, 21:56   #208
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
DOMINIUM

Cóż jeszcze można powiedzieć o Dominium? To szalone miejsce. Patchwork wariactwa zszyty z wielu kawałków obłędu, związany nicią absurdu zaplatanej w supły groteski.

Każda Domena jest inna. Każda przedstawia sobą jeden rodzaj emocji, snu, szaleństwa lub obłędu. Zdarzają się domeny koszmarów, w których najgorsze lęki urzeczywistniają się w cielesny horror. Zdarzają Domeny okrucieństwa, gdzie nie milkną echa bolesnych krzyków tysięcy komnat tortur. I są domeny pełne słonecznego blasku, gdzie śmiech dziecka rozbrzmiewa pośród ukwieconych łąk.

Bo kto powiedział, że szaleństwo zawsze ma być mroczne i krwawe?

CELINE CENIS

Oparła się o zimny metal drzwi. Śliski od wilgoci która mogła być zarówno skraplającą się wodą, jak i jakikolwiek innym płynem. Za tą warstwą metalu stał lub stała Maska. Celine słyszała jej lub jego oddech. Mocny, miarowy, spokojny.

Celine nie widziała Maski. Zamknięte drzwi to uniemożliwiały. Widziała jednak żałosną, wychudzoną kreaturę, z którą dzieliła więzienną celę. Nie widziała jej zbyt dobrze, ledwie zarys w ciemnościach, lecz dostrzegała mętną barwę ślepych oczu i słyszała rzężenie, jakie wydobywało się z przegniłych ust.

- Skąd znam twoje imię, Celine Czysta Falo? – ni to kobiecy, ni to męski głos był tak spokojny, jak oddech jego właściciela/właścicielki. – Przecież wiesz. Musisz sobie tylko to przypomnieć. Nie możesz walczyć z bólem. Odrzucać tego, co zrobiłaś ty i reszta.

Zagadki. Celine miała dość zagadek. Dość celi, w której ją zamknięto. Dość wszystkiego. Ale nie miała wyboru. Grała w grę, której zasad ani celu nadal nie rozumiała.

- Wiesz. Oni szykują się do wojny. Znów. Zbierają armie. Setki tysiące wojowników ruszą na Cytadelę, by zrzucić nas z tronu, którego nie chcieliśmy. Ale my nie ustąpimy, Czysta Falo. Nie możemy. Będziemy walczyć, lecz tym razem wszystko potoczy się inaczej. Zwyciężymy. Utrzymamy władzę. To wszystko zmieni. Śmierć milionów istnień nie pójdzie na marne. A jeśli się nie uda zatrzymać buntowników, zrobimy coś innego, Celine Czysta Falo. Zniszczymy całe Dominium. Raz na zawsze. Pomożesz nam w tym? Staniesz u naszego boku? Powiedz tylko tak, a tworzymy twoją celę i pozwolimy ci wyjść. Kiedyś, nim to wszystko się stało, byliśmy jednością. My i ty. Może czas znów uczynić nas przyjaciółmi? Co ty na to?


ENOCH OGNISTY

Tej nocy nie świętował zwycięstwa. Owszem, udawał że cieszy się tak samo, jak Lud Nar. Jego wojownicy, jego bracia w mieczu, wytargali skądciś wino i upijali się do nieprzytomności. A jemu chciało się rzygać. Nie przez alkohol, lecz przez coś co dręczyło go w środku, jak robak.

Gdy Lud Nar padł pokotem, zmęczony popijawą on długo nie mógł zasnąć, wpatrując się w zadymione niebo.

Drugiego dnia ruszyli w drogę do Domeny nad Rozwidloną Rzeką. Graw Nar Graw wyjaśnił Enochowi, że jest to miejsce pełne bagien, gdzie domy buduje się na drewnianych palach, a miejscowi to rybacy bardziej kochający swoje łowiska, niż wojnę. Domeną władał Lord Syrenth znad Rozwidlonej Rzeki. Znany z tego, że uwielbiał kobiety i pieśni. Stary satyr, łasy na krągłości i cipki, jak to bezceremonialnie stwierdził Graw Nar Graw. Lud znad Rozwidlonej Rzeki znał się jednak, jak nikt inny w Dominium, na leczeniu i magii pieśni, które mogły zesłać strach lub sen. A to już było warte odwiedzin.

Do Domeny Rozwidlonej Rzeki droga zajęła im pięć dni. Pięć długich, nudnych dni, które dłużyły się niemiłosiernie. Aż w końcu zeszli z wyżyn w dolinę, gdzie Enoch ujrzał dwie wielkie rzeki toczące leniwie wody, aż po horyzont. I miasto w miejscu, gdzie obie rzeki łączyły się ze sobą. Chaotyczną, pstrokatą plątaninę domów.

