Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-11-2017, 21:53   #40
liliel
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Liz obróciła się na drugi bok skręcona w fantazyjny paragraf na zbyt krótkiej kanapie vana. Chyba na moment przysnęła.

Wjechali właśnie do południowo wschodniej części Sunset District, położonej na wzgórzach i najbardziej zniszczonej przez trzęsienie ziemi. Większość okolicznych domów osunęła się wraz ze stokami wzgórz i już tak pozostała, tworząc malownicze rumowiska.
Teraz była to baza Dzieci Kwiatów, chyba najbardziej oryginalnego gangu San Francisco. Była komuna neo-hipisowska, która po trzęsieniu ziemi uzbroiła się dla samoobrony a następnie rozrosła i przejęła większą część handlu narkotykami w zachodniej części miasta.

Znajomy Billy’ego mieszkał na końcu ślepej uliczki przy Hawk Hill Park. Jemu akurat się powodziło, co było widać po nowej i wystawnej chałupie, z ogrodzenia której obserwował ich czarny kot. Gdy Rebel Yell dał mu znać na holo, Izzy - w błyszczącej koszuli i ze wstążkami wplątanymi w długie włosy - podszedł do furtki uśmiechając się szeroko a następnie jeszcze szerzej na widok Howl i Liz.
- Rebel wraz połową kapeli, no no! Jestem Izzy - przedstawił się dziewczynom i otworzył furtkę, podając dłoń Billy’emu. Mówił powoli, jakby trochę zamulony, a na pewno pod wpływem jakiejś używki. - Wbijajcie, napijecie się czegoś? Chcecie popływać w basenie?
- Pływać niekoniecznie. Pomoczyć się mogę - Liz minęła kolesia nonszalanckim krokiem i weszła jak do siebie.
- Jest brodzik - rzekł Izzy, opierając się o furtkę i gapiąc na jej tyłek.
Na tyłach domu faktycznie był basen, zaś obok ogródek warzywny i kilkanaście krzewów konopi indyjskich. Oraz automatyczna wieżyczka z karabinem maszynowym.
- Mam też zajebistą syntkokę, jakbyście chcieli - powiedział, mrugając okiem.

Howl miała mieszane uczucia związane z wysiadaniem z samochodu i to było widać. Zanim auto się zatrzymało, sięgnęła do schowka i jakby nigdy nic schowała pod kurtką spluwę. Ta syntetyczna-eko-skóra miała kilka zalet, była lżejsza i bardziej przewiewna, także chodzenie w niej na grzbiecie nie równało się samobójstwu. No i łatwo było pod nią zamocować broń.
- Cześć, Izzy. - przywitała się podając mu rękę. Trzymała się raczej z tyłu, za Billy’m.

- Syntkokę... - Liz smakowała dźwięk tego słowa oglądając się na pozostałą dwójkę. Zsunęła niżej okulary Howl by dać wzrokiem wyraz pełnej aprobaty. - Bill, jestem ci winna dwie dychy, pożycz do okrągłej kwoty. Zresztą Izzy na pewno da nam rabat w ramach zniżek dla zespołów, prawda Izzy? - puściła dilerowi oko dochodząc do basenu i bez pardonu ściągając koszulę, przyciasny t-shirt z Bowiem i krótkie spodnie spreparowane z obciętych dżinsów. Pod spodem chowała bieliznę nie od kompletu i opalone na złoto, szczupłe ciało z zarysowaną linią mięśni i rozsianymi chaotycznie geometrycznymi tatuażami.
- Jasne, po starej znajomości - uśmiechnął się do niej Izzy. - sześć dyszek za gram.
- Nie ma co liczyć na darmową degustację? No wiesz, żebym miała pojęcie, że produkt jest wart swej reputacji - Liz się nieźle targowała jak na gołodupca z dychą eurodolarów na koncie. Usiadła na brzegu basenu i dość płynnym ruchem zsunęła się do wody. - I tak, Izzy, napiłabym się zimnego piwa. Dzięki że pytasz.
Bezczelność Liz mogłaby wydawać się wkurwiająca gdyby jej szeroki powabny uśmiech nie niwelował gładko wszystkich negatywnych odczuć.
- Daj spokój, ja stawiam. - Howl machnęła ręką. Zdawała się nie być zachwycona faktem przebywania na terytorium gangu dłużej niż to konieczne. I nawet widok basenu nie skłonił jej do wyzwolenia tego, co chowała pod ubraniem. - Gram to dużo?
- Początkująca? - wyszczerzył się Izzy. - Pół gieta tego cudownego towaru sprawi, że każdy będzie czuł się jak bóg przez całą noc. Ale jak ktoś wcześniej nie próbował, niech zacznie od ćwierci.
Billy tymczasem uruchomił e-glass i wystukał palcem na nim krótką wiadomość do Liz.

