Oczywiście ciało leżące na podłodze magazynu było znajome. Bezsprzecznie należało do Feodora Waldheima, sekretarza lektorskiego. Nie trudno je było rozpoznać, mimo iż ktoś w bardzo drastyczny sposób pozbawił je gałek ocznych. W oczodołach ziały dwie podeszłe krwią dziury, sięgające wgłąb czaszki. Wyglądało na to, że coś wyssało Sigmarycie oczy wraz z mózgiem. Ów widok tylko trochę wstrząsnął Elmerem, a na Berwinie wywarł spore wrażenie, tak że ostatni posiłek podszedł mu do gardła, ale Hraban zdołał się opanować i nie zwymiotował. Tylko głośno przełknął znajdującą się w gardle gulę.
I wtedy to coś, co stało się przyczną śmierci Ojca Feodora wysunęło się zza pakunków znajdujących się w rogu pomieszczenia. Była to zwalista, czworonożna istota, wyglądająca jak skrzyżowanie muskularnej kitajskiej małpy, jakie można było oglądać w altdorfskim zoologu z czarnym, gigantycznym wilkiem. Tylko głowa nie pasowała do owej krzyżówki. Była wydłużona, zaopatrzona w troje, tworzących trójkąt, czerwonych oczu i wijący się niczym macka, trąbowaty twór, zakończony otworem gębowym z setkami maleńkich jak igiełki zębów. Stwór gwizdnął cicho, niskim tonem, spiął mięśnie i skoczył na znajdujących się nad ciałem bohaterów. W wątłym świetle lampy błysnęły pazury, wyciągniętych w kierunku Elmera przednich łap. Potwór uderzył w oniemiałego Lutefiksa, wywracając go i odrzucając jak szmacianą lalkę. Krew z poharatanych mięśni splamiła jego ubranie, gdy upadł na ziemię. Wstrząs go ocucił i pozwolił działać. Berwin natomiast nadal stał w tym samym miejscu, niczym słup soli nie mogąc ogarnąć umysłem tego co widziały jego oczy.