Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-10-2017, 01:08   #587
Zombianna
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Wielkie rzeczy istnieją i są zawsze osiągalne, trzeba tylko wyrwać je życiu, które z całej siły przyciska te skarby do piersi i oddaje je tylko wtedy, gdy dowiedziesz, że jesteś godnym przeciwnikiem. Aby coś zmienić, wystarczyło znaleźć w sobie dość siły, by przeciwstawić się głęboko zakorzenionym lękom, nagromadzonym i nawarstwionym niczym wapienne osady na ścianie jaskini. Stalaktyty i stalagmity przerażenia, połączone w stalagnaty czystej grozy na samą myśl o stracie tego co najbliższe rozłupanemu, łatanemu nieskończoną ilość razy sercu.
Spoglądając na wysypujących się z transportera ludzi, Savage dorwał jeden z tych nielicznych momentów, gdy nie miała siły nic powiedzieć. Obserwowała tylko jak kolejni ranni opuszczają pokład, pozostawiając po sobie wolną przestrzeń raptem na chwilę. Zraz na ich miejsce wskakiwali zastępcy - ci wciąż sprawni i gotowi prowadzić wojnę na śmierć bądź życie. Kręcili się, krążyli, spieszyli i poganiali zarówno głosami, jak i gestami. Ona zaś trwała podobna żonie Lota, zamienionej w posąg z czystej soli, z trudem odrywając wzrok od postawnego niczym góra, łysego najemnika o pochmurnym obliczu.
Przychodziło im rozstać się raptem parę godzin po tym, gdy w końcu się odnaleźli po długich miesiącach niepewności. Lekarka przymknęła piekące jak nieszczęście oczy, w myślach odliczając do dziesięciu, lecz spokój nie nadchodził. Powtórzyła zabieg, zwiększając pule liczbową do dwudziestu, powoli biorąc się w garść, choć miała ochotę krzyczeć i wyrywać rude włosy z głowy.

“Raz… “

Od dawien dawna istniały dwa powody, niepozwalające ludziom spełnić swoich marzeń. Powód pierwszy: najczęściej po prostu uważali je za nierealne. Czasem na skutek nagłej zmiany losu pojmowali, że spełnienie marzeń staje się możliwe w chwili, gdy się tego najmniej spodziewają. Wtedy jednak budził się w nich lęk przed wejściem na ścieżkę prowadzącą w nieznane, lęk przed utratą na zawsze tego, do czego przywykli… znowu. Po raz kolejny. Akurat w tej szczególnej sekundzie, gdy poczuli jak obraz z rozsypanych puzzli wreszcie się układa, a koła niewidzialnej maszynerii Losu zazębiają, lądując tam, gdzie im przeznaczono. W tym konkretnym miejscu i czasie. Przy tych ludziach, jakże różnych i bliskich jednocześnie.

“... dwa, trzy… cztery…”

Paniczna motanina niczego jednak by nie zmieniła, w żaden sposób nie pomogła podczas nadchodzących, nerwowych kwadransów. Zostawało wziąć się w garść, spychając demony na dalszy plan i zamykając je za szczelnymi pancernymi drzwiami w z tyłu mózgu.

“...osiem, dziewięć, dziesięć...”

Nie usuwać całkowicie - wszak lęk należał do naturalnych mechanizmów obronnych. Zaś ci, którzy pragnęli go usunąć, szczególnie w przypadku strachu przed śmiercią, drogą sztucznych rozumowań, mylili się głęboko. Absolutną niemożliwością było bowiem wyeliminowanie organicznego lęku przez abstrakcyjne konstrukcje.

“...trzynaście… czternaście, piętnaście…”

Tony zostawał w bezpiecznym miejscu, pod ochrona sporej ilości broni, dodatkowo daleko od morderczego zasięgu dział kutrów. Tak samo Taylor, Bliźniaki… lwia część rodziny Alice, nazywanej Brzytewką. Opatrzyła ich rany, na chwilę obecną nie zagrażało im nic poza zgubieniem na bagnach.

“... siedemnaście, osiemnaście… osiemnaście i pół…”

Z siłą bojową porównywalną do upośledzonej ruchowo jętki, rudy kurdupel niewiele będzie w stanie pomóc podczas zbliżającego się starcia… znajdzie się jednak w najbliższej okolicy i chociaż… spróbuje opiekować się rannymi zaraz przy linii frontu.