Do miasta dotarli wieczorem, trzymając się szerokiego traktu prowadzącego wzdłuż jednej z rzek, którą Enoch nazywał Ślamazarą. Na ich spotkanie wyszła grupa ubranych w luźne, dość śmieszne i wielobarwne szaty ludzi. Jeden z nich przemówił usłużnym, ugrzecznionym głosem polityka.

- Witamy w Domenie Rozwidlonej Rzeki, w imieniu Lorda Syrentha. Ja nazywam się Tobres Torcurvandes Niestety, Lord nie będzie mógł przyjąć tak zacnego poselstwa osobiście, ponieważ przebywa poza Domeną. Jednak spotka się wami Pani Szavra, która zarządza Domeną pod nieobecność Lorda Syrentha.

- Prowadź!

I poselstwo poprowadziło ich przez miasto, które z bliska wyglądało dużo gorzej. Jak rozsypujące się ruiny, pełne kolorowych parawanów i mansard.

Śmierdzące mułem i rybami. Z ludźmi, którzy schodzili im z drogi.

W końcu dotarli do centralnej części miasta i zostali wprowadzeni do pięknej, okazałej rezydencji wykonanej z marmurów i lśniących kamieni, pełnej ozdób i kunsztownie wykonanych mebli, dywanów i luster. Na widok takiego bogactwa większość z Ludu Nar nie ukrywało oszołomienia. Na Enochu nie zrobiło ono jednak większego wrażenia. Za to kobieta, która oczekiwała na nich w jednej z komnat już tak.

Była już stara. Bardzo stara.

Wyglądała prawie jak trup ubrany w brązowe szaty. Na wychudzonych, ziemistych rękach trzymała pas, na którego widok Enocha przeszył dreszcz.

Widział ten pas na kimś, kogo kiedyś znał i szanował. Na Szalonej Dox. Ale to nie była jego Wieloświatowa przyjaciółka, lecz ktoś inny, kogo nie znał.

- Enochu Ognisty – powitała go starucha wstając. – To zaszczyt móc spojrzeć żywej legendzie w oczy.

Skłoniła się nisko.

- Czy możemy porozmawiać w cztery oczy, tylko ty i ja. Twoi wojownicy otrzymają jadło, napitek i kobiety. A kiedy skończymy rozmowę dołączysz do nich. Zaszczycisz starą kobietę chwilą ze wspaniałym mężczyzną, jakim bez wątpienia jesteś.

Było w niej coś niebezpiecznego. Wyczuwał to. I ten pas. Pas Szalonej Dox. Pas, który dawał władzę nad umysłem i snem. I pas, który zsyłał koszmary.

Tyle wiedział.

Pani Szavra czekała, aż podejmie decyzję. Jej ciemne oczy wpatrywały się w niego bez emocji. Zimne, jak oczy ryb jakich pewnie mnóstwo żyło w tych rzekach.

ME’GHAN ZE WZGÓRZA

Kent kiwnął głową na znak aprobaty i razem z Me’Ghan, ścigani spojrzenie Var Nar Vara, opuścili domostwo wodza. Szli pomiędzy wojownikami z różnych ras i Domen, przyciągając niemal nabożne spojrzenia. Kent ignorował je, wyraźnie przyzwyczajony do takiej atencji, Me’Ghan też zdążyła przywyknąć.

Szli więc przed siebie, dając się prowadzić nogom, aż w końcu dotarli nad urwisko, z którego widzieli wyżyny rozciągające się za Wzgórzami Nar. Niedawne pole walki, na którym straciła Wachlarza. Przyjaciela, którego nawet nie zdążyła dobrze poznać. Dziwnie go jej brakowało.

Teraz na wyżynie tłoczyli się ludzie. Namioty, jurty, ogniska. Armie zbierały się na wezwanie władcy Ludu Nar.

- Imponujące, prawda? – pierwszy odezwał się Kent. – Jest nas mniej niż ostatnio, ale Maska też nie jest takim wrogiem, jak Dominator. Zwyciężymy. Zawsze zwyciężamy. A ty, o czym ty, chciałaś ze mną porozmawiać? Bo na pewno nie chciałaś, byśmy wyszli od Var Nar Vara tak, bez powodu, wiedźmo.

Znów ten łagodny ton zmiękczający ostatnie słowo. Przyjacielski i ciepły chociaż ze szpilką uszczypliwości, wręcz złośliwości.



