Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-10-2017, 12:27   #83
Sayane
 
Sayane's Avatar
 
Reputacja: 1 Sayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputację
Las Neverwinter/Phandalin
Eleint, Śródlecie.


Nocleg pod dachem, z ogniem przyjemnie grzejącym z kominka przyniósł wszystkich wypoczynek; nawet mimo wart. Drużyna zrezygnowała ze sprzedaży smoczych szczątków, pozostawiając sobie tylko niektóre części gada na pamiątkę. Poharatany zezwłok spalili; poszły na to wszystkie butle oliwy będące w posiadaniu awanturników i większość zamkowych mebli. Za to smok hajcował się aż miło. No, może nie tak miło, bo smród palonego trupa nigdy nie był przyjemny. Drużyna czym prędzej zawinęła się więc do Thundertree, zostawiając za sobą spowitą kłębami dymu ruinę zamku Cragmaw.

Wędrówka do zrujnowanej osady przebiegła bez przeszkód wydeptaną wcześniej ścieżyną. Chcąc nie chcąc Torikha podleczyła nieco jeńca by nie spowalniał tempa maszu. Kultysta ponuro wlókł się za prowadzącym go na powrozie Jorisem, z każdym przebytym kilometrem tracąc wieczorną butę. Konie stąpały leniwie, ostrożnie stawiając nogi w leśne poszycie. Kira krążyła gdzieś wysoko, zajęta własnymi sprawami. Nie niepokojone smoczą obecnością leśne stworzenia przemykały między pniami drzew, a wiewiórki skakały nad głowami podróżnych. Thundertree zaś wyglądało na tak samo opuszczone jak wtedy, gdy je zostawili. Ku uldze Zenobii dwukółka przetrwała parkowanie w tak niebezpiecznym miejscu w stanie nienaruszonym, więc od tej pory stateczna kurtyzana mogła podróżować tak wygodnie jak była do tego przyzwyczajona.

Prawie…

- Poszła stąd, zarazo, bo na gulasz przerobię! - Zenobia raz po raz machała batem, próbując zgonić z dachu dwukółki upartą wiewiórkę, która wskoczyła na dach wozu gdy tylko drużyna wyjechała z lasu. Zwierzątko skrzeczało zdenerwowane, w końcu zaś zeskoczyło na ziemię i pognało w stronę Jorisa. Tropiciel wytrzeszczył oczy. Chyba to nie była ta sama wiewiórka, z którą rozmawiał poprzedniego dnia?


Podróż traktem do Phandalin była znacznie wygodniejsza niż przedzieranie się przez las. Joris cieszył się, że w kopalni zdobyli magiczną torbę, inaczej smród rozkładającej się smoczej głowy byłby nie do zniesienia. Przekonał się o tym gdy niechcący wyciągnął ją zamiast resztek podróżnych racji. No i nie mogliby podróżować z obcymi, zwłaszcza z karawaną, która wiozła właśnie aprowizację (i nie tylko) do Phandalin. W końcu Święto Obfitych Plonów zbliżało się wielkimi krokami! Torikha z uśmiechem wspomniała Święto Śródlecia, pierwsze które spędziła w osadzie. Było ubogo i kameralnie, ale bardzo miło. Obecnie szykowała się dużo większa impreza - Phandalin wzbogaciło się, wzrosła też liczba mieszkańców. Zerknęła na ponurego Jorisa, który już drugi dzień się do niej nie odzywał. Nagle święto zaczęło zapowiadać się znacznie mniej przyjemnie...

W karawanie jadącej z północy spotkali - cóż za niespodzianka! - Trzewiczka. Niziołkowi co prawda nie udało się dostać do neverwinterskiej biblioteki, lecz i tak miał wiele do powiedzenia na tematy związane i niezwiązane ze sprawami drużyny. Oczywiście jeśli ktoś chciał go słuchać. Ale Stimiemu brak słuchaczy nie przeszkadzał. Zajęty opowieściami o Księdze, Otchłani (która, zapieczętowana, okazała się dużo mniej interesująca niż się tego spodziewał), wielkim mieście i wielkich planach niespecjalnie zwracał uwagi na uprzejmie pohumkiwania współpodróżnych, ani na pełne napięcia milczenie panujące między Jorisem i Torikhą.