Nie próbuj za bardzo wykorzystać mojej znajomości z Izzym. To nic nie da. Wbrew pozorom, nie mam tu za dużo chodów.

Po czym zwrócił się do Izziego. - Niech będzie kilka gramów… dwa chyba wystarczą?
Spojrzał znacząco na Liz, a potem na Izziego śliniącego się na te widoki jak pies na kawałek naturalnego mięsa. Zrozumiała reakcja w tej sytuacji.
- I jakieś naturalne ziółka na kaca z twych plantacji… też by się przydały. I może coś co może robić za antydepresant? - zerknął na Howl czekając czy potwierdzi jakimś gestem, że nadal czegoś takiego potrzebuje.
- Początkująca? - Howl prychnęła. - Nie. Nigdy nie musiałam się zajmować takimi pierdołami. - Machnęła ręką. - Billy, nie rozpędzaj się, to że mówię że płacę to nie znaczy że możesz szaleć.
- Podzielimy się kosztami najwyżej.- machnął ręką Rebel Yell.- Lepiej kupić raz na dłużej, niż potem wracać raz po raz.

Izzy tymczasem wszedł przez taras do domu i wrócił po chwili ze schłodzoną butelką Pilsnera i szklanką, do której nalał Liz piwo i postawił przy niej na krawędzi basenu. Na podstawkę pod kufel nasypał małą kreskę białego proszku i podał Delayne.
- Degustacja dla pani - uśmiechnął się, po czym zwrócił do Billy’ego i Howl: - syntkoka to najlepszy antydepresant. Lepszy niż wata cukrowa i słońce. Ile zielska do tego? Stuprocentowo organiczne, sam nawet nie zaczynam dnia bez niego.
- No ja nie wiem kto potrzebuje antydeprecha - Howl popatrzyła na Billa i stuknęła się lekko w czoło palcem - ale ja nie, matka dostatecznie dużo tego we mnie wepchnęła w przed moją osiemnastką. Zielsko brzmi dobrze, hmmm, w sumie chyba potrzebuję na… - Przygryzła dolną wargę. - Prywatne potrzeby. Ile mi wystarczy na tydzień przy sporadycznym użyciu?
- Nie wiem co dla ciebie znaczy sporadyczne, złotko - rzekł Izzy. - Ale cztery giety powinny ci starczyć.
- Syntkoka za mocna na kaca. Izzy nie masz czegoś lżejszego? Może być legalne. - zażartował na koniec Rebel Yell.
- Stara dobra amfa w małej ilości - opowiedział diler i roześmiał. - Albo wypij se Red Bulla czy coś.
- A po ile ta twoja organiczna eko maryjanna? - Howl wolała najpierw porównać cenę z tym co można było dostać legalnie.
- Dwie dyszki za gram - odpowiedział. - Jasne, w Walmarcie kupisz taniej, ale gówno z przemysłowych plantacji, z pestycydami, gmo i chuj wie czym. Ja sklepowego nawet kijem nie tykam.
- Jakbym słyszała moją matkę. - To nie była prawda, ale cóż, Howl lubiła sarkazm. Matka żłopała tylko wegańskie wino litrami.
- Gwarantuję że Izzy ma wszystko prosto od mateńki Natury… lub robione z miłością do chemii. - stwierdził żartobliwie Rebel Yell.- Dawaj tę amfę dla mnie.
- Ok, podsumowując zamówienie - Izzy klikał w powietrzu w ekranik e-glasów - dwa gie pudru, gram fety, cztery zielonego dla koleżanki, dla ciebie też jakaś trawa? I dla drugiej koleżanki? - obejrzał się na Liz.
- Może następnym razem Izzy. - Billy wolał nie przesadzać na razie z zakupami. Na to przyjdzie czas później. Może gdzieś po koncercie, jeśli headhunterzy ich wypatrzą.

