Nie było spokoju dla ludzi ciężko pracujących, o nie. Jeden problem gonił kolejny, a za jego plecami ustawiał sie już cały ogonek następnych, gotowych na swój czas, aby uprzykrzyć naiwnej duszy życie jak się tylko da. Musiało się czuć ten ból świata i marność ludzkiej egzystencji, prawda?
Zwłaszcza rano, budząc się pod stołem i zemszcząc na ścierpnięte kończyny oraz obolałe jak wszyscy diabli plecy... lecz to dobrze. Skoro bolało, znaczy Ortega jeszcze żyła i wciąż mogła działać. Podnieść się powoli, rozchodzić zastałe mięśnie. Przepić dla zdrowotności berbeluchy z cynowego kubka i zacząć planować.
Miała robotę... jak zwykle, przecież tutaj też nie istniał wyjątek od normy. Grafik zajęć na ten dzień przewidywał starcie z miejscowymi wsiokami, i choć Parch pewnie będzie truł i pierdział za dużo, próbując zamęczyć adwersarzy toną zbędnego pierdolenia, monter i tak wolała przygotować się na najgorsze… znaczy najzabawniejsze. Na samą myśl o czekających ją zajęciach aż się uśmiechnęła. O dziwo przy tej czynności twarz jej nie popękała, ba! Nawet wyprostowała wiecznie przygarbione plecy, rozglądając się w zadumie po wnętrzu warsztatu. Tak jakby dostała pozwolenie na działanie w ulubionym przez nią zakresie, co pozwalało żywić nadzieję na brak potępiających spojrzeń i niewygodnych pytań typu “czy to aby jest humanitarne rozwiązanie?”. Pieprzyć humanitaryzm, nie bawili się w ochronkę dla sierot, ani tym bardziej stowarzyszenie sutaniarzy z zacięciem do odpuszczania grzechów. Zabito im dwóch ludzi, odpowiedź musiała być stanowcza i odpowiednio widowiskowa.
- Hmmm - mruknęła, paradując przed rzędem szafek, przypatrując się półkom zastawionym słoikami, pudełkami i workami. Gdzieś w tym momencie drzwi warsztatu skrzypnęły i do środka wślizgnął się Cosmo, zaliczając po drodze wybitnie cierpkie i niechętne spojrzenie.
Czarnowłosa oaza miłości międzyludzkiej i altruizmu przyglądała się w milczeniu jak bierze się do pracy, sępiąc z ciemnego kąta przez cała długość pomieszczenia. W końcu zaburczała coś co brzmiało jakby potwierdzała jakąś ze swoich ukutych we łbie teorii. Napalm domowej roboty… dobra myśl. Lepiło się to gówno i ciężko szło ugaszenie, a jak oblało człowieka, wypalało do kości, wcześniej paląc płuca. Nada się.
-
Dorzuć na każdą flaszkę dziewięć łyżek saletry i sześć łyżek sproszkowanej siarki - poradziła markotnym tonem, obracając się do niego plecami i przestając sondować każdy jego ruch -
będzie lepszy efekt.
Nie czekając na komentarz wytoczyła się z wagonu, układając powoli listę potrzebnych substancji. Granaty i Mołotowy były spoko, na bank się przydadzą, ale istniało jeszcze tyle ciekawych przepisów. Grzech nie skorzystać, gdy okazja sama pakowała się w łapy. Z gnatem w łapie monterka przeszukała cały pociąg, potem rozszerzyła obszar poszukiwań na okoliczne ruiny, klnąc pod nosem i rozsiewając niechęć na każdego kto jej wlazł przed oczy. Wróciła po godzinie, objuczona butlami i z wyrazem pyska tak radosnym, że aż ciarki przechodziły po plecach. Prawie pobiegła do swojej samotni, nucąc chrapliwie pod nosem i pogwizdując wesoło. Wbiegła po schodkach, trzasnęła drzwiami i zatarłszy ręce, zabrała się do pracy.
Obiad z widokiem na trumny wydawał się w dziwny sposób działać na Ortegę odprężająco. Apetyt miała jak nigdy, widoku Parcha nie skwitowała bolesnym westchnieniem. Nie gadała co prawda, ale ciężko szła komunikacja werbalna z gęba zapchana żarciem. Skrzywiła się, gdy Sloan wezwał ich do siebie celem obgadania najbliższych godzin, do tego w towarzystwie obcych mord z tej zapadłej, ze wszech miar obleśnej dziury. No i na co im to było?
- Ech… - westchnęła ciężko, melancholijnie spoglądając za okno. Nie mogli ich po prostu rozwalić i zostawić dalsze elekcję miejscowym oszołomom? Chociaż z szeryfem chętnie by pogadała tak od serca. Na romantycznej kolacji w warsztacie. Tylko ona, on, puszka fasoli w pomidorach, butelka bimbru i parę instrumentów do krojenia żywcem.
Przeniosła w końcu spojrzenie, gapiąc się spode łba na delegację, a niechęć aż się z niej wylewała. Mieli tyle tak i nic nie zrobili z problemem… jakby otrucie niewygodnego jełopa stanowiło taki wielki problem. Istniało tyle środków nie do wykrycia smakiem i węchem, od biedy prostacki tlenek węgla. Zaczadzić chuja, zrobić legalne wybory… no jaki problem?
- Mhm - skwitowała wypowiedź zakapturzonej tropicielki i wzruszyła ramionami. Nie była tu od gadania i głaskania debili po głowach. Zajmowała się techniczną stroną zagadnienia aktualnie wałkowanego na tapecie. Tego, wcześniejszego i jeszcze wcześniejszego.
-
Możemy udać że chcemy się z nimi dogadać - burknęła, opierając się plecami o ścianę w odpowiedniej odległości od pozostałych - Oddać im Kate i wziąć łapówkę. Dadzą nam szpej, a my odjedziemy i niech dalej się bawią w folwark jak się im podoba - wbiła ręce w kieszenie, garbiąc automatycznie plecy -
Zwabimy ich… i zobaczymy. Ale lepiej żebyście mieli gazmaski - pokonując niechęć, zwróciła się bezpośrednio do Parcha. Nabrała powietrza i dokończyła neutralnie, jakby gadała o pogodzie -
Cosmo zajął się Mołotowami, przerobił na domowy napalm. Lepi się to skurwysyństwo i prawie nie da się ugasić, chyba że wrzucisz do wody, albo odetniesz tlen. Zostały też jakieś granaty pieprzowe. Hm.... Przeszłam się rano po okolicy, zgarnęłam parę fantów. - wzruszyła ramionami -
Jak połączysz przetykacz do rur, wybielacz i parę innych pierdół, dostajesz bombę z czystym chlorem. Wystarczy jeden wdech i przeżera ci bebechy, nie ma ratunku. Wypala płuca, gardło. Szybko się kończysz i paskudnie… skuteczne, wypróbowane. Ma też spory zasięg i ten, no. Mamy takich parę w warsztacie. W razie czego dorobimy z Cosmo jeszcze kilka granatów i bomb błyskowych - zakończyła markotnie, zaciskając usta w wąską kreskę.