“...dziewiętnaście…”

Co ona na litość boską wyczyniała?! Też znalazła idealny przedział czasowy na rozterki, miotaninę, wymienne z sianiem paniki. Lekarzom nie wolno było poddawać się emocjom, musieli stawiać na opanowanie, cokolwiek nie działoby się w okolicy, choć wystawianie maski naprzeciw groźby śmierci najbliższych przekraczało granicę tolerancji. Każdy miał jakieś limity, cienkie czerwone linie po przekroczeniu których zostawał raptem amok i szaleństwo… ale jeszcze nie teraz. Teraz czekała ich masa pracy. Ją czekała praca. Miała wspierać rodzinę, nie przysparzać jej powodów do następnych zmartwień.
- Dwadzieścia - wyszeptała, otwierając oczy, a po pustce i lęku nie pozostał najmniejszy ślad. Co prawda piegowata skóra zrobiła się trupioblada, lecz dziewczyna trzymała głowę dumnie uniesioną, prostując plecy i przywołując na twarz uśmiech, ruszyła raźno z miejsca, obierając kolizyjną z olbrzymem.
- Zmień proszę za dwie godziny opatrunki i uważaj na rękę. To wciąż świeża rana, do tego z bakteriozą… zostawię ci antybiotyki. Należy zażyć dwie tabletki po niewielkim posiłku. Brakuje mi leków osłonowych, a jeśli nie chcesz nabawić się sensacji żołądka, lekki posiłek będzie jak najbardziej wskazany - pouczyła go tonem “lekarz radzi”, ujmując delikatnie ranną kończynę i zadzierając głowę aby utrzymać kontakt wzrokowy.

- Nie martw się, wszystko będzie dobrze. Poczekam tu na ciebie. Myślę, że reszta też. - uśmiechnął się z wysoka łysy olbrzym i uśmiechnął cię ciepło i łagodnie uśmiechem mogącym dodać otuchy. Przygarnął przybraną córkę do siebie i przy kontraście ich gabarytów filigranowa kobietka zdawała się tonąć w zwalistej sylwetce bezwłosego olbrzyma. Czuła mocny i pewny uścisk jakby przybrany ojciec chciał jej oddać swoja siłę i energię tym uściskiem.
- Uważaj na siebie Alice. Nie daj się zabić. - powiedział cicho choć wyczuwała ogrom emocji płynących z tej prośby. Trzymał ją tak chwilę w swoim uścisku, że mogło się wydawać, że nikogo więcej tu nie ma. Żadnych Runnerów, żadnego Guido, żadnych samochodów, transporterów, skraju bagna, kutrów, wiosek i w ogóle niczego i nikogo. Tylko samotny mężczyzna o niepospolitych gabarytach jaki postanowił pewnego dnia przygarnąć bezdomną, uratowaną nastolatkę tak bardzo, że stali się rodziną. Tak bardzo, że przybył tu po nią gdy tylko udało mu się namierzyć jej trop. A teraz znów musieli się rozstać.

Pokonując zimną, kolczastą kule zakotwiczoną wewnątrz gardła, dziewczyna uśmiechnęła się ciepło, chłonąc podarowany na odchodne spokój i pewność siebie. Na zapas, na wszelki wypadek. Zamrugała, przeganiając gorące drobiny z kącików zielonych oczu, a uśmiech zmienił się w łobuzerski wyszczerz.
- Tato… nie kradnij mi teksów - powiedziała, a głos prawie jej nie drżał. Prawie - To ja zwykle cię o to proszę, więc jeśli będziesz taki uprzejmy i… - chciała coś powiedzieć jeszcze, ale żaden dowcip nie przychodził jej do głowy. Miała w niej zimną pustkę o posmaku piołunu. Wzruszyła ramionami, przytulając go ten ostatni raz. Znajomy zapach wypełniał nozdrza, policzek drapała faktura materiału mundurowej bluzy - Dobrze. Będzie dobrze tatusiu. Też na siebie uważaj. Wrócimy i… i zobaczymy co dalej. Dziękuję ci że tu jesteś. Za wszystko… dziękuję - uniosła wzrok, by zaraz podskoczyć i podciągnąć się, chwytając szerokie ramiona Pazura jak podpórkę. Pocałowała go w policzek - Dbaj o siebie i chłopaków… a teraz pozwolisz, że z nimi też się pożegnam. Tak… na wszelki wypadek. Trochę może nas nie być - wykrzesała z siebie resztki optymizmu.