TOBIAS GREYSON i ARIA TARANIS


Może i Pani Domeny chciała coś opowiedzieć, ale trucizna dodana do posiłku zadziałała szybciej. Oboje, Aria i Tobias, poczuli to w tej samej chwili. Jad. który dodano do jedzenia lub picia spowodował, że obrazy przed ich oczami rozmazały się, zatańczyły i w końcu oboje zapadli w odrętwienie, które nie było ani snem, ani jawą. Zawieszeni pomiędzy świadomością i jej brakiem ujrzeli dziwaczne sługi Pani Domeny, które zbliżyły się do nich oplątując w kokony pajęczej przędzy.

Dali się podejść ufając Pajęczycy, ze dotrzyma zasad honorowej gościnności, które dla niej najwyraźniej nie miały znaczenia.

ARIA TARANIS

Aria obudziła się pierwsza. Chociaż dłuższą chwilę trwało, nim przypomniała sobie co się stało i gdzie się znajduje. Otworzyła oczy i oniemiała.

Widziała! Znów widziała. Co prawda obraz był monochromatyczny – w odcieniach bieli, czerni i szarości, lecz widziała. Nie wiedziała jakim cudem i dlaczego, lecz odzyskała wzrok. Odzyskała oczy!

Znajdowała się w jakimś pokoju lub sypialni. Ubrana w świeże, pachnące przyjemnie ziołami rzeczy. Nie była sama. Obok łóżka na którym leżała siedziała mała postać.
Dziewczynka o twarzy pomarszczonej, jak wysuszona śliwka. Z uszami, jak Yoda. Dopiero po chwili Aria zorientowała się, ze to nie dziecko, lecz jakaś mała istotka, wzrostu drobnej czterolatki. Jeszcze jeden z fenomenów tego dziwnego świata w którym się znalazła.

- Cieszę się, że się obudziłaś. - Głos rozwiał wątpliwości co do wieku. Należał do osoby dojrzałej. - Jestem Teltomena. Mam ci służyć, póki nie odzyskasz sił, Burzowy Pomruku. Pani Osnowy wyznaczyła mnie do tego zaszczytnego zadania.

TOBIAS GREYSON

Tobias ocknął się w ciemnościach.

Znajdował się w jakimś zimnym miejscu, w którym szalały przeciągi. Nad sobą widział rozgwieżdżone niebo, chociaż nie potrafił powiedzieć, jakie konstelacje na nim świecą. Były zarówno obce jak i znajome, chociaż nie potrafił nadać im żadnej nazwy.

W ciemnościach koło niego poruszyła się jakaś postać. Z mroku wyłoniła się naga, potężna kobieta, o pozbawionych tęczówek oczach i dziwacznej głowie. Zamiast włosów kobiecie na czaszce rosły grzyby i patyki. Wyciągała przed siebie ręce w których trzymała coś, co wyglądało jak mały glob jakiejś planety.

- Zjedz ją, Wachlarzu. Zjedz całą. Dla mamy, dla taty, dla siebie.

Tobias milczał oniemiały.

- Zjedz ją dla MNIE.

Twarz kobiety rozmyła się, zmieniła w bladą, ceramiczną maskę, z której spływały krwawe łzy. Dłonie nie trzymały już planety lecz ociekały czerwienią świeżej posoki.

- To TY! TY to zrobiłeś. – powiedziała postać w masce głosem kobiety i mężczyzny jednocześnie. – Wy to zrobiliście. Tu i teraz. Wtedy i tam. Zawsze. Nie tak. Nie tak powinno!

A potem maska zmieniła się w płonącą twarz.

A płonąca twarz w płonącą postać, która wyciągnęła w stronę Tobiasa dłoń. Ogień smagnął go po twarzy i wyrwał ze snu.

Tym razem obudził się w jakimś pokoju o dość dziwacznej konstrukcji ścian i sufitu, chociaż nie potrafił powiedzieć, co w nich jest dziwnego.

Nie był sam w pokoju. Obok na krześle siedział… drugi Tobias Greyson. Ubrany w coś, co wyglądała jak delikatna, doskonale opinająca ciało kolczuga.

- Cześć – powiedział Tobias Greyson, a jego własny głos brzmiał dość dziwacznie w jego własnych uszach. – Dobrze, że się obudziłeś. Pewnie masz mnóstwo pytań. Ale najpierw pozwól, ze ja cię o coś zapytam. Kim jesteś, bo wyglądasz tak, jak ja?
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 15-10-2017 o 22:11.
Armiel jest offline