Shannon wyciągnęła do niej dłoń. Jane nie miała zamiaru odpowiadać. Strzepnęła popiół z papierosa i bez większego zainteresowania spojrzała w stronę Jacka, który właśnie wszedł do pomieszczenia. Spojrzała ponownie przez okno, ale tym razem spełniało ono rolę sufitu. Bezmyślnie wpatrywała się w smugi pozostawione przez kogoś, kto je mył. Bowiem przedziwne symbole, poskręcane linie nachodzące na siebie w symetrycznie-chaotyczny sposób pozwalały odpocząć. Wiadomość o jeszcze jednym mężczyźnie nie zrobiła na niej wrażenia - w końcu widziała jeszcze jedną postać (a właściwie jej plecy). Zaciągnęła się papierosem i zdejmując kurtkę powtórzyła monotonnym, zmęczonym głosem:
- Jane Doe. - nienawidziła powtarzać. A zapewne będzie to jeszcze konieczne.
Po czym usiadła na pierwszym lepszym krześle i wpatrywała się w popielniczkę, którą postawiła tuż przed sobą. Fajka dopalała się z wolna w jej dłoni.
Znowu wypłynęło nazwisko Moore'a. Koordynator jak koordynator. Nie miało to większego znaczenia. Chociaż... (Zaciągnęła się resztą papierosa i wolno, dokładnie zgasiła go w popielniczce. Po czym wyciągnęła kolejnego i zapaliła korzystając ze starej, rzeźbionej zapalniczki, kiedyś należącej do jej dziadka.) ... ten Skurczybyk Sullivan - jej poprzedni koordynator - potrafił ją wkurzyć. Niewielu się to udaje. Ona prosiła o akta, a temu dupkowi schodziły dwa dni, żeby je zdobyć. A potem kolejne dwa, żeby je donieść. Znów zaciągnęła się papierosem. Moore'a taki nie jest. A przynajmniej nie był. Zresztą przyzwyczaiła się, że wszystko należy załatwiać samodzielnie. Albo w niewielkim zespole. Pobieżnie spojrzała w stronę Shy i Jack'a... Lepiej w zespole. Chociaż co za różnica? Każdy kiedyś umrze, to nieodwołalne. Może warto byłoby samodzielnie zdecydować kiedy?
__________________ "Women and cats will do as they please, and men and dogs should relax and get used to the idea."
Robert A. Heinlein |