- Naturalnie. - olbrzym uśmiechnął się po tym jak bez trudu podniósł rudowłosą medyczkę z ziemi i przytrzymał chwilę w swoich ogromnych ramionach. Potem właśnie opuścił ją i dał jej pożegnać się z innymi.

Brodząc przez wodę, podeszła do vana. Widok Bliźniaków i Taylora na dwa uderzenia serca odebrał jej pewność siebie, znowu musiała policzyć do dziesięciu. Najbliższy stał ten ostatni, więc od niego zaczęła, bez słowa łapiąc w pasie i przyciskając się z całej siły do ciepłego, napakowanego ciała, obejmując je w pasie ramionami.

Taylor zareagował z zakłopotaną miną na taki przejaw uczuć. Ale objął ją trochę sztywnie i sztucznie przytulającą się do niego Brzytewkę. Z powodu dwóch kontuzjowanych ramion nie było to tak łatwe i naturalne jak wówczas gdy miało się je sprawne. Ale choć zastępca szefa nic właściwie nie powiedział to jednak Alice wyczuwała, że życzy jej dobrze.
- Dbaj o niego. On zawsze o nas a o nim nie ma kto. - burknął cicho do ucha przytulającej się kobiety.

- Ty stary widziałeś to? Niby kurwa coś nam dolega? No ja kumam, ten złamas bez łap ale jaa? - Hektor oczywiście wykorzystał sposobność by przypomnieć o sobie i wykorzystać, że Taylora można w miarę bezpiecznie obgadać.

- No. Żadnej kurwa wdzięczności. No żadnej. Ale chuj w to, zobaczysz, my się jeszcze odgryziemy. Guido niech nie myśli, że jest taki cwany. Że się nas pozbędzie? Taa… - Paul też świetnie udawał obrazę śmiertelną na szefa a w końcu i swojego kumpla za to, że ich nie zabrał ze sobą na wyprawę.

- Guido jakby się mnie posłuchał to was obydwu powinien tutaj na miejscu utopić w tym bagnie. - burknął Taylor też wracając do zwyczajowych ról w tym gronie przyjaciół i bliskich współpracowników Guido. Bliźniaki w odpowiedzi spojrzeli zgodnie na siebie nawzajem pewnie gotowi jak zwykle i zawsze podjąć rękawicę kłótni i wyzwania jak kogo przegadać.

Ruda głowa kiwała szybko, zgadzając się tym co łysol wyszeptał. Tak… cholerny Wilk pilnował i gryzł okolicę dla dobra całej watahy, ale mało kto pochylał się nad tym, czego jemu akurat było trzeba. W końcu szef miał dowodzić, lecz nawet dowódcy potrzebowali kogoś za plecami. Braki kadrowe ostro zawężały krąg potencjalnych aniołów stróżów, wciąż jednak pozostawał jeden - ten najniższych lotów… jakże pocieszające.
- Oczywiście Taylor, masz to jak w banku. Ciebie też kocham, wiesz o tym… prawda? Bądź zdrów i bezpieczny… i do zobaczenia - odszeptała uroczemu gangerowi, wspinając się na palce, by pocałować oba zarośnięte policzki i ostatni raz mocno przytulić.
Pociągając nosem wyciągnęła ręce do bliższego cerbera, przyklejając się do niego. Wolnym ramieniem przygarnęła drugiego, żeby znowu nie gadali, że którego faworyzuje.
- Uważajcie na siebie… i się nie przeziębcie, dobrze? Pilnujcie chłopaków i taty… bagna są niebezpieczne. Guido dobrze robi, nie może zostawić trzonu grupy bez ochrony - powiedziała poważnie, próbując zapobiec dalszej kłótni i wskazać aktywność podnoszącą “współczynnik szacunu na dzielni”.

