Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-11-2017, 21:51   #164
pi0t
 
pi0t's Avatar
 
Reputacja: 1 pi0t ma wspaniałą reputacjępi0t ma wspaniałą reputacjępi0t ma wspaniałą reputacjępi0t ma wspaniałą reputacjępi0t ma wspaniałą reputacjępi0t ma wspaniałą reputacjępi0t ma wspaniałą reputacjępi0t ma wspaniałą reputacjępi0t ma wspaniałą reputacjępi0t ma wspaniałą reputacjępi0t ma wspaniałą reputację
Fortenhaf – dzień trzeci, południe.


Lennart Schatz i Erich von Kurst pozostali w karczmie naradzając się co czynić. Rana szlachcica choć bolesna to nie wymagała szycia. Nikt jej jednak uważniej nie oglądał i nie opatrzył. Tego dni niewielu gości zeszło na śniadanie do wspólnej izby. Gospodarz również był jakiś apatyczny, jego wzrok gdzieś błądził po ścianach. Nie wydawał się chory, raczej zaniedbany i nieobecny. Nawet jego odzież pozostawiała wiele do życzenia. Wcześniej było by to nie do pomyślenia, ale dziś na jego spodniach wyraźne były jakieś krwawe ślady. Jakby wycierał w nie ręce, po pozbawieniu kury głowy, czy zarzynaniu świniaka. Sam nie zagadywał, nie proponował wyszukanych dań, ani napitków. Oskar von Hohenberg był wyraźnie blady i nie miał ochoty na śniadanie, ani tym bardziej rozmowy. Momentami słaniał się na nogach, ale starał się stwarzać odpowiednie pozory. Kwestie poruszone przez Ericha pozostawił bez odpowiedzi. Czy to przez chorobę, czy też inne sprawy mogliście się tylko domyślać. Oskar wyszedł z gospody nie jedząc śniadania i udał się w stronę przytułku. Po drodze minął bandę uzbrojonych złodziejaszków, szukającą łatwego łupu. Na jego szczęście nie zauważyli, lub zignorowali go.


W lazarecie panował ścisk. Dwóch strażników wynosiło na zewnątrz ciała tych osób które zmarły w nocy. Młoda akolitka, z nielicznymi kobietami, które zdecydowały się jej pomagać, słaniała się już ze zmęczenia na nogach. O dziwo chyba tylko dzięki łasce swojej bogini pozostawała zdrowa. Postać Otto Widdensteina wyróżniała się w tłumie, tak więc Oskar von Hohenberg z łatwością go dostrzegł. Obydwaj zwrócili się do akolitki z podobnym problemem. Ta jednak wyraźnie zrezygnowana nie była im w stanie wiele obiecać, ani pomóc.
- Lekarstwa pomagają, czasem wydaje się, że choroba ustąpiła. Ale kilka godzin później objawy powracają ze zdwojoną siłą. Wszystko to wskazuje na jej nienaturalne pochodzenie, nie wiem co czynić.- Dopytywana nie miała siły kłamać i dawać nadziei.
Polecała modlitwę do Shally, leżenie w łóżku, lub pozostanie w przytułku. Oferowała koc, wodę i napary z ziół. Mikstura którą przyrządziła dla najbardziej chorych pomagała im usnąć. Inni którzy zwracali się po pomoc otrzymywali napar łagodzący objawy. Przynajmniej na jakiś czas, gorączka ustępowała, awymioty czy biegunki zdarzały się rzadziej.

Następnie wędrowny czarodziej udał się do ratusza. Był to piętrowy budynek, z wysokim podpiwniczeniem. Portyk wejściowy był ozdobiony dwoma kolumienkami. Na środku czterospadowego dachu znajdowała się niewielka wieżyczka. Z pewnością jest to jeden z najbardziej okazałych budynków w całym mieście. Mimo iż urząd był pilnowany przez grupkę strażników miejskich udało mu się wejść do środka bez problemów. Strażnicy zapewne mieli uchronić włodarzy przed rozgniewanym tłumem, gdyby ten wpadł na pomysł, że zaraza to ich wina. A tak na widok członka kolegium dwóch z nich splunęło przez ramię i czyniło znaki mające odegnać zło.
Można by się spodziewać, że po takiej niespokojnej nocy w ratuszu będzie wrzało. Otto jednak miał problem ze znalezieniem kogoś do pomoc. Zdaje się, że większość urzędników nie przyszła do pracy. Mogło to zwiastować kłopoty, jednak Widdenstein miał dziś szczęście. Nie dość, że szybko odnalazł archiwistę, to ten nie był uprzedzony do maga. Zaprowadził do pokoju i pomógł wyszukać plany miasta i świątyni. Choć dzięki rzuconemu czarowi, nie potrzebował nawet zbytnio pomocy mężczyzny. Wędrowny Czarodziej ponownie uświadomił sobie, że nie studiował architektury, ani inżynierii. Nie był budowniczym i zwyczajnie nie rozumiał wszystkich oznaczeń zawartych na mapie/planach. Samodzielnie nie jest w stanie poradzić sobie z takim zagadnieniem.



Svein dość wcześnie opuścił przytułek. Siedząc na schodach przed jednym z budynków mógł obserwować jak miasto zamarło. Nawet po największych świętach, gdy ludzie byli zmęczeni i przypici nie panowała taka cisza. Po opustoszałym mieście głównie włóczą się szczury, których nie powinno być tak wiele.
W międzyczasie Roel Frietz targany własnymi przemyśleniami wyszedł na miasto. Akolita Morra nie bał się śmierci, był przyzwyczajony do jej zapachu i wyglądu. Mało kto zdecydował by się z własnej woli podejść do ciał zmarłych. Roel czynił jednak to co do niego należało. Gdy odganiał szczury, te pierzchały na boki. Jednak gdy tylko mężczyzna przeszedł do kolejnego ciała, wracały do tego wcześniejszego. Akolita przymykając powieki zmarłym dostrzegł, że praktycznie wszyscy oni byli chorzy. W bardzo różnym stadium choroby, ale praktycznie każdego z nich dotknęła zaraza. Normą były pęcherze i wybroczyny. Nagły pisk szczura nakazał odwrócić głowę akolicie, dostrzegł wtedy, że idzie ku niemu szczurołap. Ten z pomocą swojego psa i procy dziesiątkował rozbestwione gryzonie. Czyżby przyciągnął go myślami?


Tak czy inaczej dopiero koło południa na wąskich ulicach pojawili się pierwsi ludzie. Były to kilkuosobowe oddziały gwardzistów. Żołnierze zatrzymywali się przy każdych zwłokach, a następnie ładowali je na drewniane wozy, które ciągnęli ich koledzy. Wszyscy zmarli byli zapewne zawożeni na plac, gdzie po odmówieniu modlitwy przez kapłana Herberta, paleni. Najprawdopodobniej kapłan Ulryka nie chciał prosić o pomoc akolity Morra. Z wielkich płonących stosów unosił się ku niebu czarny, śmierdzący palonym mięsem dym.
 
__________________
Mistrz gry nie ma duszy! Sprzedał ją diabłu za tabelę trafień krytycznych!
pi0t jest offline