Liz wyłączyła się z rozmowy chlapiąc się w basenie. Nurkowała, wypływała na powierzchnię, próbowała pływać, szła na dno, znów nurkowała i wypuszczała pod wodą korowody bąbelków. Gdy jej się znudziło gibkim ruchem wyskoczyła z basenu i ociekająca woda przysiadła na murku akurat by usłyszeć pytanie Izzy'ego.
- Dla mnie nic. Wpadnę jak będę przy forsie - uśmiechnęła się wycierając mokre dłonie w jeansowe szorty. Z kieszeni wydobyła ozdobna szklaną rurkę i wciągnęła proszek z tacy. - Wow. - Potarła płatki nosa, resztkę proszku zebrała palcem i wtarła w dziąsła. - Trzepie.
- Co nie? - wyszczerzył się Izzy. - Panie Fuffles! - zawołał. - Kici, kici, skurwysynu!
Z mieszkania wybiegł bury kot i usiadł przed nim jak wytresowany piesek.
- Przynieś dwa razy puder i raz fetę - polecił mu diler i kot pobiegł gdzieś przez szparę w płocie.
- Auu, Liz. - Howl się skrzywiła i przyłożyła ręce do piersi. - Prosto w serce. - Zatrzęsła się jakby właśnie dostała postrzał, a potem powoli osunęła na kolana.
- A jak tam na starych śmieciach, bo różne plotki do mnie dochodzą. - zapytał Billy przyglądając się to Liz to Izziemu.

Diler obejrzał się na dziewczyny, jakby zastanawiał się ile może przy nich powiedzieć.
- Jack ostro rozkręca działalność - rzekł bez entuzjazmu. - Idzie na konflikt z Locos. Zrobiło się niebezpiecznie, stąd to cacko - wskazał na wieżyczkę z karabinem maszynowym. - Pogadamy jak kiedyś wpadniesz sam.
Liz wzruszyła ramionami nie bardzo rozumiejąc o co kaman. Zaczęła wciągać ciuchy na mokre ciało. Usiadła na leżaku przy basenie łapiąc słońce i popijając piwko oraz czekając aż pozostali sfinalizują transakcję.

Izzy poszedł do domu po zielsko i wrócił akurat gdy z sąsiedniej, zrujnowanej posesji przybiegł kot, niosąc w pyszczku trzy torebeczki: dwie czerwone i jedną zieloną.
- Dobry Pan Fuffles! - pogłaskał go diler, wyjmując mu z pyszczka torebeczki i podając Billy’emu. - Bioniczny - wskazał na kota. - Podobno pierwsi wpadli na to Hindusi. Najpierw szkolili zwykłe żywe małpy, ale same wciągały kokę, więc przerzucili się na roboty. Dla mnie idealne rozwiązanie, nie trzymam na chacie nic nielegalnego poza odrobiną na własny użytek. Gliny mogą mnie pocałować w dupę. No dobra, to będzie stówka od ciebie - rzekł do Rebel Yella - i sto czterdzieści od koleżanki - zwrócił się do Howl, wyjmując czip gotówkowy do przyjęcia przelewów.
- Jasne… spoko… - odparł nieco roztargnionym tonem Billy, sięgając do portfela.
- Ostatnia szansa, piękna. - Howl podniosła się i popatrzyła na Liz. Przy okazji zniżyła trochę ton głosu, i zaczęła lekko parodiować sposób mówienia typowego macho. Jednocześnie zapłaciła niemalże odruchowo. - Mówiłam że stawiam, dzielimy się pół na pół? I dzięki, Izzy, hmmm Bill, Liz, chyba czas się już zbierać, co?
- Jasne... wracamy do Warsaw. Jak wyjedziemy z okolicy, ty możesz przejąć ster naszego okrętu. - zgodził się z nią Rebel Yell.
- Zgonek może przejąć swój własny ster. - Poprawiła go Howl już normalnym głosem. Upchnęła swoje nabytki w wewnętrznych kieszeniach kurtki. - Sprzedałam swój motocykl żeby go kupić, doceń go trochę zamiast tej ciągłej pogardy.
- To nie pogarda. To znajomość okolicy. Teren dookoła nas może się różnić od oficjalnych map umieszczanych w sieci. - wyjaśnił Billy krótko.
- No i? - Wzruszyła ramionami i ruszyła w stronę swojego auta. - Wciąż ma te wszystkie zabezpieczenia antykolizyjne i takie tam. I na dodatek system zabezpieczający przed kradzieżą, który może też sobie poradzić z próbą napaści na kierowcę. Czego chcieć więcej?
- Niech ci będzie. Niech ci będzie. - Billy nie widział powodu by się z nią spierać. Ostatecznie był tu na wypadek, gdyby jednak pojawiły się kłopoty z powrotem.