Pożegnanie zanim przelało się w coś z dawnych melodramatów tak bardzo nie lubianych i nie rozumianych wśród Runnerów przybrało zgoła inny charakter. Brzytewka zdążyła już wrócić do transportera, wszyscy co mieli jechać a właściwie nim płynąć już też wskakiwali do środka lub na dach no ale oczywiście nie mogło pójść ot, tak. Dzięki Bliźniakom. Paul i Hektor jakby koniecznie chcąc udowodnić, że są cali, i zdrowi, i Guido się oczywiście pomylił, że ich nie zabiera nonszalancko i wręcz w bijący po oczach sposób zaczęli udawać, że ten odjazd transportera nic a nic ich nie obchodzi.

Paul zaczął bajerować jakąś dziewczynę o latynoskim typie urody. Ta w pewnym momencie roześmiała się głośno szczerze rozbawiona wywołując zaskoczenie nie tylko u białasowego Bliźniaka ale wszyscy chyba z ciekawością spojrzeli w ich kierunku.

- Teraz powiedziałeś, że możesz zrobić mi laskę. - wyjaśniła nagle roześmiana wesoło dziewczyna. Brwi Paula powędrowały do góry w minie jeszcze większego zaskoczenia.

- Co?! Nie, nie, nie, mówiłem, że to ty będziesz mogła zrobić mi laskę. - pokręcił głową i ręką wykonując przeczące ruchy. Ale dziewczyna miała chyba ubaw na całego jak i coraz większa grupka obserwujących to Runnerów. Paul wydawał się być zirytowany tak samo jak dziewczyna rozbawiona tym, że nie skumała o czym rozmawiają. - No przecież pytałem się… - powiedział i dłoń sama mu powędrowała wskazując na Hektora. Wtedy Paul nagle urwał jakby sobie uświadomił straszną rzecz. Reszta Runnerów pewnie też załapała to samo w tym samym momencie.
- Tyyy kurwaa gnoojuu! Zabiję cię! - wrzasnął rozzłoszczony Paul i runął na roześmianego do rozpuku Bliźniaka. Ten zaczął uciekać rozganiając innych Runnerów a ci zaczęli kibicować to jednemu to drugiemu. Ponieważ Latynos nadal miał sztywną nogę po pojedynku z miejscowym szeryfem Paul dogonił go raczej prędzej niż później. Ale ponieważ Paul miał po pojedynku z szeryfem kontuzjowane ramię a Hektor miał obydwie górne kończyny sprawne to tutaj przy kłopotach z balansem sprawa się wyrównywała. Zaczęli się nawzajem szarpać i popychać a, że wszyscy nagle zaczęli im kibicować nie wiadomo jak i kiedy całą bandę ogarną wręcz festyniarski nastrój.

- Mówiłem kurwa, potopić obydwu. - pokręcił głową Taylor patrząc na wzajemne zmagania Bliźniaków. Ale też wydawał się jakoś pozytywnie rozładować energię przy tym nagłym wybuchu bliźniaczej agresji.

- Nic im nie będzie. - uśmiechnął się Guido obserwując tarzających się już Bliźniaków. Jak to zwykle u nich było walka była gwałtowna i wyglądała jak najbardziej na serio. Paulowi udało się siąść na klacie Hektora ale temu zaraz udało się go zwalić na bok. Guido zaś uśmiechnął się chyba po raz pierwszy odkąd usłyszeli strzały dochodzące z Wyspy.
- Ruszamy. - powiedział i wskoczył do transportera. Za nim to samo uczyniła reszta stada, a gdy trzasnęły zamykane drzwi, nie było już odwrotu.
W sumie nie było go od dawna, po prostu teraz weszli w ostatnią fazę.


Los bywał przewrotny, kłopoty zawsze wynajdywały sposób, aby dotknąć człowieka wstrętną niespodzianką ze strony, z pozoru, niewymagającej zbytniej uwagi. Blednącej w obliczu trosk, na podobieństwo wystawionej na słońce fotografii. Szum silnika transportera wpierw zmienił się w ochrypły dyszkant, by po paru nerwowych minutach przeistoczyć się finalnie w grobową cisze, poprzedzoną jękliwym zawodzeniem ulegających właśnie awarii tłoków. Pojazd stanął, wstrzymując nieuniknione. Odwlekając ostatni etap harmonogramu, zaplanowany na ten cholernie długi dzień.