Wczesnym popołudniem 27. dnia Eleintu karawana dotarła do granic Phandalin. Już z daleka widać było przygotowania do święta, choć wydały się one Zenobii nieco przedwczesne, czym podzieliła się z Turmaliną. Krasnoludka nabzdyczyła się nieco.
- Takie namioty?! Jak JA postawię NAMIOT, to wszystkim oko zbieleje. Zwłaszcza Stonehillowi!
Krasnoludka zachichotała na wspomnienie “psikusa”, jakiego sprawiła oberżyście, jednak Marv zmarszczył brwi. Widoczne z dala namioty i szałasy wcale nie przypominały świątecznych zadaszeń. Nieregularnie rozrzucone po okolicznych łąkach bardziej przypominały mu obóz dla uchodźców, jakich wiele widywał w Królestwie w czasie wojny. Im bliżej byli tym podobieństwo było większe. Ludzi nie było może przesadnie wielu, lecz porozkładane na ziemi posłania, rozciągnięte między drzewami brezenty i kopcące tu i ówdzie ogniska potęgowały wrażenie chaosu.

- Jadą, jadą! - znajomy głos młodego niziołka Carpa zwrócił uwagę Torihki. Otrok popędził w stronę osady i zniknął między domami. Chwilę później pojawił się znowu; za nim biegł Harbin Wester, który mimo niedalekiej odległości między swoim domem a karawaną zdążył się już zasapać.
- Jak dobrze, że już jesteście, jak dobrze, że jesteście! - wysapał, stając na środku drogi i blokując przejazd nie tylko drużynie, ale i towarzyszącym im handlarzom. - Takie nieszczęście, takie nieszczęście!
- Nieszczęście to się zaraz wydarzy, ale jak będziesz tak tu sterczał i jęczał! - huknęła Turmalina, która nie miała ochoty kwitnąć na środku traktu do wieczora. I tak od długiej wędrówki bolało ją już to i owo.
- Ale MUSIAŁEM was złapać zanim… Och! - burmistrz Phandalin nie zawsze był w przyjaznych stosunkach z Jorisem i resztą, lecz teraz spoglądał na tropiciela jak na ostatnią deskę ratunku.
- Przyjechali jak tylko wyście zniknęli za zakrętem! Przyjechali i mówią, że są potomkami Tressendarów i dwór do nich należy! Wyrzucili wszystkich na bruk… w błoto znaczy! - Wester zrobił szeroki gest ręką, pokazując koczujących między domami i drzewami nowych osadników. - Moje podatki! Jeszcze chwila, a całe Phandalin zagarną dla siebie, zobaczycie! Albo kopalnię! Kto wie na co jeszcze papiery mają! I co wtedy zrobimy?!



Ze zrozpaczonego utratą zysków - a może i nawet intratnego stanowiska - burmistrza nie dało się wyciągnąć wiele więcej. Przybysze umieścili w rozlatującym się dworze większość swoich ludzi, sami zaś ulokowali się w gospodzie Stonehilla, płacąc mu trzyktorność normalnej stawki i tym samym wyrzucając z niej innych podróżnych. Torikha zmarszczyła brwi. Znała Toblena już dobrych kilka miesięcy i wedle jej oceny nie był on człowiekiem, który łasi się na pieniądze i naraża klientom; zwłaszcza że teraz zarabiał lepiej niż kiedykolwiek. Marv i Shavri dojrzeli w mnogości namiotów obozowisko Leny, toteż odbili w tamtą stronę, szczęśliwi, że handlarka nie odjechała bez nich.

Reszta drużyny wjechała na rynek, kierując się do gospody. Ławka przed nią była pusta; widać najemnicy kompanii Lionshield już wyjechali. Za budynkiem widać było za to kawałek sporego pojazdu, pomalowanego w jasne, lecz stonowane barwy. Zenobia skrzywiła się, a potem zadumała. Będzie musiała zostawić dwukółkę na świeżym powietrzu, ale właściciel takiego wozu zapewne miał duuużo złota… i duże potrzeby.
Gdy czekali aż Przeborka przywiąże konia drzwi gospody otwarły się i wyszedł z nich młody mężczyzna ubrany w szerokie spodnie i tunikę, niosący naręcze prania. Plecy miał pochylone, a wzrok wbity w ziemię. Torikha wzdrygnęła się, lecz nie na widok południowego stroju. Widywała już takich ludzi; tą postawę, te pośpieszne kroki, ten wzrok.

Wzrok niewolnika.

 
Sayane jest offline