Tong skinął głową. Nic już nie zostało powiedziane.
Taj ruszył pierwszy. Poruszając się niemal bezgłośnie i trzymając niewysokiego ogrodzenia okrążył Nieświęta Czwórcę od lewej. Przez chwilę był niemal na widoku, tam gdzie w ogrodzeniu ział otwór wejściowy, ale Tong znał się na swej robocie. Wybrał odpowiedni moment i przemknął niezauważony.
Chwilę później o metalową ścianę jednego z kontenerów huknął ciśnięty z dużą mocą kamień. Strażnicy momentalnie przerwali leniwą pogawędkę. Jeden z nich ruszył w stronę źródła hałasu, pozostali zwrócili wzrok w tamtą stronę. Przez kilka chwil żaden z nich nie patrzył w stronę agentów.
Tą chwilę John wykorzystał dobrze. Nisko pochylony dołączył do Taja, razem przemknęli obok zaaferowanych mężczyzn. A chwilę później zostawili ich za sobą. I ruszyli dalej.
Przemykali przez przystań jak cienie. I wszystko szło dobrze. Aż do chwili gdy napotkali kolejną przeszkodę.
Był to samotny wartownik uzbrojony w karabin, bez wątpienia podarowany przez Kano. Mężczyzna ściskał broń w lewej dłoni, prawą przytrzymywał połataną kapotę, chroniąc się przed zimnym wiatrem.
Spojrzenie Tonga było wielce wymowne. Do roboty, gospodin Doe.
Rozdzielili się by podejść do strażnika z obu stron. Nie wydali żadnego hałasu, ich stopy nie napotkały żadnej przeszkody.
Taj skrył się za zgromadzoną w rogu placu pryzmą torfu, wydzielająca intensywny bagienny zapach. I ponownie cisnął kamieniem by odwrócić uwagę strażnika od Johna, który tylko czekał na okazje by zdławić ofiarę... |