“Spokój… po pierwsze spokój. Nic na szybko. Spokojnie... “ - Alice upomniała się po raz nie wiadomo który. Pozostałości niedawnej plagi insektów zaatakowały ledwo uchyliła prowadzącą do silnika klapę, wysypując się jej pod nogi.
“To tylko zabieg, operacja. Na mechanicznym pacjencie… fantomie. Weź się w garść, widziałaś nie raz i nie sto jak chłopaki grzebią w brykach. Rusz głową, po coś czytałaś te wszystkie książki” - strofowała się w ciszy, zmiatając wierzchnią warstwę wylinek.
- Mogłabym prosić o odrobinę światła? Badania organoleptyczne… - zaczęła, lecz szybko ugryzła się w język, wracając do znanych wśród rodziny zwrotów - Na… hm, macanego tego nie sprawdzę.

Krogulec klęknął za klęczącą przy otwartej pokrywie silnika Alice i zaświecił do wnętrza. Trzymana nad ramieniem lekarki latarka zdradziła znacznie więcej detali niż zaglądanie w silnikową wnękę prawie po ciemku. Silnik był cichy i nieruchomy jak każdy wyłączony mechanizm. W różnych elementach mechanizmów błyszczały martwe insekty i ich wylinki. Alice nie miała zbyt dużego doświadczenia w gmeraniu w silnikach transporterów opancerzonych ale po powierzchownym oczyszczeniu silnika z wylinek i w świetle krogulczej latarki dało się coś powiedzieć. Po pierwsze silnik wyglądał na stary i zaniedbany. Widać było liczne ślady kurzu i pyłu jakie od dawna przywarły do wówczas jeszcze świeżych smarów i olejów a po nie wiadomo jak długim czasie zespoliły się z nimi w jedną, zaskorupiałą masę. Kiedyś dające ochronę smary i oleje pokrywające silnik ochronną, elastyczną warstwą teraz były zaskorupiałym syfem który na pewno nie pomagał płynnej pracy silnika. Należało ją usunąć i zalać nową porcją smarów i olejów. Ale było to w tej chwili nierealne. Raz, że oznaczałoby wielogodzinne, może wielodniowe czyszczenie silnika a dwa nie mieli tutaj żadnych ani smarów ani silników.

Poza tym widziała liczne nadżerki na silniku jakby go ktoś wykąpał albo chlapnął w tym miejscu kwasem. Te miejsca ukazywały czysty, chropawy metal i w tutaj te cylindry, filtry, przewody były słabsze prosząc się o awarię. Tu też wiele nie można było zrobić. Tak naprawdę trzeba byłoby wymienić je na nowe a po prawdzie najlepiej cały silnik. Improwizować można było używając jakiegoś metalu w płynie i liczyć, że wzmocni on osłabioną konstrukcję by wytrzymała jeszcze jakiś czas. Ale tego też w tej chwili nie mieli. Trzecią przeszkodą była sama dostępność silnika. Od strony otwartej klapy, nie było możliwości obejrzeć całego silnika. Najlepiej było go wydobyć na zewnątrz ale do tego potrzebne było go odłączyć i jakiś dźwig by uniósł cały blok silnika w górę by można było swobodnie przy nim manewrować. A też nie mieli żadnego dźwigu ani czasu na takie zabawy nawet gdyby go mieli.

Ale mimo to po dłuższej chwili oglądania i badania różnych elementów starego i mocno sfatygowanego, przeżartego szczękoczułkami silnika Brzytewka znalazła podejrzanie wyglądające miejsce. Musiała się zdrowo ubrudzić, nasapać i nastękać by odblokować zacięty mechanizm. Śpieszyła się czując presję czasu na karku, nerwowo stukającego zaraz za ścianą silnika Guido, nerwowo poruszających się Runnerów i w ładowni i na górze, na dachu wozu. Mechanizm nie poddawał się łatwo i Alice czuła jak kolejne minuty uciekają jej przez pobrudzone teraz silnikowym syfem palce. Ale wreszcie udało się! Udało się odblokować zacięcie!