Liz ruszyła za pozostałą dwójką nadspodziewanie radosna i uśmiechnięta. Zasalutowała Izziemu szyjką butelki po piwie.
- Dzięki za poczęstunek. Aaaa, i jeszcze jedno pytanie. Kojarzysz wśród gangów Frisco gościa, do którego zwracają się senior Diego?
Diler spojrzał na nią ciekawie.
- Diegów ci tu dostatek, ale jak señor to pewnie Diego Fontana z Los Locos. Jeden z ich szefów. Nie chciałabyś go spotkać, złotko.
- Los Locos? To nie jest gang Latynosów? - Liz odpaliła papierosa, wyciągnęła paczkę w stronę Izziego by go trochę przytrzymać.
- Głównie - odpowiedział. - Dzięki, ja tylko zielone.
- I skąd u pana Fontany taka paskudna reputacja?
- Lubi brutalne egzekucje. A dla wybranych ponoć ma w basenie dwa bioniczne rekiny, którym rzuca ofiary. Taki miły koleś.
- Ma jegomość fantazję - Liz zapatrzyła się na niewielki basen w ogródku Izziego i oczami wyobraźni dorzuciła do niego dwie krwiożercze ryby. - A jeśli ktoś mu mówi per senior Diego to norma czy wskazywać by mogło na bliższą zażyłość pracowniczą?
- Pewnie tak - Izzy wzruszył ramionami. - Dla obcych będzie senior Fontana. Locos to w ogóle banda pierdolców, skurwiele z niczym się nie liczą. Kontrolują przemyt naturalnej koki do obu Kaliforni a żeby utrzymać taki rynek trzeba być brutalnym. Lepiej trzymaj się od nich z daleka, złotko. Jeśli szukacie sponsorów to poszukajcie gdzie indziej.
- Dzięki za radę - Liz zdławiła glanem niedopałek, dopiła letni browar. - Gdybym była w potrzebie mogę do ciebie wpaść solo po zaopatrzenie?
- Zawsze, tylko daj znać wcześniej - uśmiechnął się szeroko, przesyłając jej swój numer. - Zapewniam też dostawy, ale nie w Mission, bo tam psy Locos polują na moje koty.
- Psy? To… nie jest żadna przenośnia, co?
Pokręcił głową.
- Bioniczne, jak Pan Fuffles tutaj - przykucunął, by pogłaskać kota, który przyniósł im dragi. - Ich psy raczej nie dilują, do tego Locos wykorzystują dzieciaki. Ale bioniczny pitbull może rozszarpać dorosłego mężczyznę, nawet uzbrojonego, bo zwykłą spluwą nie łatwo go powstrzymać. Mają jeszcze wróble i gołębie, do dilerki i szpiegowania, tak jak korpy i rząd, ale o tym to akurat każdy wie.
Spojrzał podejrzliwie w niebo, na parę przelatujących mew.
- Moja wieżyczka rozpoznaje i zestrzeliwuje sztuczniaki.
-To brzmi na jakąś wojnę.
- Wojnę? Nieee - cmoknął w powietrzu ustami. - Zwykłe podchody. Mam nadzieję, że na górze się jakoś dogadają i nie będzie prawdziwej wojny, bo wtedy San Francisco przestanie być tak miłym miejscem - westchnął.
- Pójdę już zanim odjadą beze mnie - Liz wskazała na vana przy wjeździe. - Dzięki za poczęstunki. Świat od razu nabrał barw.
Zapłaciła mu jednym ze swoich najurokliwszych uśmiechów.
 
liliel jest offline