Okiem rodowitego detroiczyka, Savage wreszcie zrobiła coś porządnego i zrozumiałego, a także wymaganego do prawidłowego życia w Mieście Szaleńców w zgodzie z jego mieszkańcami - robiła za mechanika. Co prawda podobne aktywności niosły ze sobą masę nowych doświadczeń, lecz nie mieli czasu aby się nad tym dogłębnie zastanawiać. Silnik przypominał pacjenta - też miał swoje humory, dolegliwości. Pozostawiał również na dłoniach masę plam, choć te akurat nie traciły miedzią, a ich barwa daleko odbiegała od jakże znanej czerwieni najbardziej popularnego płynu ustrojowego.

- Ha! - wyrwało się dziewczynie, nim zdołała się opanować. Poradziła sobie! Nie wierzyła w to, ale jednak! Może jeśli nie wyjdzie jej z medycyną, zostanie mechanikiem? Na samą myśl uśmiechnęła się pod nosem. Wciąż na kolanach dokonała ostatnich poprawek, usuwając wierzchnią warstwę chitynowych paprochów - Potrzebujemy nowego silnika, ten długo nie pociągnie. Jeżeli dobrze kojarzę z tego co kiedyś mówił Paul, ta brunatna szlamowata maź pod korkiem wlewu oleju oznacza, że do oleju dostaje się płyn chłodzący. Nie dziwota, całość jest ostro skorodowana, przydałby się podnośnik i parę godzin łatania, ale nie ma na to czasu… ani sposobności, o zasobach nie wspominając. Prawdopodobnie poszła uszczelka pod głowicą, zatarł się też jeden z tłoków. Zalecam wymianę uszkodzonej części i gruntowną renowację, od smarowania poczynając - wytarła dłonie w brudną ścierkę i obróciwszy się do Guido, uśmiechnęła się szeroko - Ale to jak wrócimy. Dziury w karoserii idzie zatkać pakułami, czy czymś podobnym, nadmiar nagromadzonej wewnątrz wody usunąć ręcznie. Na razie pojedzie, powinien jeszcze trochę podziałać. Ciekawe… chyba mi się podoba ten serwis motoryzacyjny. Samochody przynajmniej nie krzyczą i się nie rzucają w malignie - zakończyła żartem, odsuwając się od klapy.

- Dobra zobaczymy. - odpowiedział Guido wyraźnie ucieszony ale nadal spięty. Dał się słyszeć dźwięk uderzania buta o pedały i skrzyp dźwigni biegów. Silnik zazgrzytał jak i poprzednio. Zaczął swój rytm ale nie chciał się on przekształcić w regularną pracę.
- Kurwa! - syknął rozzłoszczony szef bandy. Spróbował jeszcze raz. Efekt był jeszcze gorszy. Coś strzeliło i z silnika zaczął wydobywać się rzadki ale jednak dym. Runner jednak uparcie próbował dalej. Sinik znów zakaszlał, zazgrzytał i jakby po przekroczeniu jakiegoś magicznego limitu wreszcie odpalił. Guido od razu go podgazował by nie dać mu zgasnąć. Sinik nie zgasł i znów przeszedł w regularny, zdrowy rytm. Tylko nadal dymił.
- Dobra teraz go nie gaszę choćby miał się zesrać. - warknął rozzłoszczonym tonem mąż Alice jakby wyzywał silnik i maszynę do pojedynku.

- A co z tą wodą? - odwrócił się w tył do ładowni i popatrzył pytająco na ludzi w ładowni. Ci spojrzeli więc na tych którzy byli na dachu i zaglądali do środka przez luki transportowe. A ci z kolei zajrzeli gdzieś obok. Chwilę trwało nim rytm spojrzeń z odwróconą kolejnością wrócił do pytającego razem z odpowiedzią.

- No dalej przecieka. - powiedział któryś z chłopaków. - Tam już się do środka nalała woda i ciąży. Nie ma jak jej wylać. A dziury nie ma czym zatkać. - wyjaśnił szefowi nieco speszonym tonem jeden z Runnerów. Szef wyglądał na wkurzonego więc nie było zbyt dobrze przynosić mu złych wieści.

- Ja pierdolę! - syknął ze złością kierowca uderzając w deskę rozdzielczą. - Jak pływa to tam muszą być jakieś baniaki! Rozwalcie ścianę i zapierdolcie to od środka! - krzyknął ponaglająco. Runnerom chwilowo chyba to wystarczyło by zabrać się do pracy i nie dopytywali się o więcej szczegółów. Dwóch zaczęło pod kierunkiem tych na zewnątrz ciąć i kroić wnętrze tylnej burty, tej bardziej zanurzonej a właściwie coraz bardziej przechył chyba zwolnił ale nadal się pogłębiał. Noże i wbiły się we wnętrze ściany i zaczęły z mozołem pruć ścianę.

Brak zasobów i położenie im nie sprzyjało. Fizyka też działa na ich niekorzyść, nie pozwalając wodzie spływać, a zamiast tego gromadziła ją dalej uparcie wewnątrz metalowego wnętrza. Savage zagryzła wargi. przydałaby się pompa do osuszania, jak podczas powodzi. Niestety nie mieli nic podobnego pod ręką.
- Gdzieś tu jest ta płach brezentu, na której wczoraj… przeprowadzaliśmy czynności higieniczne - odezwała się ze swojego miejsca przy silniku, grzebiąc przy okazji intensywnie w nibymedycznej torbie. - Wodę da się usunąć metodą chałupniczą… znaczy ręcznie, powoli. Menażki, kubki… wiem, brzmi jak żart, ale w obecnej sytuacji nie jest to w żaden sposób element humorystyczny - wyprostowała plecy, a w bladych palcach błysnęły dwa metalowe, obłe przedmioty.

- No ale to zaraz dobra? Trzeba to wyciąć. - sapnął jeden z chłopaków mozoloącyh się ostrzem przy wycinaniu nowego otworu w poszyciu kadłuba. Obydwaj sapali, byli czerwoni i pocili się z wysiłku ale nikt nie mógł im pomóc bo miejsca było tylko na dwóch. Wreszcie jednak wycieli otwór poszarpanego prostokąta w tylnej części wozu bojowego. Odetchnęli wreszcie a płyta dotychczasowej ściany zwaliła się na podłogę. Pod nią ukazała się kolejna ściana. Ale ta już była zewnętrzna bo widać było otwór przez jaki wlewała się woda. I dłoń jaka od zewnątrz przykrywała ten otwór przez co strumień był pewnie mniejszy.

Między obydwiema ścianami była pusta przestrzeń więc dotąd pewnie był to pusty zbiornik balastowy. Był bo becnie na dnie zalegała chlupocząca woda.

- Leci. Guido to mamy wylewać tą wodę? - zapytał niepewnie jeden z pracujących dotąd Runnerów. Szef odkręcił się jak mógł na siedzeniu by obejrzeć sytuację ale chyba nie chciał ryzykować kolejnego gaszenia silnika więc nie ruszył się z miejsca.

- Zasklepcie to tym brezentem jak Brzytewka mówi. A potem przykrójcie tą dyktę, taśma i na razie będzie musiało wystarczyć. - powiedział szybko szef po chwili oglądania uszkodzenia. Dwaj Runnerzy pokiwali głowami ale spojrzeli na siebie niepewnie. Gdy szef wrócił do obserwacji świata zewnętrznego jeden z nich klęknął na podłodze i znowu zaczął rżnąć nożem odkrojoną właśnie płytę. Drugi spojrzał na Alice.

- Gdzie masz ten brezent? - zapytał jej i zaraz potem spojrzał w górę na zaglądających do środka kolegów. - Ej macie taśmę? Guido kazał. - zapytał tych na dachu wozu od razu wywołując zamieszanie i zmieszanie gdy dłonie zaczęły trzepać się po kieszeniach, torbach i plecakach, klnąc i poganiając się nawzajem.

Ruda lekarka stanęła na ławeczce i trzymając się kawałka rury przyspawanej do ściany, sięgnęła na górną półkę, po zrolowaną płachtę.
- Tutaj skarbie - uśmiechnęła się uprzejmie przez ramię - Na szczęście brak w niej metalowych elementów, więc insekty ją oszczędziły i... masz może papierosa? - spytała, mrugając zielonym okiem - Swoje wypaliłam, a nigdzie na tej zapyziałej prowincji nie mogłam znaleźć kiosku...
skandal.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 21-10-2017 o 21:51.
Zombianna jest offline